TTIP ma tchnąć nowe życie we wspólnotę transatlantycką i przynieść Europie i Stanom Zjednoczonym strategiczne korzyści – zarówno w sferze ekonomicznej, jak i geopolitycznej. Czyżby?
W czasie niedawnej wizyty w Niemczech Barack Obama akcentował znaczenie aspektów ekonomicznych umowy. Gdy na ulicach Hanoweru przeciwko TTIP protestowało prawie sto tysięcy osób, prezydent Obama mówił: „TTIP przyniesie większe, strategiczne korzyści. W czasach rosnących nierówności na świecie, także w Europie, TTIP ma przyczynić się do wzrostu gospodarczego w 28 państwach Unii Europejskiej, w tym także na południu kontynentu. W chwili, kiedy niektórzy stawiają przyszłość integracji europejskiej pod znakiem zapytania, TTIP zapewni długotrwały wzrost gospodarczy, tak potrzebny Europie do stworzenia nowych miejsc pracy, w tym dla młodych ludzi”.
Tyle myślenia życzeniowego. Wiele napisano już o tym, że korzyści ekonomiczne wynikające z TTIP nie będą tak wielkie (o ile w ogóle zaistnieją: niektóre badania mówią o utracie nawet kilkuset tysięcy miejsc pracy w Europie, a negatywne skutki odczują najsilniej państwa najsłabsze ekonomicznie), jak początkowo chciały to przedstawić administracja amerykańska i Komisja Europejska. TTIP może za to przyczynić się do pogłębienia nierówności nie tylko w Europie i USA, ale także między Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską a państwami trzecimi. Dlatego część zwolenników traktatu sugeruje, aby nie przeceniać znaczenia kwestii ekonomicznych i skupić się na wymiarze politycznym. Piotr Buras, dyrektor warszawskiego biura European Council of Foreign Relations, w wywiadzie dla KP podkreślał, że TTIP ma znaczenie właśnie przede wszystkim geopolityczne i będzie pełnić funkcję sygnału dla całego świata, że Zachód, jako wspólnota nie tylko interesów, ale też wartości, jest nadal spójny i zdolny do działania. Podkreśla, że taka demonstracja byłaby szczególnie istotna wobec agresywnej polityki Rosji, sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej oraz napięć w Azji.
Jaki cel miałoby demonstrowanie jedności i zdolności wspólnego działania poza prężeniem dyplomatycznych muskułów? Na to pytanie również odpowiedzi udzielił Barack Obama – chodzi o eksport zachodnich wartości. „Podczas gdy inne państwa starają się zmieniać globalny handel na swoją korzyść, nasze państwa – tworzące prawie połowę światowej gospodarki – mają okazję do napisania zasad handlu, które odzwierciedlać będą nasze wartości, jak rządy prawa, transparentność i szacunek dla praw człowieka”.
Na papierze znowu brzmi świetnie. Pojawia się tu jednak zasadniczy problem: jak w praktyce miałaby wyglądać ta promocja „zachodnich wartości” (faktu, że wolny handel niekoniecznie idzie w parze z promocją demokracji i praw człowieka tłumaczyć nie trzeba), a także – co wydaje się jeszcze bardziej fundamentalnym pytaniem – o jakich wartościach w kontekście TTIP w ogóle mowa?
TTIP miałby przyczynić się do utrzymania przez Zachód roli architekta globalnego porządku i światowego agenda setter. Jest to szczególne istotne wobec rosnącego znaczenia Chin i innych mocarstw wschodzących, które coraz silniej kwestionują zastaną globalną architekturę geopolityczną i geoekonomiczną. Czy onieśmieleni potęgą Zachodu napędzaną silnikiem TTIP (a także układu TPP, który Stany Zjednoczone podpisały z szeregiem państw pacyficznych) aktualni pretendenci do zajęcia miejsca wśród głównych rozgrywających na arenie międzynarodowej naprawdę będą bardziej skłonni dostosować się do porządku światowego projektowanego w dużej mierze przez Stany Zjednoczone i Europę? Czy TTIP może mieć taką moc sprawczą? Skoro nie zanosi się na to, że TTIP da istotne impulsy gospodarcze, które mogłyby być podstawą politycznej odnowy Zachodu, jest to bardzo wątpliwe. Dlatego trudno sobie wyobrazić, że liderzy Globalnego Południa mieliby zrezygnować z drogi, która ma im dać większy wpływ na globalne porządki. Dowodem tego jest choćby postępująca instytucjonalizacja w ramach BRICS, której wielu zachodnich analityków zdaje się nie dostrzegać lub nie przyznawać jej odpowiedniej wagi.
Paweł Zerka w raporcie przygotowanym dla demosEuropa słusznie stwierdza, że TTIP mogłoby być dla Europy najważniejszym narzędziem, za pomocą którego może ona wpływać na praktycznie niemożliwe do zatrzymania procesy globalizacyjne i przyczynić się do ich „oswajania” zgodnie z europejskimi wartościami. Powołuje się przy tym na Daniego Rodrika, pochodzącego z Turcji profesora Harvardu, który w swojej książce The Globalization Paradox pisze, że we współczesnym świecie nie da się pogodzić postępującej globalizacji, narodowej suwerenności oraz demokracji.
Należy więc postawić podstawowe pytanie: jaką kombinację tych wartości proponuje nam TTIP, w kształcie jakiego możemy się spodziewać?
Niestety, taką w której w imię zwiększenia zysków korporacji ogranicza się zarówno demokrację, jak i suwerenność państw narodowych próbując przekazać wielkiemu biznesowi prawa, które jeszcze silniej pozwoliłyby mu ingerować w procesy polityczne, w których udział powinien pozostać zarezerwowany wyłącznie dla obywatelek i obywateli. Czy faktycznie jest to wizja „oswojonego” zglobalizowanego świata, która godna byłaby eksportu na cały świat?
Choć Barack Obama wskazywał, że chciałby doprowadzić do finalizacji negocjacji do końca swojej kadencji, to ich wynik nie jest przesądzony. TTIP miało być sygnałem jedności wspólnoty transatlantyckiej. Tymczasem aktualnie kreuje więcej nieporozumień i tarć niż zgody. Praktycznie w całej Europie rośnie sprzeciw wobec umowie. Apel koalicji „Stop TTIP” podpisało już prawie trzy i pół miliona Europejek i Europejczyków. Centrum oporu społecznego są Niemcy, najważniejszy partner USA w Europie. W październiku w 2015 roku w Berlinie przeciwko TTIP protestowało według różnych szacunków od 150 do 250 tysięcy ludzi. Był to największy protest w Niemczech od czasów wojny z Irakiem. Sprzeciw wobec umowy zgłaszają jednak nie tylko organizacje społeczne.
W obliczu najnowszych przecieków stanowisk negocjacyjnych opublikowanych przez Greenpeace, które Komisja Europejska określiła mianem „burzy w szklance wody”, prezydent François Hollande ogłosił, że Francja nie poparłaby umowy w obecnym kształcie. A główny francuski negocjator konstatował, że Stany Zjednoczone oferują Europe zdecydowanie za mało za jej liczne ustępstwa. Werner Faymann już dawno zapowiedział, że jego rząd nie poprze TTIP, jeśli umowa zawierać będzie klauzulę ISDS dotyczącą arbitrażu pomiędzy inwestorami a państwami. Wiele wstępnych zapisów traktatowych, jak kwestie współpracy regulacyjnej czy rolnictwa, wzbudzają kontrowersje nawet u przedstawicieli rządów, które oficjalnie popierają TTIP. Wobec licznych kontrowersji trudno sobie dziś wyobrazić, żeby TTIP miałoby uzyskać poparcie większości posłów Parlamentu Europejskiego oraz przedstawicieli parlamentów krajowych, które muszą wyrazić zgodę na ratyfikację umowy. Zamiast sygnałem świadczącym o jedności Zachodu TTIP może okazać się zatem spektakularną i zawstydzającą wizerunkową katastrofą.
Jednak nawet, jeśli udałoby się doprowadzić do podpisania umowy, nietrudno wyobrazić sobie scenariusz, który ze strategicznymi interesami wspólnoty transatlantyckiej – jeśli rozumiemy przez nią coś więcej niż wspólnotę interesów amerykańskich i europejskich korporacji – ma niewiele wspólnego. Już dziś widzimy, że sprzeciw wynikający z uzasadnionych obaw, które początkowo zgłaszały głównie organizacje społeczne i lewicowe siły polityczne, coraz częściej gospodarowany jest w Europie przez formacje skrajnie prawicowe, nacjonalistyczne i/lub prorosyjskie. Widać to nie tylko na przykładzie francuskiego Frontu Narodowego i Alternatywy dla Niemiec: pierwsze przymiarki do przejęcia tematu TTIP czyni również polska radykalna prawica, czego dowodem niech będzie konferencja, jaką niedawno zorganizował w Sejmie Ruch Narodowy, na której oprócz polskich ekspertów udział wziął poseł węgierskiego Jobbiku, który wygłosił referat zatytułowany „TTIP – Koniec europejskiej suwerenności”. O tym, jak Prawo i Sprawiedliwość może rozgrywać kartę TTIP – zarazem popierając traktat i zbierając owoce protestu przeciw jego skutkom – pisał niedawno Jakub Dymek.
Europa i Stany Zjednoczone faktycznie potrzebują projektu, który tchnie w transatlantycką rodzinę nowego ducha. Takiej wspólnoty nie da się jednak zbudować na wartościach, które ucieleśnia TTIP. Umowa ta jest w istocie – trzymając się sformułowania entuzjasty TTIP wicepremiera Mateusza Morawieckiego – „mocniejszą wersją” recept, które już zawiodły. Tym, czego potrzebują Europa i Stany Zjednoczone, jest raczej TTIP à rebours: porozumienie oparte na solidarności, poszanowaniu demokracji, wyrównywaniu nierówności, idei zrównoważonego rozwoju, uwzględniające skutki umowy dla najbiedniejszych państw trzecich i kwestie ochrony klimatu. Taka umowa warta byłaby „eksportu” do reszty świata. Niestety na razie nie istnieje i nie wydaje się, żeby wkrótce miała powstać.
Adam Traczyk jest prezesem think-tanku Global.Lab
**Dziennik Opinii nr 142/2016 (1292)