Wyborcza porażka socjalistów to bardziej rozliczenie z prezydentem, który nie wywiązał się z lewicowych obietnic, niż wyraz zaufania do prawicy.
Druga tura wyborów lokalnych we Francji, która zakończyła się w niedzielę, to klęska lewicy. Klęska o wymiarze większym niż miejski czy regionalny. Wybory potraktowano raczej jako plebiscyt oceniający administrację obecnego prezydenta, François Hollande’a. Wyników tych nie sposób nie traktować jako wotum nieufności dla jego obecnej polityki, a co najmniej jako żółtej kartki od wyborców. Nawet premier Jean-Marc Ayrault przyznał w niedzielę wieczorem, że była to „klęska rządu i stojącej za nim większości”.
Wyniki wyborów lokalnych pociągną za sobą – jak spekuluje francuska prasa – zmiany w rządzie, stanowisko może stracić nawet sam Ayrault. To też zły znak przed zbliżającymi się wyborami do europarlamentu. Już dziś we francuskiej Partii Socjalistycznej słychać wezwania do zmiany obecnych władz i wizerunku partii. Jeśli socjaliści przegrają też eurorowybory, zmiany będą nieuniknione.
Anatomia klęski
Jak wielka jest skala porażki? Lewica straciła władzę w 151 miastach powyżej 10 tysięcy mieszkańców. Władzę w 142 z nich zdobyła centroprawica, w 11 skrajna prawica – Front Narodowy. Wśród 151 miast jest 10 powyżej 100 tysięcy mieszkańców. Socjalistyczni merowie pożegnali się z władzą między innymi w Angers, Reims, Amiens, Pau i Tours. Padły tradycyjne twierdze socjalistów na południowym zachodzie kraju, regionie będącym kolebką partii – w Tuluzzie czy Limoges.
Klęska w tym ostatnim ma szczególne, symboliczne znaczenie – socjaliści sprawowali tam władzę nieprzerwanie od 1912 roku, prawicowy mer będzie pierwszym władającym miastem nie-socjalistą od ponad wieku.
W sumie centroprawica zdobyła prawie 46% głosów, socjaliści 40,5%, Front Narodowy 6,8%, a skrajna lewica 0,06%. Pewnym pocieszeniem dla socjalistów mogą być wyniki w największych miastach. Choć nie udało się odbić żadnej dużej metropolii (prawica utrzymała władzę np. w Marsylii), zachowali władzę w Lyonie, Nantes, Rennes, Strasbourgu, Lille, Clermont-Ferrand.
Paryż należy do nas!
Udało się im także utrzymać władzę w Paryżu. Nową prezydentką miasta została zastępczyni dotychczasowego mera, Bertranda Delanoë, Anne Hidalgo. Dzięki temu wyborowi Partia Socjalistyczna dokonuje kolejnego historycznego kroku w stolicy Francji, po raz pierwszy doprowadzając do wyboru kobiety na to stanowisko. Jej poprzednik, Delanoë (sprawował władzę w Paryżu od 2001 roku), był pierwszym otwarcie przyznającym się do swojej orientacji gejem w paryskim ratuszu.
Główną konkurentką Hidalgo także była kobieta: reprezentująca centroprawicę Nathalie Kosciuszko-Morizet. Polsko brzmiące nazwisko prawicowej kandydatki nie jest przypadkiem, jej bezpośrednim przodkiem był Józef Tomasz Kościuszko, brat polskiego bohatera narodowego, Tadeusza. Przodkowie polityczki przybyli do Francji z Polski w czasach monarchii lipcowej i wrośli w tamtejszy pejzaż polityczny – jeden z jej dziadków był dyplomatą, pradziadek (André Morizet) senatorem i jednym z założycieli Francuskiej Partii Komunistycznej.
Hidalgo z kolei urodziła się w hiszpańskiej Andaluzji, jej hiszpańscy rodzice przenieśli się do Lyonu, gdy miała kilka lat, a obywatelstwo francuskie uzyskała dopiero jako nastolatka. Starcie dwóch kandydatek o takim pochodzeniu w walce o francuską stolicę doskonale pokazuje, na czym polega otwarty, inkluzywny, uniwersalistyczny, oparty na formalnej kategorii obywatelstwa model narodu i patriotyzmu panujący nad Sekwaną.
Dwuznaczny wynik Frontu
Front Narodowy pod wodzą Marine Le Pen zdobył władzę w co najmniej czternastu miastach, w tym jedenastu powyżej 10 tysięcy mieszkańców. W większych ośrodkach w drugiej turze nastąpiła powszechna mobilizacja przeciw kandydatom Frontu, zgodnie blokowanym przez elektoraty centroprawicy i lewicy. Także dzięki temu przegrali najgłośniejsi kandydaci FN. Młody (rocznik 1981) gwiazdor partii i prawa ręką Marine Le Pen, Florian Philippot, przegrał wybory w Forbach; partner życiowy Marine Le Pen, Louis Aliot, przegrał drugą turę wyborów na mera Perpignan. Najbardziej spektakularną klęskę Front Narodowy poniósł w Awinionie. Jego kandydat na mera, Philippe Lottiaux, wygrał pierwszą turę wyborów, wyprzedzając kandydatów socjalistów i centroprawicy. Między turami doszło do potężnej społecznej mobilizacji przeciw niemu. Dyrektor odbywającego się w mieście słynnego międzynarodowego festiwalu teatralnego zagroził nawet, że jeśli skrajna prawica wygra wybory, przeniesie swoja imprezę w inne miejsce. Ostatecznie Lottiaux przegrał ponad 12 procentami z kandydatką socjalistów Cécile Helle.
Jak należy rozumieć te wyniki Frontu? Przepytywany przez dziennik „Liberation” politolog z Uniwersytetu w Montpellier Jean-Yves Dormagen, twierdzi, że Front cały czas odzyskuje siły po ciężkich (za sprawą przejęcia części charakterystycznych dla partii tematów, z emigracją na czele, przez Sarkozy’ego) dla niego latach dwutysięcznych. Obecne wyniki Frontu to powrót do poziomu poparcia z lat 90. A i to nie do końca – dziś Front nie był w stanie wygrać w żadnym większym mieście, w latach 90. rządził całkiem sporym Tulonem.
Z kolei polityczny komentator tej samej gazety, Jonathan Bouchet-Petersen, uważa, iż mimo lokalnych klęsk wynik Frontu jest globalnym sukcesem skrajnej prawicy. Daje jej wiatr w żagle przed wyborami europejskimi, gdzie na jej korzyść pracować będzie ordynacja proporcjonalna, pozwalająca zdobyć dużo więcej mandatów niż panujący we francuskich wyborach system większościowy, gdzie kandydaci Frontu są na ogół blokowani przez taktycznie głosujących wyborców pozostałych partii.
Paradoksy kumulatu
W systemie politycznym V Republiki, przez samych Francuzów złośliwie nazywanym „kumulatem”, powszechnie przyjętą praktyką jest łączenie różnych funkcji. Można być jednocześnie radnym, merem małego miasteczka, deputowanym do parlamentu i ministrem. Albo ministrą, senatorką i deputowaną do jakiegoś zgromadzenia lokalnego.
Dlatego też w obecnych wyborach miejskich startowało sporo ministrów i ministr rządu Ayrault – z różnym rezultatem. Problemów ze zwycięstwem nie miały takie postacie jak minister transportu Frédérick Culivier (wybrany ponownie na mera Boulogne-sur-Mer), minister rolnictwa Stéphane Le Foll (Mans) czy ponownie wybrana do rady miejskiej Metzu ministra kultury Aurélie Filippetti. Dwóch ministrów poniosło jednak kosztowne politycznie dla socjalistów klęski. Odpowiadająca za osoby niepełnosprawne Marie-Arlette Carlotti przegrała w trzeciej dzielnicy Marsylii, a minister finansów, Pierre Moscovici, w swojej dotychczasowej twierdzy Valentigney.
Fala absencji
„Kumulat” zawsze silnie łączył wybory lokalne z polityką krajową; wobec klęsk ministrów Ayraulta trudno nie odczytać tych wyników jako ostrzeżenia dla całego rządzącego Francją obozu.
W niedzielę w wyborach zanotowano rekordowo niską, jak na Francję, frekwencję. W domach zostało prawie 40% uprawnionych do głosowania. Głównie wyborców lewicy. W niedzielę mieliśmy bowiem do czynienia nie tyle z wielkim zwycięstwem prawicy, zmianą nastrojów społecznych, ile klęską mobilizacji elektoratu przez lewicę. Wbrew entuzjazmowi prawicy, Francji nie zalała wczoraj „niebieska fala”, ale sparaliżowała fala absencji.
Jakie są jej przyczyny? Prezydentowi na pewno nie pomogły ostatnie skandale: nielegalne podsłuchiwanie Sarkozy’ego przez prokuraturę czy romans z aktorką Julie Gayet. Rzecz jasna Francja to nie Ameryka, polityk nie musi tu odgrywać komedii wierności małżeńskiej, ale elektorat ceni sobie też w tych sprawach pewną dyskrecję, a tej zabrakło. Nie pomogła też na pewno słaba pozycja Hollande’a na arenie międzynarodowej. Na tle poprzedników prezydent wypada na niej blado. Chirac ze swoim szefem dyplomacji, de Villepin, być może mało skutecznie, ale efektownie artykułował sprzeciw wobec amerykańskiej polityki w Iraku; negocjacje Sarkozy’ego w Moskwie w 2008 roku (nie pokrzykiwania Lecha Kaczyńskiego) uratowały Tbilisi przed widokiem zwycięskiej parady rosyjskich czołgów. Hollande nie ma żadnych takich osiągnięć.
Wyborcy są jednak przede wszystkim rozczarowani brakiem zmiany, jaką Hollande obiecywał. Został wybrany na fali nadziei na odnowę lewicy, oczekiwań odejścia od polityki sprzyjającej głównie najbogatszym, niezgody na politykę oszczędności i cięć socjalnych. Choć wprowadził wysoki podatek dla najbogatszych, nie udało mu się spełnić społecznych oczekiwań wyborców.
Co gorsza, gospodarka francuska wyraźnie zwalnia, nie spada bezrobocie. Jakimikolwiek kryteriami oceniać tę prezydenturę, nie jest ona najlepsza.
Co teraz?
Teraz jednak Hollande ma (być może ostatnią) szansę na udowodnienie, że jest przywódcą na miarę Pałacu Elizejskiego i liderem lewicy. Musi działać szybko. Trudno nie zgodzić się z komentatorem „Liberation”, Fabricem Rousselotem: Hollande musi zmienić i ekipę, i styl, i treść swoich rządów. Konieczna jest rekonstrukcja gabinetu, na pewno usunięcie tych jego członków, którzy nie przeszli testu wyborczego w swoim miejscowościach. Ale najważniejszy jest powrót do źródeł, do podstawowych lewicowych wartości, w imię których Hollande otrzymał swój mandat. Prezydent musi wysłać wyborcom sygnał, że jest zdeterminowany, by trwać przy swoim programie z ostatnich wyborów, przedstawić jakąś minimalnie wiarygodną „mapę drogową” wdrażania go w najbliższym okresie.
Trzeba działać szybko, inaczej socjalistów czeka najpierw bolesna klęska w wyborach do europarlamentu, a następnie wewnętrzna dintojra. Jej sygnały już dziś słychać w partii. Część działaczy domaga się głowy szefa partii, Harlema Désire, inni większej autonomii dla jej lokalnych oddziałów. Prawica natomiast nie musi robić wiele. Jest na fali zwycięstwa (nawet jeśli bardziej dzięki nieudolności socjalistów niż swoim staraniom), pracuje na nie każde potknięcie ekipy prezydenta. Związki z odchodzącym w 2012 roku w niesławie prezydentem Sarkozym już jej nie obciążają – wręcz przeciwnie, Sarkozy znów zaczyna wyrastać na męża opatrznościowego francuskiej polityki i może jeszcze wrócić do władzy.