Synowie Lary uwierzyli, że szerząc dżihad, nadadzą swojemu życiu znaczenie – mówi Wojciech Jagielski.
Patrycja Wieczorkiewicz: Wszystkie wojny Lary to historia kobiety – pacyfistki, której synowie postanowili zginąć w imię Allaha. Tłem opowieści jest wojna, której nie widział pan na własne oczy. Dla korespondenta wojennego musiała to być szczególna sytuacja. Nie ciągnęło pana do Aleppo?
Wojciech Jagielski: Rozstałem się z tym rodzajem dziennikarstwa, także ze względów prywatnych, poza tym nie jestem ekspertem od spraw bliskowschodnich, a unikam zapuszczania się w regiony, o których wiem niewiele. Wiedziałem też, że jest to nowy rodzaj wojny, że nawet jeślibym ją zobaczył, mógłbym nie mieć okazji, by komukolwiek o tym opowiedzieć. Jednak mam stare przyzwyczajenia, których, mam nadzieję, nigdy się nie pozbędę – wolę ufać temu, co sam widzę. Tak więc oczywiście, że mnie ciągnęło, ale ani przez chwilę nie rozważałem wyjazdu. Lara nie przedstawiała mi syryjskiej rzeczywistości w politycznych szczegółach. Nie znała nazw ulic i parków, nazwisk komendantów, prawdopodobnie nie wiedziała nawet, kim był samozwańczy kalif. Nie potrzebowałem tych informacji. Moja bohaterka pojechała do Aleppo, by zabrać stamtąd syna. Ośmieliłem się powędrować za nią, ufając jej oczom, uszom i emocjom.
Zamiast historii dwóch dżihadystów przedstawił pan perspektywę matki, której święta wojna odebrała dzieci. Wydawało się to panu wystarczająco interesującym tematem?
Początkowo miałem sporo wątpliwości. Do doliny Pankisi pojechałem, by napisać krótką korespondencję, może reportaż. Chciałem porozmawiać z mieszkańcami, z których niepokojąco wielu wstąpiło w struktury islamskiego kalifatu. Mój gospodarz chciał pochodzić po górach, więc zabrałem się razem z nim. Zatrzymaliśmy się w obozowisku książkowego Omara. Tam również spotkałem Alego. Wiedziałem, że wrócił z Syrii, miałem więc nadzieję, że jego doświadczenia pomogą mi w napisaniu korespondencji. Byłem też przekonany, że zna człowieka, którego chciałem zrobić jej głównym bohaterem, a który w Syrii wybił się na jednego z głównych emirów i był ważną postacią w strukturze islamskiego kalifatu. Zostałem zaprowadzony do domu emira. Wieczorem przy wspólnym ognisku z telefonu komórkowego rozległa się smętna pieśń. Kojarzyłem ją – podobne śpiewali czeczeńscy bardowie. Była do piosenka syna dla matki – śpiewał, by go nie żałowała, bo jest już w raju. Ktoś powiedział, że jest to historia kobiety z doliny, której dwaj synowie zginęli w Syrii jako mudżahedini, a jeden z nich śpiewa na nagraniu. Szybko o tym zapomniałem. Po kilku dniach mój gospodarz powiedział, że chciałby, bym kogoś poznał. Opowiedział mi o kobiecie, która w dolinie Pankisi otwiera właśnie pensjonat. To była Lara.
Spotkaliście się w gruzińskim McDonaldzie – kobieta, która przez całe życie uciekała przed wojną i pan, który przez dwadzieścia pięć lat nieustannie jej szukał.
Dla mnie wojny stały się naturalnym środowiskiem. Po pierwsze są łatwiejsze do opisywania niż zwyczajne, pokojowe sytuacje. W sytuacjach skrajnych ludzie ujawniają swoją prawdziwą osobowość, są bardziej otwarci, łatwiej mówią. Namówić kogoś na zwierzenia w czas pokoju jest o wiele trudniej. Wojny same w sobie nie byłyby dla mnie interesujące. Ciekawiły mnie w zderzeniu z tym, co je poprzedzało i co po nich następowało. Na Kaukazie przyszły zaraz za odzyskaną wolnością. Ludzkie wyobrażenia o wolności i związanym z nią szczęściu konfrontowały się nagle z wojenną rzeczywistością, która przyszła do ich domów. Najciekawszy był tu dla mnie ból rozczarowań, bezradność. Nie pociągała mnie sama batalistyka, obcowanie z partyzantami i żołnierzami. Ci, którzy noszą karabiny, z wyższością i pogardą spoglądają na wszystkich, którzy ich nie mają. Często proponowali mi, żebym sobie postrzelał albo chociaż wziął do ręki karabin.
Nie miał pan nigdy ochoty, jak Ryszard Kapuściński, zaangażować się w konflikt, opowiedzieć po którejś ze stron?
Nigdy nie wychodziłem poza rolę dziennikarza. Jeśli Kapuściński wybierał stronę – to może dlatego, że żył w innych czasach. Ja urodziłem się piętnaście lat po wojnie. On ją przeżył we własnym kraju. Takie doświadczenie kształtuje człowieka zupełnie inaczej. Rola bezstronnego obserwatora, świadka może wydawać się czymś absurdalnym, chimerą francuskiego pieska. Ja nigdy nie wybierałem strony, choćby tej najbardziej pokrzywdzonej. Jeślibym to zrobił, ktoś, kto czyta moje artykuły, miałby pełne prawo posądzać mnie, że byłem stronniczy także we wszystkich innych tekstach. Całkowicie odbierałoby mi to wiarygodność. Może to też kwestia osobowości. Może nie byłem wystarczająco wrażliwy, choć nie uważam siebie za cynika. Nigdy nie pojechałbym do Czeczenii w środek wojny, nie pojechałbym do ogarniętego wojną domową Afganistanu inaczej niż jako dziennikarz. Jako reporter uważałem, że wyjazd tam jest rzeczą oczywistą. Jako człowiek trzymałbym się od tego jak najdalej.
Kapuściński wyjeżdżał jako dziennikarz, później zaczynał się angażować. Zachowanie bezstronności i obiektywizmu, kiedy znajdujemy się w centrum konfliktu, nie musi być oczywiste.
To prawda. To zasadnicza różnica między nami. Ale gdyby Kapuściński siedział tu teraz zamiast mnie, powiedziałby pani, że dziennikarz musi zachować bezstronność, być rzeczowy, choć oczywiście nie może być obiektywny. Obiektywizm jest niemożliwy. Jeśli jadę do Czeczenii i wybieram jednego ze stu rozmówców, dokonuję subiektywnego wyboru. Obserwuję zastaną rzeczywistość swoimi oczami, swoim rozumem próbuję ją pojąć, a potem przedstawić ludziom. Samo w sobie jest to subiektywne. Jednak konieczna jest przy tym rzetelność.
Brak ocen?
Staram się nie oceniać. To jest domena felietonistów, nie reporterów. Jako reporter uważam, że moim obowiązkiem jest dostarczenie czytelnikowi budulca tak, by stworzył sobie swój własny obraz sytuacji. Oddaję mu prawo do własnej oceny, nawet całkowicie przeciwnej do mojej prywatnej, którą z opisywanego miejsca wywiozłem. Jeżeli czytelnik uzna za szlachetną osobę kogoś, kogo ja prywatnie uznałem za łajdaka – nie mogę mu tego zabraniać. To, co dla nas wydaje się dobre, dla innych może być złem, wszystko jest kwestią perspektywy i nastawienia.
Opowieść Lary to historia matki, która chroniąc swoich synów przed nieszczęściem, niechcący sama ich ku nieszczęściu popycha.
Robi to, co każdy myślący i czujący rodzic zrobiłby na jej miejscu. Miejsca, które wydają się jej dobre i bezpieczne, jak Europa, do której wyjeżdżają Szamil i Raszid, szybko stają się dla nich piekłem, a pogrążona w wojnie Syria okazuje się rajem.
Rajem, który wymaga ofiary z życia. Zabiera je, zanim ofiara się zorientuje, że ten raj nie do końca jest tym, czego oczekiwała.
Doskonałym epilogiem do książki są informacje o tych, którzy do Syrii wyjechali jako ochotnicy, a dziś są kalifatem rozczarowani. Próbują wracać, ale nie ma drogi powrotnej. To kolejne rozgoryczenie ziemią obiecaną. Pokazuje to, że albo raj nie istnieje, albo jedynym sposobem na jego odnalezienie jest nieustanne poszukiwanie. Myślę, że gdyby synowie Lary nie zginęli, a walczyli do dziś pod Aleppo, byliby obietnicą raju straszliwie rozczarowani. Myślę, że chcieliby wrócić, ale nie do Europy, a na Kaukaz – i tam dalej walczyć.
Lara nie chce oceniać negatywnie własnych dzieci, ale ocenia czyny, których dokonywali. Oddzielenie tego musi być dla niej trudne.
Myślę, że jest to dla niej zdecydowanie najtrudniejsze. W którymś miejscu synowie gdzieś się jej zgubili, straciła nad nimi jakąkolwiek kontrolę, przestała rozumieć. Wciąż nie pojmuje, co się z nimi stało. Ich śmierć była dla niej traumą, ale cierpiałaby również, gdyby żyli. Na pewno bardziej zrozumiałe byłoby dla niej, gdyby z Europy wrócili do Gruzji i w górach walczyli z Rosjanami o wolną Czeczenię. Gdyby zginęli, cierpiałaby tak samo, ale umiałaby tę ich śmierć jakoś pojąć, wytłumaczyć. Tak odeszli jej bracia i przyjaciele. To była ich wojna.
Lara rozumie solidarność krwi, ale nie rozumie solidarności wiary. To jest coś, co łączy ją z Europą.
W dolinie Pankisi jest to dość powszechne myślenie – dziecko, które ucieka do Syrii, przynosi rodzinie wstyd. Jeśli walczy na Kaukazie, jest dumą i bohaterem.
Dla rodzica ucieczka dziecka oznacza, że nie dopełnił swoich obowiązków. Dla tych ludzi ktoś, kto z własnej woli wyjechał do Syrii i poniósł tam męczeńską śmierć, nie jest bohaterem. Nie powstaną o nim legendy, które opowiada się o ofiarach wojny kaukaskiej, jak choćby o komendancie Gełajewie. Lara, mówiąc o swoich synach oddziela to, kim byli do pewnego momentu, od tego, kim stali się później. Jakby mówiła o różnych osobach. Za starszym synem pojechała do Syrii i nawet tam, w Aleppo, momentami był dla niej zrozumiały, znajomy przez sześć godzin na dobę – przez osiemnaście pozostawał inną osobą.
Lara podkreśla, że nawet ubiera się zupełnie inaczej. Można odnieść wrażenie, że wśród latających pocisków i wybuchających min najmocniej przeżywa fakt, że jej syn nosi łachmany.
Nie mogła pogodzić się z tym, że gdy do Szamila przyjechali krewni z Europy i przywieźli mu komputer i ubrania, on rozdał wszystko do ostatniej sztuki. Nie mogła przeboleć, że nie zachował kurtki i butów. Przyjechała z Kaukazu do Syrii, by zabrać swojego syna z piekła wojny i nie mogła znieść, że ubiera się jak obdartus. To mnie wzruszyło, bo było takie ciepłe, matczyne, a przy tym pokazywało przepaść, jaka się między nimi wytworzyła. Lara była przekonana, że wystarczy, by pojawiła się w Aleppo, a wszystko będzie dobrze – Szamil oprzytomnieje i wróci z nią do Pankisi. Dla niej to była wielka podróż, podróż w nieznane, a gdy przyjechała i zobaczyła go, zrozumiała, że do domu wróci sama. Zrozumiała, że straciła syna.
Choć według tegorocznej noblistki wojna nie ma w sobie nic z kobiety, w pańskiej książce oprócz Lary – strażniczki pokoju, opisane są jej synowe, które w pewnym momencie same zapragnęły męczeńskiej śmierci w imię wiary.
Myślę, że gdybym miał okazję je spotkać, byłyby dla mnie gatunkiem nowym i dziwacznym. Mielibyśmy wielki problem poznawczy.
Partyzanci, których poznałem podczas moich poprzednich wyjazdów, nie byli ludźmi gotowymi obwiązać się pasem szahida.
Mogli rzucić się w pojedynkę na cały oddział rosyjski, ale nie uważali tego za samobójstwo, raczej pewien heroizm. Ich mogłem w pewien sposób zrozumieć. Mogłem zrozumieć nawet Szamila Basajewa, głównego kaukaskiego dżihadystę, który wysyłał swoich ludzi do samobójczych zamachów, ale sam nigdy nie wpadłby na pomysł, by zrobić to osobiście w imię zbawienia. Dzisiejsi dżihadyści to zupełnie nowa kategoria. Talibowie tacy nie byli, nie byli tacy Arabowie, których poznałem na Kaukazie, ani dżihadyści – weterani, których spotkałem w Czeczenii i Afganistanie. W tamtych czasach takie rzeczy się nie zdarzały, dziś są chlebem powszednim.
Jednak starał się pan wczuć w duszę dżihadysty, zrozumieć jego sposób myślenia.
To było trudne, gdyż religijny fanatyzm to dla mnie coś niesłychanie odległego. Jednak niepodjęcie próby zrozumienia drogi, która doprowadza do niego ludzi, oznacza świadomą manipulację. Nie może zadowalać nas taki obraz, że „zło wcielone” nie ma twarzy, kształtu ludzkiej postaci. Tak jest najprościej. Sprawa się komplikuje, gdy odkryjemy, że ten diabeł kibicuje temu samemu klubowi piłkarskiemu, słucha tego samego zespołu muzycznego. Na polu bitwy moglibyśmy celować do siebie z karabinu, ale w innych okolicznościach wypilibyśmy razem herbatę, porozmawiali o wyższości Beckhama nad Giggsem.
Lara wyrzuca sobie, że kiedy jej synowie byli mali, uciekła z nimi przed wojną w Groznym. Wierzy, że gdyby ją zobaczyli, tak jak ona uważaliby pokój za najwyższą wartość. Żyliby do tej pory.
Jako dzieci widzieli tylko ofiary wojny, ludzi, którzy wracali ranni do Pankisi, opowiadali o bohaterskich wyczynach. Wojna przyszła do wioski w dwóch postaciach – upokorzonych, złamanych, przegranych życiowo uchodźców, mężczyzn bez karabinów i partyzantów z karabinami. Ci drudzy szczególnie imponowali dzieciom w dolinie. Wygranych można tylko podziwiać, ale przegrany, który wciąż chce walczyć i nie odkłada broni, przyciąga o wiele bardziej. Stracili przyjaciół, braci, przeszli przez piekło, ale nikomu nie udało się ich złamać. To działało na młodych chłopaków, zwłaszcza na Kaukazie, gdzie mit abreków i nikomu niepodporządkowanych, samotnych rycerzy jest wciąż żywy. Gdyby Szamil i Raszid jako dzieci zobaczyli, jak ta wojna wygląda naprawdę, że nie jest kolejnym utopijnym wcieleniem marzenia o szczęśliwej krainie sprawiedliwości, gdyby zobaczyli, w jaki sposób toczyła się druga wojna w Groznym – może nie wyjechaliby do Syrii.
A jednak zobaczyli w końcu wojnę, która ich nie odstraszyła – wręcz przeciwnie, tchnęła w nich nowe życie, by zaraz potem je odebrać.
To już była inna wojna. Szamil i Raszid przyjechali do Syrii, kiedy dopiero się zaczynała, kiedy powstawał kalifat. W „Tygodniku Powszechnym” ktoś porównał młodych chłopaków wyjeżdżających z Europy do Syrii do hipisów, tak samo idealistycznie nastawionych do życia i szukających czegoś czystego, sprawiedliwego. Tym chłopakom kalifat jawił się jako nadzieja na taki właśnie świat. Lądowali w Syrii i widzieli swoich rówieśników z Francji, Hiszpanii, Szwecji, Kazachstanu i całego świata. Rodziło to poczucie wspólnoty, siły i słuszności sprawy.
Nie wolno nam ich potępiać, bo wierzyli, że to, co robią, jest dobre?
Wolno nam potępiać wszystko, co uznamy za godne potępienia. Ale Szamil i Raszid po raz pierwszy wyjechali do Syrii z pomocą humanitarną. Będąc tam przekonali się, że nie jest to pomoc wystarczająca, a priorytetem jest zakończenie wojny. Uważali, że przerwać wojnę w Syrii można, jedynie pokonując tego, kto ją zaczął. Kto zaczął? Reżim z Damaszku. Jedynym sposobem na walkę z reżimem było wstąpienie do partyzantki. Jedyną partyzantką, która miała jakiekolwiek szansę w starciu z reżimem, byli ci, którzy odwoływali się do dżihadu. Gdyby najsilniejszą partyzantką była ta zbrojona przez Amerykanów, powiewająca sztandarem „wolność, równość, braterstwo”, pewnie wstąpiliby do niej.
W Europie od lat żyją zawodowi „zaganiacze”, którzy doskonale wiedzą, do kogo mogą trafić i jakich argumentów używać, by go przekonać do swoich racji.
Szukają zagubionych, sfrustrowanych, rozczarowanych Europą chłopców i obiecują im chwałę, bohaterstwo i miejsce w raju. Każdy młody człowiek obawia się, że jego życie będzie prozaiczne. Oni uwierzyli, że szerząc dżihad, nadadzą mu znaczenie.
Pisząc książkę, liczył się pan z tym, że ludzie mogą odnieść ją do dzisiejszej sytuacji z uchodźcami?
Sam byłem zaskoczony i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Z jednej strony wydawało mi się, że nie można łączyć tych dwóch, oddzielnych historii, a z drugiej książka faktycznie opowiada o uchodźcach. I to nie tylko o Szamilu i Raszidzie – Czeczenach, którzy osiedlili się w Europie, by następnie wyjechać do Syrii. Uchodźcy z Czeczenii pojawiają się w dolinie Pankisi, burzą tam porządek. To z ich powodu dokonuje się tam przyspieszona destrukcja. Nie mogę się więc odcinać od uchodźczych wątków.
Tego, co działo się w dolinie Pankisi, nie można nazwać udanym procesem integracji.
Czeczeni w dolinie zintegrowaliby się łatwo, gdyby nie przybyli w tak wielkiej masie. To kwestia skali. Nagle było ich więcej niż tubylców. Gdyby zorganizowano wolne wybory w Pankisi w roku dwutysięcznym i powstałyby dwie partie – jedna miejscowa, druga czeczeńska – zwyciężyliby czeczeńscy uchodźcy. Tak działa demokracja. Po drugie Czeczeni przybyli do doliny z wojskiem. Zaczęli dominować. Spójrzmy na przykład Liberii. Miała tam miejsce koszmarna, barbarzyńska wojna, w czasie której dokonywano najgorszych zbrodni z ludożerstwem włącznie. Później przyszedł czas wolnych wyborów i Liberyjczycy wybrali na prezydenta najgorszego zbrodniarza, Charlesa Taylora, który wywołał wojnę i miał najwięcej krwi na rękach. Hasło wyborcze brzmiało: „Wywołał wojnę, żeby zdobyć władzę, zabił moją matkę, zabił mojego ojca, lepiej na niego zagłosuję, bo jeszcze i mnie zabije”.
Mówi pan jednak, że Europa powinna przyjmować syryjskich uchodźców. Nie boi się pan, że ci, którzy są temu przeciwni, znajdą w pańskiej książce potwierdzenie wszystkich swoich obaw?
Nie pisałem tylko o skutkach przyjmowania uchodźców, ale także o tym, co na ich losy wpłynęło. Z czego wzięło się ich rozczarowanie, czym była ich wędrówka do Syrii. Jeżeli ktoś uzna, że losy synów Lary są dowodem na to, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców, to znaczy, że przeczytał tę książkę bez zrozumienia albo zakładając od początku tezę, której potwierdzenie po prostu chciał znaleźć. Moja książka opisuje losy dwóch konkretnych gruzińskich Czeczenów. Takich antybohaterów możemy znaleźć w każdej społeczności i na nich się skupić. Możemy mówić o kilkunastu tysiącach ochotników, którzy wyjechali z Europy do Syrii. Jednak miliony nie pojechały. Dlaczego te tysiące mają być bardziej reprezentatywne niż miliony, których wojna nie skusiła?
W naszym zacietrzewieniu i zapatrzeniu we własne podwórko uważamy, że wojna syryjska jest wymierzona przeciwko nam. Mówimy, że to nam zagraża kalifat. W rzeczywistości kalifat zajmuje się na razie zupełnie czymś innym.
Ta wojna toczy się w Syrii, między muzułmanami. Raszid i Szamil rozczarowali się Europą. Uznali, że nie jest ziemią obiecaną. Imamowie w meczetach przekonali ich, że Zachód jest największym wrogiem islamu. Jednak będąc w Europie, nie zwrócili się przeciwko niej, a wyjechali do Syrii.
Szamil mówił o podbijaniu Rzymu.
To frazeologia, która pojawia się wśród wszystkich partyzantów. Według mnie jest to chęć wmówienia samemu sobie, że robi się słuszne rzeczy, a sukces jest możliwy. Oni w to wierzyli, a przynajmniej chcieli wierzyć. Ci, którzy żyli rok dłużej, którzy dziś walczą w armii kalifatu, już tej wiary nie mają, jednak nie mają też drogi powrotu. Bramy Europy są dla nich zamknięte – nie przejdzie przez nie nikt, kto wyjechał na świętą wojnę. Z drugiej strony nie wypuści ich sam kalifat. Pragmatyka jest taka, że kiedy ochotnik zgłasza chęć wyjazdu do Syrii, musi oddać swój paszport. Gdyby chciał wrócić. musiałby zdezerterować i przepłynąć morze wraz z cywilami. Uciekałby jako zdrajca, najgorszy wróg kalifatu. Takim się nie wybacza.
W książce nie używa pan żadnych dat, co potęguje wrażenie, że liczą się indywidualne historie, nie ogólniki.
Robię to z całą świadomością. Odkąd pamiętam, coś mówiło mi, że litery z cyframi się kłócą, a opowieść powinna składać się wyłącznie z tych pierwszych. Reportaż to nie publicystyka. Daty odrywają czytelnika od treści, rozpraszają. Rzadko podaję też dokładny wiek bohaterów – wskazują na niego konkretne wydarzenia historyczne. Oczywiście są osoby, które wolą, gdy takie informacje są dokładnie podawane, ale ja piszę tak, jak sam lubię czytać. Może dlatego, że byłem słaby z matematyki, ale cyfry wyraźnie mi przeszkadzają.
Lara nie była zszokowana pana pracą? Swoich synów mogła zrozumieć o tyle, że czuli się bezpośrednio zaangażowani w sprawę, mieli misję. Pan wyjeżdżał na wojny, które zupełnie pana nie dotyczyły.
Opowiadałem jej o moich kaukaskich podróżach. Nie dziwiło jej to. To była jej wojna i uważała za ważne, by o niej pisać. Może gdybym opowiedział jej o wojnie w Afganistanie, pomyślałaby, że kompletnie zwariowałem. Natomiast każdy dziennikarz, który przyjeżdżał do Czeczenii, oglądał nieszczęście, którego sama doświadczyła. Żeby pokazać kim jestem i jak piszę, wysłałem jej adres internetowej witryny, na której mogła przeczytać po rosyjsku Wieże z kamienia. Chyba nie przeczytała.
Do tej pory nie miała też okazji przeczytać swojej własnej historii.
Jak dotąd książka nie została przetłumaczona na żaden język, który zna. Wie jedynie, jaki ma tytuł i że wyszła we wrześniu.
Od tamtej pory miał pan z nią kontakt?
Jeszcze do niej nie zadzwoniłem. Powoli się do tego zbieram. Myślę o niej, zastanawiam się, czy uzna tę książkę za swoją własną opowieść. Myślę, że Lara bała się, że straci nad nią kontrolę. To naturalne. Dopóki pytałem o jej osobiste doświadczenia, mówiła mi wszystko, nawet po wielokroć. Pewnego razu powiedziałem jej, że chciałbym odwiedzić miasto w Alpach, gdzie żyli jej synowie. Zrobiłem zwiad w internecie i byłem przekonany, że wiem, gdzie to jest. Kategorycznie zaprotestowała. Nie chciała, bym tam pojechał, rozmawiał z jej synowymi, a przede wszystkim bała się, że wplączę w sprawę jej wnuki. Uważała to za zagrożenie. Wtedy też powiedziała, że to prawdopodobnie nasza ostatnia rozmowa, bo wyjeżdża do rodziny w Europie. Nie wiem, co się dzieje z nią w tej chwili.
Wojciech Jagielski – dziennikarz, reportażysta i pisarz, autor m.in „Modlitwy o deszcz”, „Wież z kamienia” czy „Trębacza z Tembisy”.
***
Wojciech Jagielski, Wszystkie wojny Lary, Znak 2015
**Dziennik Opinii nr 303/2015 (1087)