Waszyngton oficjalnie ogłosił wycofanie się z traktatu INF, który gwarantował, że bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych i Europy jest niepodzielne. A wbicie klina w jedność Zachodu jest przecież strategicznym celem Rosjan.
2 sierpnia Waszyngton oficjalnie ogłosił wycofanie się z traktatu INF, czyli umowy o całkowitej likwidacji pocisków balistycznych średniego i pośredniego zasięgu, zawartej ponad 30 lat temu przez USA i ZSRR. Na wieść o tym kroku można by wzruszyć ramionami: traktat od dłuższego czasu i tak był wart mniej więcej tyle, ile papier, na którym spisano go pod koniec zimnej wojny. A jednak warto się tym wydarzeniem przejąć.
Umowa INF od dłuższego czasu nie była przestrzegana przez Rosję. Już w 2014 roku administracja Obamy oskarżyła Kreml o przeprowadzenie testów zakazanych rakiet. 3 lata później administracja Trumpa mówiła już o ich rozmieszczaniu. Na szczycie NATO w Brukseli w lipcu 2018 roku stanowisko USA potwierdziły pozostałe państwa członkowskie. „Wszyscy sojusznicy zgadzają się, że Rosja łamie traktat INF”, mówił Jens Stoltenberg, sekretarz generalny Paktu. Po tym, jak Rosjanie nie zareagowali na amerykańskie ultimatum, Waszyngton wypowiedział umowę z zachowaniem przewidzianego traktatowo półrocznego okresu wypowiedzenia, który właśnie upłynął.
Ameryka skorzysta
Amerykanie nie widzieli powodów, aby jednostronnie trwać przy umowie, która była wprawdzie jednym z filarów bezpieczeństwa w Europie, ale wiązała im ręce w Azji, a drugi z sygnatariuszy konsekwentnie ją łamał. A dziś pociski o zasięgu od 500 do 5500 kilometrów, których Amerykanie zgodnie z układem INF posiadać nie mogli, stanowią 95% chińskiego arsenału rakietowego.
czytaj także
Oczywiście, Waszyngton dysponuje arsenałem w pełni wystarczającym, aby równoważyć chińskie siły innymi środkami: „Nie ma wojskowych wymogów, których nie jesteśmy w stanie spełnić z powodu przestrzegania traktatu INF”, mówił w 2017 roku przed Kongresem generał Paul Selva, głównodowodzący amerykańskiego lotnictwa i wiceszef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Wycofując się z traktatu Amerykanie poszerzają jednak swój wachlarz możliwości powstrzymywania Chin.
Dziś pociski o zasięgu od 500 do 5500 kilometrów, których Amerykanie zgodnie z układem INF posiadać nie mogli, stanowią 95% chińskiego arsenału rakietowego.
Do tego ewentualne rozmieszczenie amerykańskich rakiet w regionie byłoby dużo tańsze niż utrzymywanie zdolności odpalania rakiet z powietrza i wody.
Koniec umowy INF oznacza więc zerwanie z prawną fikcją na froncie rosyjskim i otwarcie nowych perspektyw przed amerykańskimi sztabowcami na froncie chińskim. Także z innych powodów nie ma co płakać za INF – traktat ten był w dużej mierze reliktem zimnej wojny, anachronicznym w dzisiejszej sytuacji międzynarodowej. Skoro świat przeobraził się z dwubiegunowego w wielobiegunowy, potrzebujemy nowego podejścia do kontroli zbrojeń.
czytaj także
Rosja też skorzysta
W czym zatem problem? Przede wszystkim w tym, że ujawniło się kolejne pęknięcie we wspólnocie transatlantyckiej. A wbicie klina w jedność Zachodu jest przecież strategicznym celem Rosjan. Poza tym, gotowość do odejścia od INF bez uzgodnionej z Europejczykami strategii precyzującej „co dalej” pokazuje, że priorytety Waszyngtonu leżą już gdzieś indziej, czyli w Azji. To nie pogrzebanie INF, lecz tego, co traktat symbolizował, jest tu kluczowym problemem.
czytaj także
Dziś bowiem Kreml może zupełnie legalnie rozmieszczać rakiety, które sięgają praktycznie każdego celu w Europie, bez tworzenia bezpośredniego zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych. Tymczasem logika, która doprowadziła do podpisania traktatu INF, opierała się właśnie na założeniu, że bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych i Europy jest niepodzielne. Upadek umowy otwiera furtkę do świata, w którym słowa John F. Kennedy’ego Ich bin ein Berliner! („Jestem Berlińczykiem”, wypowiedziane w czerwcu 1963 roku) zrównujące bezpieczeństwo skrawka ziemi pośrodku komunistycznej dyktatury z bezpieczeństwem Stanów Zjednoczonych, mogą stać się tylko historyczną ciekawostką.
Aby odpowiedzieć na ten nowy stan niepewności i zrównoważyć zagrożenie ze strony Rosji, wspólnota transatlantycka powinna wypracować wspólne rozwiązanie.
Tak było np. w 1979 roku, gdy NATO podjęło tzw. podwójną decyzję o rozlokowaniu w Europie amerykańskich Pershingów po tym, jak Sowieci rozmieścili przy zachodnich granicach ZSRR rakiety SS-20 (ros. Pionier). Dzięki wytworzonej w ten sposób presji Zachód chciał skłonić ZSRR, aby zasiadł do stołu negocjacyjnego. Efektem 6-letnich rozmów rozbrojeniowych było właśnie amerykańsko-radzieckie porozumienie zawarte w 1987 roku.
Europa została sama
Problem w tym, że nie zanosi się, aby dziś sojusznikom po dwóch stronach Atlantyku udało się osiągnąć podobny poziom konsensusu. Z jednej strony wynika to z zachowania administracji Donalda Trumpa, która niespecjalnie zainteresowana jest konsultowaniem decyzji z kimkolwiek. Z drugiej strony jednak, politycy w wielu stolicach zachodniej Europy wykorzystują obecnego gospodarza Białego Domu jako wygodną wymówkę do bezczynności.
czytaj także
Tymczasem równie głusi byli na apele administracji Obamy, który nie chcąc prowokować napięć pomiędzy europejskimi sojusznikami, obrał jednak łagodniejszy kurs. Zwłaszcza w Berlinie odpowiedzią na każdy kryzys jest powtarzanie w kółko frazesów o „deeskalacji”. Aż trudno dziś uwierzyć, że na przełomie lat 70. i 80., to właśnie niemiecki kanclerz Helmut Schmidt z SPD był pomysłodawcą i głównym orędownikiem dwutorowej strategii NATO (dialog + „rozsądna obrona”). Nie uległ nawet potężnej fali protestów społecznych, których uczestnicy obawiali się rozkręcenia niekontrolowanego wyścigu zbrojeń.
Ta apatia jest tym bardziej niepokojąca, gdy weźmiemy pod uwagę, że koniec traktatu INF najbardziej zagraża właśnie bezpieczeństwu Europy, a nie USA, oraz że czyni ją bardziej podatną na polityczne naciski Moskwy. Rosjanie już teraz przecież dysponują rakietami, które swoim zasięgiem obejmują każdą europejską stolicę poza Lizboną.
Czy Polska zostanie pionkiem USA?
Żeby było jasne, dzisiejsza reakcja nie musi być lustrzanym odbiciem tej z okresu zimnej wojny. Choć Rosjanie z pewnością najbardziej obawiają się powrotu amerykańskich rakiet na ziemi, to państwa NATO mogą zastosować cały szereg innych rozwiązań, aby utemperować zapędy Kremla – od politycznych i gospodarczych (jak zaostrzenie sankcji) po militarne (jak wzmocnienie systemów obrony antyrakietowej, wydłużenie zasięgu wykorzystywanych pocisków czy częstsze wizyty amerykańskich okrętów i samolotów przenoszących zdolne zagrozić Rosjanom rakiety). Amerykanie w najbliższych tygodniach mają też rozpocząć testy pocisku stanowiącego bezpośrednią odpowiedź na działania Rosjan. Można jednak w ciemno założyć, że ewentualna chęć ich rozmieszczenia w Europie sprowokowałaby kolejne napięcia wśród sojuszników.
czytaj także
A co to wszystko oznacza dla nas? Sposób, w jaki traktat INF zakończył swój żywot, dobitnie pokazuje strategiczne dylematy, przed którymi stoi Polska. W obliczu niechęci części europejskich sojuszników do podjęcia stanowczych kroków względem Rosji, rząd PiS coraz silniej będzie dryfował ku Waszyngtonowi, wobec którego już dziś nasze relacje trudno jest określić inaczej niż wasalne. Jeśli uda się realnie zacieśnić relacje z USA – czy to przez obecność amerykańskich wojsk w Polsce, czy przez hojne zakupy u amerykańskich koncernów zbrojeniowych – to faktycznie zyska na tym nasze poczucie bezpieczeństwa. Może być to jednak poczucie bardzo złudne, bo jednocześnie całkowicie ograniczymy nasze zdolności do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej i staniemy się amerykańskim pionkiem. A pionka łatwo się poświęca, by uratować większą figurę albo zyskać lepszy układ na szachownicy.
Verhofstadt: Głos oddany na prawicę to głos na Putina. Głosujcie z głową