Jakie perspektywy stoją przed rosyjskim ruchem protestu tuż przed zbliżającymi sie wyborami prezydenckimi i po nich?
Michał Sutowski: Jaki jest pana zdaniem potencjał obecnych masowych protestów w Rosji? Sądzi pan, że są one przełomowym momentem w nowoczesnej historii politycznej tego kraju? Zachodnie media twierdzą, że demonstracje w grudniu i lutym wprowadziły nową jakość do rosyjskich protestów społecznych.
Boris Kapustin: Oczywiście, jest to coś bez precedensu w postkomunistycznej historii Rosji. Nie chodzi tylko o sam rozmiar protestów, godne uwagi są też terytorialny rozrzut, ale i skład tego ruchu. To pierwsze może oznaczać, że mocne podziały między rosyjskimi metropoliami a prowincją są politycznie mniej istotne niż zwykło się to opisywać. To drugie przypomina kolejną wersję Tęczowej Koalicji, ideologicznie nawet bardziej zróżnicowaną niż amerykański pierwowzór z przełomu lat 60. i 70. Rosyjska „Tęczowa Koalicja” obejmuje najróżniejszych nacjonalistów, mniej lub bardziej mainstreamowych liberałów, anarchistów, komunistów itd., których dotąd nie podejrzewalibyśmy nawet o polityczną współpracę. Mam jednak opory przed wychwalaniem potencjału tego ruchu, nie mówiąc już o przewidywaniu jego przyszłości. Jego ogromna różnorodność może stanowić problem. Brak jakiegokolwiek spójnego programu politycznego czy uzgodnionego planu działań to kolejny. Poza tym jestem podejrzliwy wobec zgranych polityków liberalnych, którzy walczą teraz o przywództwo ruchu. Można do nich zastosować powiedzenie Talleyranda, w oryginale odnoszące się do Burbonów: „Niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli”.
Czy protesty są znakiem tego, że reżim nie ma już legitymacji do sprawowania władzy? Przecież wybory fałszowano już wcześniej – i obywało się bez reakcji na taką skalę.
Legitymizację nie tak łatwo utracić. Zbyt wielu ludzi pamięta chaos epoki Jelcyna, by nie docenić minimum stabilności, która przyszła (lub jest kojarzona) z Putinem. Walka o legitymizację wymaga wiele cierpliwości, uporu i politycznego wyrachowania. W gruncie rzeczy to walka o kapitał symboliczny, który trzeba wyszarpać z rąk władzy. Co więcej, wymaga to jeszcze powiązania obecnego oburzenia wobec łamania demokratycznych procedur z bolączkami klas niższych. Jeśli one nie wezmą udziału w protestach, reżim będzie w stanie przetrwać nawet bez masowych fałszerstw wyborczych. To chyba najbardziej mnie martwi. Na razie ruch protestu pozostał przedsięwzięciem głównie klas średnich. Są dane pokazujące, że ponad 60% uczestników grudniowego wiecu w Moskwie miało wyższe wykształcenie. Politycznie to bardzo istotne i pokazuje skalę niezadowolenia najlepiej wykształconej warstwy Rosjan. Kategoria „dobrze wykształcony” niekoniecznie pokrywa się w Rosji z tymi, którzy najlepiej czy nawet dobrze zarabiają. Bez wątpienia wielu z tych „najlepiej wykształconych” przybyła na moskiewski plac Bołotny nie tylko z powodu sfałszowanych wyborów, ale też oburzonych ogólną sytuacją społeczno-gospodarczą w Rosji. Być może w wielu przypadkach to pierwsze było tylko zapalnikiem ich niezadowolenia, którego źródłem jest to drugie. Tym niemniej konkretne przyczyny ich frustracji, ale także wymarzone formy i metody zaspokojenia ich żądań, niekoniecznie muszą pokrywać się z tymi klas niższych.
„Niebieskie kołnierzyki” mieszkające w niszczejącej rosyjskiej „monokulturze”, których całe życie zależy od jednej umierającej fabryki, górnicy, którzy codziennie ryzykują życiem, ponieważ kopalniane systemy bezpieczeństwa zostały zniszczone przez chciwość nowych kapitalistycznych właścicieli, dawni inżynierowie przeobrażeni za sprawą dezindustrializacji w drobnych handlarzy i portierów, chłopi z niedziałających i rozkradzionych kołchozów, którym ledwie starcza na przeżycie – wszyscy oni nieco inaczej pojmują, co znaczy „liberalizacja” i jak ją osiągnąć. Mówiąc wprost, skoro nie są przekonani, że demokracja pomoże im poprawić ich pożałowania godną kondycję, jeśli demokracja pozostanie tak społecznie dysfunkcjonalna, jak to było zawsze w postkomunistycznej Rosji, dlaczego mieliby martwić się naruszeniami demokratycznych procedur?
Mówi pan, że to protesty klas średnich – ale w Rosji wiele osób postrzegało ją jako klasę wspierającą reżim. Rządy Putina zaoferowały tej klasie swego rodzaju stabilność, jej standard życia poprawił się po roku 2000. Dlaczego nagle członkowie tej klasy zmienili zdanie?
Powtórzę raz jeszcze, reżim Putina przyniósł odrobinę stabilności i to właśnie między innymi przyczyniło się do odżycia klas średnich po tym, jak ekonomiczna katastrofa roku 1998 niemal zmiotła je z powierzchni ziemi. Bunt klasy średniej jest spowodowany innymi ważnymi przyczynami. Jedną z nich, bardzo dobrze znaną z zachodniego doświadczenia politycznego, jest frustracja „rosnących oczekiwań”: reżim Putina na pewno dał dużo mniej niż się po nim spodziewano. Po drugie, chodzi o coś, co można nazwać zatrzymaniem przez „spółkę Kreml” mobilności pionowej, a co jest bardzo ważne dla samoświadomości klas średnich. Po trzecie, należy wspomnieć powszechne oburzenie przeciw bezlitosnej komercjalizacji dóbr publicznych – edukacji, służby zdrowia, nauki i kultury, środowiska i oczywiście samej polityki. Po czwarte, wszechobecną korupcję, którą słusznie zaczęto postrzegać jako zjawisko raczej polityczne niż kryminalne i która znacząco utrudnia życie przede wszystkim klasom średnim. I w końcu mamy jeszcze generalną tendencję kapitalizmu finansowego do obniżania warunków życia i statusu klas średnich, co zgrabnie ujął John Gray: „Klasa średnia jest luksusem, na który kapitalizm nie może już sobie pozwolić”. Bez wątpienia w peryferyjnym wcieleniu tego kapitalizmu na ten luksus można sobie pozwolić w jeszcze mniejszym stopniu.
Może jest bardziej prozaiczne uzasadnienie, dlaczego wiele osób nie uczestniczyło w protestach? Po prostu bali się zwolnienia z pracy.
Różne formy zastraszania i swego rodzaju przekupstwa oczywiście mają miejsce. Ich celem jest odstraszenie od udziału w wiecach opozycji i przyciągniecie uczestników na wiece prokremlowskie. Jednak i zastraszanie, i przekupstwo mają swoje granice. Z jednej strony mogą być mniej lub bardziej skuteczne przede wszystkim wobec pracowników biurowych niższego szczebla w rozmaitych instytucjach państwowych i parapaństwowych. Dużo trudniej kontrolować w ten sposób „niebieskie kołnierzyki”, chyba że da się im jakieś dobrze płatne posady, choćby w sektorze naftowym czy gazowym. Z drugiej strony taki fabrykowany aktywizm ma bardzo małą polityczną wartość. Kiedy przychodzi do realnej walki emocjonalna i ideologiczna obojętność, umożliwiające tego rodzaju praktyki, skutkują brakiem woli działania i rozmyciem politycznego poparcia. Świetnie to pokazała implozja liczącej niegdyś 19 milionów członków KPZR, kiedy nie znalazł się nikt chcący jej bronić przez słabo zorganizowaną, kompletnie nieuzbrojoną i naprawdę nieliczną opozycją demokratyczną. Moim zdaniem nie powinniśmy przeceniać politycznej wagi zastraszania i przekupstwa praktykowanych przez reżim Putina, którego struktur z punktu widzenia solidności instytucji nie da się w ogóle porównać z czasami Związku Radzieckiego i KPZR.
Pierre Bourdieu pisząc o walkach politycznych podkreślał wagę sojuszu między zdominowanymi a okreslonymi grupami frondystów z klas dominujących. Czy widzi pan możliwość pojawienia się podobnego sojuszu w Rosji?
Chyba nie w tej chwili. Choć są pewne znamiona pęknięć pojawiających się w obozie władzy. Podam tylko jeden przykład. Michaił Prochorow, miliarder, nie jest radykalnym krytykiem status quo. Jako kandydat na prezydenta może jest, czy był, protegowanym Kremla, jak utrzymują niektórzy komentatorzy. Ale nawet jeśli to wszystko prawda, to walki polityczne mają swoją własną logikę i dynamikę, czasem prowadzą do konsekwencji, których absolutnie nie przewidywali ci, którzy chcą pociągać za sznurki. Czasem warunki doprowadzają do niespodziewanej radykalizacji kogoś, komu przypisano rolę marionetki, a czasem odwrotnie – obnażają całkowite obłaskawienie ludzi mieniących się radykałami. Powinniśmy raczej ostrożnie obserwować rozwój tych walk w Rosji i to, jak przekształcają one tych, którzy w nich uczestniczą, zamiast przyklejać ludziom etykietki „rewolucjonistów”, „konformistów”, „reakcjonistów” itd. na podstawie z góry powziętych sądów czy klisz.
Czy cięcia wydatków, demontaż sektora publicznego, planowane redukcje w szkolnictwie wyższym mogą stać się impulsem, który wyprowadzi ten protest klasy średniej poza czysto liberalny program?
Cięcia wydatków nie są pilnym problemem w dzisiejszej Rosji, przynajmniej nie do tego stopnia co w kilku krajach UE. Możemy za to podziękować ogromnym przychodom z eksportu ropy i gazu. Prywatyzacja w Rosji będzie z pewnością kontynuowana i pojawiają się nawet spekulacje dotyczące prywatyzacji Gazpromu.
Nie sądzę, żeby to zmieniło wiele w kwestiach polityki czy dobrobytu społeczeństwa. Choć z punktu widzenia prawa Gazprom wraz z kilkoma innymi lukratywnymi spółkami są własnością państwa, to de facto należą one do „spółki Kreml” i w tym kluczowym sensie sprywatyzowano je już dawno temu. Transformacja ich prawnych właścicieli może być interesująca tylko z perspektywy dalszego funkcjonowania symbiotycznego układu władza-własność, który leży u podstaw dominacji „spółki Kreml”. Jak już wspomniałem, politycznie zaktywizowane klasy średnie nie są napędzane wyłącznie tym, co mógłby pan nazwać „liberalnym idealizmem”. Ich resentyment ma bardzo namacalne korzenie społeczno-ekonomiczne. Teoretycznie ten resentyment może dopomóc w odkryciu wspólnego mianownika z jeszcze bardziej poszkodowanymi klasami niższymi. Mam jednak poczucie, że rosyjskie władze znają maksymę „dziel i rządź”. Mogę przeceniać ich umiejętności polityczne, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, jak czynią pewne koncesje na rzecz klas średnich, by odciąć je od tych „gorszych”. Jeśli tak się stanie, może to doprowadzić do czegoś przypominającego „kolorowe rewolucje” w kilku krajach postradzieckich, choć bez przetasowań w najwyższych szeregach władzy: do niewielkiej poprawy proceduralno-instytucjonalnych aspektów rządzenia, odrobiny tymczasowych materialnych koncesji na rzecz tych, którzy najgłośniej protestowali i do porażki popularnej demokratycznej opozycji – porażki w transformowaniu istniejącego modelu kapitalizmu i ekonomii politycznej w stylu „business as usual”. Takiej taktyce elit sprzyja bezprecedensowy zanik solidarności społecznej w dzisiejszej Rosji (do czego przyczyniła się kapitalistyczna logika rozpychania się łokciami wzmocniona kompromitacją przez „realny socjalizm” wszystkich lewicowych wartości i strategii). Demokratyczna opozycja musi wydobyć solidarność społeczną z obecnej niełaski, jak również z jej nacjonalistycznych czy kulturalistycznych perwersji promowanych przez ideologów reżimu, którzy próbują wbić młotem ideę „Jednej Rosji” oligarchów do świadomości uciskanych.
Jaką rolę pełnią w tym związki zawodowe? Czy mają potencjał organizowania ludzi do oporu wobec reżimu?
Generalnie związki zawodowe w dzisiejszej Rosji znajdują się w dość opłakanym stanie, a ich rola w trwających walkach jest obecnie mało zauważalna. Oczywiście jest Behemot w postaci Federacji Niezależnych Związków Zawodowych Rosji, zrzeszającej 25 milionów członków. Jednak jej służalczość wobec „spółki Kreml” jest wręcz legendarna. Istnieją bardziej bojowe i naprawdę niezależne związki zawodowe, jak np Związek Zawodowy Pracowników Przemysłu Samochodowego, „Socprof”, organizacja „Obrona” itd., ale nie da się porównać liczby ich członków z FNZZR i mają małe polityczne znaczenie na poziomie ogólnokrajowym. Dzisiejszej rosyjskiej opozycji nie da się budować opierając się na związkach zawodowych, choć trudno jej będzie dotrzeć do klas niższych, jeśli pominie tych jej członków, którzy są gotowi walczyć i mogą dojrzewać dzięki partycypacji w trwających walkach.
Ostatnie pytanie może być tylko jedno: co robić? Co powinny robić niezależne siły w Rosji, żeby zmienić sytuację na lepsze?
Moim zdaniem potrzebujemy strategii dwutorowej. Jeden tor wiąże się z bezkompromisowym oporem wobec naruszania demokratycznych procedur i zmuszaniem elit do przestrzegania zasad, które publicznie głoszą. W ten sposób opozycja jest w stanie zmobilizować całkiem sporą część mieszkańców Rosji i zarówno przetestować faktyczną wydolność reżimu, jak również obnażyć stopień jego zepsucia. Te walki mogą doprowadzić do wytworzenia kolektywnych podmiotów, odnowienia możliwości bycia politycznym podmiotem, co zostało niemal kompletnie zniszczone przez historię postkomunizmu. Już samo to wystarczy, by uzasadnić te działania. Na drugim torze trzeba stawić coraz mocniejszy opór wszelkim rodzajom niesprawiedliwości społeczno-ekonomicznych – zaległościom płacowym, nielegalnemu zawłaszczaniu terenów publicznych przez prywatnych deweloperów, zatruwaniu środowiska przez firmy naftowe i gazowe, zastraszaniu robotników i zwalnianiu liderów związkowych, łapówkom płaconym za usługi, które powinny być za darmo, niewypełnianym przez firmy i państwo zobowiązaniom społecznym itd.
Wiele aktów oporu wobec takich działań może wyglądać na „drobne czyny” w obliczu tak poważnych protestów, jak te wobec sfałszowania wyborów, czasem jednak to właśnie takie „drobne czyny”, odpowiednio ukierunkowane, mogą zlać się w wielkie osiągnięcia. Żeby lepiej zrozumieć ten proces, można poczytać np. Tomasa Masaryka albo Vaclava Havla. Trzeba też pamiętać, że „czystej” walce przeciw oszustwom wyborczym może szybko zabraknąć pary. Może też ona przekształcić się w „kampanię protestu” i stać się częścią normalnego rytuału wyborczego, jako jego karnawałowy element, który sprawi, że wybory będą wyglądać mniej monotonnie i szaro. To byłaby katastrofa dla rewolucji, która może teraz kiełkować w łonie rosyjskiego ruchu demokratycznego.
New Haven, 26 lutego 2012
Boris Kapustin – wykładowca na uniwersytecie Yale, autor wielu książek poświęconych filozofii polityki. Obecnie pracuje nad książką o teorii rewolucji i jej stosowalności w dzisiejszych społeczeństwach.
Czytaj też:
Wywiad z Anną Oczkiną