Niektórzy sądzą, że do upadku ZSRR walnie przyczynił się Reagan, wciągając Gorbaczowa w wyścig zbrojeń, bo doprowadził radziecką gospodarkę do bankructwa. Czy aby bin Laden i jego następcy nie przyswoili sobie tej lekcji?
Joseph S. Nye Jr. wywrócił na nice niesławnej pamięci poradę udzieloną Księciu przez Machiavellego: „Bezpieczniej jest, gdy ludzie się ciebie boją, niż kiedy cię kochają”. To, czy rada była słuszna dla książąt, wciąż pozostaje kwestią sporną; z pewnością wszakże nie ma ona sensu w przypadku prezydentów i premierów.
Nye zgodziłby się, że – z racji swego wyjątkowej chybotliwości – miłość nieszczególnie nadaje się na fundament, na którym można by wesprzeć długofalową pewność; to samo jednak, dodałby, można powiedzieć o byciu zastrachanym, zwłaszcza jeśli Książę zaprzestanie manifestowania swej zdolności do wymierzania zapowiedzianych kar za nieposłuszeństwo; jeśli zabraknie dowodów, że jest zaiste tak okrutny, bezwzględny i brutalny, a głównie tak niezłomny w swych zamiarach i niezwyciężony, za jakiego się podaje i za jakiego jest uważany.
Rada Machiavellego okazuje się tym bardziej zawodna i ryzykowna, jeśli miłości (wraz z właściwą jej skłonnością uwielbiania, darzenia szacunkiem i zaufaniem oraz gotowością wybaczania sporadycznych potknięć, grzeszków i niezręczności) będzie zbyt mało, by zrekompensować przejawy książęcej niekompetencji bądź niemocy… Krótko mówiąc, prezydenci i premierzy, strzeżcie się: tak czy inaczej, bezpieczniej jest, gdy was kochają, niż gdy się was boją. Jeśli już musicie uciekać się do działań wojennych, nie mierzcie swego sukcesu liczbą zabitych wrogów, lecz liczbą przyjaciół, wielbicieli i sojuszników, jakich uda wam się pozyskać albo utwierdzić w ich przyjaznych dla was uczuciach.
Nie wierzycie? Zważcie, co spotkało Związek Radziecki, kiedy z pól bitewnych II wojny światowej wyniósł zdumiewający kapitał podziwu i szacunku ze strony wpływowych twórców opinii publicznej – tylko po to, by go roztrwonić, topiąc węgierskie powstanie w morzu krwi, a później miażdżąc i dusząc czechosłowacki eksperyment „socjalizmu z ludzką twarzą”, wreszcie dopełniając swej hańby katastrofalnymi wynikami gospodarczymi i materialną niedolą wytwarzaną i wciąż na nowo odtwarzaną u siebie w domu pod egidą gospodarki planowej.
Albo spójrzcie na Stany Zjednoczone, szanowane jak świat długi i szeroki jako kraj, który wyszedł zwycięsko z dwóch kolejnych wojen przeciwko dwu odmianom totalitaryzmu – po to tylko, by ten ten ogromny, wydawałoby się niewyczerpalny kapitał zaufania, nadziei, podziwu i miłości z roztrwonić w najeździe na Irak i Afganistan, podjętym na gruncie fałszywych przesłanek i przeprowadzonym pod oszukańczymi pretekstami. Wprawdzie broń obliczona na sianie strachu okazała się nadzwyczaj skuteczna i tak mordercza, jak oczekiwano (ogromna i znakomicie wyposażona armia Saddama Husajna została zmieciona w Blitzkriegu – a zaledwie paru dni wystarczyło, by talibów z ich twierdz wykurzyć, a fortece ich rozwalić niczym domki z kart i zmieść z powierzchni ziemi) – ale zbudowana przez Stany Zjednoczone koalicja traciła jednego członka koalicji za drugim, a Ameryka pozbyła się wszystkich niemal potencjalnych sprzymierzeńców w świecie arabskim.
Jaki zatem był bilans zbrojnej wyprawy? Armia ekspedycyjna USA uśmierciła około stu tysięcy umundurowanych i nieumundurowanych Irakijczyków, ale Stany Zjednoczone Ameryki straciły miliony sympatyków. „Wojenno-przemysłowy model przywództwa”, konkluduje Nye, zdecydowanie wyszedł dziś z mody; być może to samo dotyczy samej idei przywództwa jako takiego… Przynajmniej tak twierdzą rzecznicy „okupantów Wall Street”, czyniący cnotę właśnie z braku przywódców. To samo potwierdza dwóch na trzech Amerykanów, którzy nie mają zaufania do obecnych władz. I to samo sugerują niedawne badania przeprowadzone przez Xerox Company, pokazujące, że powodzenie zbiorowych przedsięwzięć zależy w 42 procentach od pracy zespołowej, a zaledwie w 10 procentach od jakości liderów.
Ludzie nie są już tak pokorni, jak byli kiedyś – albo jak sądzono, że byli – a nadto znacznie mniej, niż sądzono dawniej, są skłonni obawiać się kar za nieposłuszeństwo. Coraz trudniej ich zmusić do robienia tego, czego życzy sobie władza, ale oni czynić nie mają ochoty. Z drugiej strony jednak stają się ludzie coraz bardziej podatni na uwodzenie w sytuacji, gdy pokusy zyskują na obfitości i technicznym wyrafinowaniu. Obecni i przyszli prezydenci i premierzy zakonotujcie sobie w pamięci: Joseph S. Nye Jr., wieloletni i zahartowany w bojach doradca prezydentów i uczestnik trustów mózgów najwyższego szczebla, radzi wszystkim aktualnym i potencjalnym liderom zdawać się w mniejszym stopniu na moc twardą (wojskową czy gospodarczą), a w większym stopniu na jej miękką alternatywę czy uzupełnienie. Mówiąc krótko, na smart power – moc sprytną, zręczną, przebiegłą czy „inteligentną”: złoty środek, optymalną mieszankę, którą wyjątkowo trudno znaleźć, ale której koniecznie trzeba szukać, dociekając prawidłowej dawki każdego ze składników. A mówiąc prościej: na idealną kombinację groźby łamania karków i zabiegania o zdobywanie serc.
Wśród elit, zarówno politycznych, jak i wojskowych, Nye jest autorytetem, słuchanym szeroko i uważnie. Pokazuje drogę wyjścia z długiej i wydłużającej się serii nieudanych wypraw wojskowych i tylko lekko zamaskowanych klęsk. Odnoszę wrażenie, że jego głos sygnalizuje – albo raczej zwiastuje swoisty kres epoki: ery wojen, jakie znaliśmy, wojen rozumianych jako wydarzenie zasadniczo symetryczne, jako combat – starcie na bagnety, oko w oko. Wprawdzie narzędzi „twardej” mocy nie porzucono; nie zanosi się na to, by broń tego rodzaju wyszła z mody czy z użytku. W coraz większym jednak stopniu projektuje się ją z zamysłem, aby uniemożliwić odwzajemnienie ataku: skasować symetryczności starcia.
Regularne armie rzadko kiedy spotykają się oko w oko, broń rzadko odpala się na wprost. W działalności terrorystycznej, tak samo jak w „wojnie z terroryzmem” (terminologiczne rozróżnienie odzwierciedlające nową asymetrię działań wojennych), obie strony starają się z coraz większym powodzeniem uniknąć bezpośredniej konfrontacji z wrogiem. Po przeciwstawnych stronach linii frontu rozwijają się dwie wyraźnie odmienne strategie i taktyki działań zaczepnych o identycznych intencjach. Każda z nich ma swoje ograniczenia – ale także swoje przewagi, na które druga strona nie ma skutecznej odpowiedzi. W efekcie współczesne działania wojenne, zastępujące bitwy dnia wczorajszego, składają się z dwóch jednostronnych, jaskrawo asymetrycznych działań, których celem jest sprowadzenie do zera samej możliwości symetrii.
Po jednej stronie coraz wyrazistsza jest tendencja do ograniczania działań wojennych do akcji na odległość dostateczną do odebrania wrogowi możliwości odpowiedzenia pięknym za nadobne, nie mówiąc już o zapobieżeniu atakowi. Prowadzi się dziś akcje za pomocą inteligentnych pocisków albo jeszcze bardziej wyrafinowanych technicznie „trutni”, nader trudnych do umiejscowienia i odparowania. Po drugiej stronie zmierza się do maksymalnego uproszczenia arsenału: redukcji jego kosztów, wymiarów oraz trudności montażu i użycia. Koszty porwania samolotu w celu użycia go do spowodowania szkód materialnych i bardziej jeszcze katastrofalnych spostoszeń psychicznych o kilka zaledwie dolarów przewyższają cenę biletu lotniczego. Mierzone standardami pierwszej strony, efekty działań terorystów są nieproporcjonalnie wielkie w porównaniu z ich wydatkami.
Ale na tym się jeszcze kwestia asymetrii kosztów nie kończy. Prostota i łatwa dostępność materiałów, z których terroryści konstruują swą broń, sprawia, że wykrycie planowanych aktów terrorystycznych na wczesnym etapie przygotowań i tym samym zapobieżenie im jest niesłychanie trudne; co ważniejsze jednak, koszty prób zapobieżenia potencjalnym aktom terrorystycznym (a próby te opierają się niemal wyłącznie na zgadywance i działaniach „na wszelki wypadek”) daleko przewyższają koszty naprawy szkód wyrządzonych przez te nieliczne akty terrorystyczne, które się powiodły. Konieczność ich pokrycia wyłącznie z zasobów atakowanej strony może na dłuższą metę okazać się najskuteczniejszą i najbardziej niszczącą bronią terrorystów (zastanówmy się choćby, ile kosztuje wyszukiwanie, lokalizowanie i konfiskowanie dzień w dzień milionów butelek wody na tysiącach lotnisk całego świata, tylko dlatego, że ktoś, gdzieś, kiedyś był złapany na mieszaniu dwóch cieczy w celu zmajstrowania chałupniczej bomby, lub o taki zamiar podejrzewany).
Niektórzy sądzą, że do upadku Związku Radzieckiego walnie przyczynił się Reagan, wciągając Gorbaczowa w wyścig zbrojeń, jaki musiał doprowadzić radziecką gospodarkę do bankructwa. Obserwując gigantyczny już, a wciąż jeszcze niepohamowanie rosnący dług publiczny Stanów Zjednoczonych, można się zastanawiać, czy aby bin Laden i jego następcy nie przyswoili sobie tej lekcji wciągania przeciwnika w pułapkę i nie nastawili się na to, by powtórzyć dokonanie Reagana…
Tekst ukazał się na stronie Social Europe Journal.