Czy grudniowe protesty w Rosji są początkiem końca Putina? Jaką strategię przetrwania przybierze Putin przed marcowymi wyborami prezydenckimi? Jedno jest pewne: ta dotychczasowa raczej nie wchodzi w rachubę. Tekst Stephena Holmesa i Iwana Krastewa.
Napisaną w 2010 roku powieść Aleksieja Słapowskiego Marsz na Kreml otwiera scena, w której młody poeta zostaje przypadkowo zabity przez policjanta. Nie wiedząc, kogo winić ani co robić, matka poety zabiera jego ciało i, kołysząc martwego syna w ramionach, podąża niemal nieświadomie w stronę Kremla. Przyjaciele jej syna wloką się tuż za nią. Na drugim końcu miasta, podobnie jak matka poety rozpoczynająca swoją długą podróż w poszukiwaniu sprawiedliwości, podstarzały pijak decyduje, że jego zmarły minionej nocy brat zasługuje na pochówek pod murem Kremla. Tak więc i on udaje się w kierunku Kremla. Przechodzący w tym momencie kondukt żałobny dołącza do tego zaimprowizowanego marszu, wyobrażając sobie, że Kreml stał się nagle otwarty dla prywatnych pochówków. W tym momencie na scenę wchodzi zaalarmowana za pomocą mediów społecznościowych antysystemowa opozycja, zachwycona, że jej marzenie wreszcie się spełniło: tysiące obywateli maszeruje na Kreml!
Zawodnym w zażegnywaniu narastającej fali protestów rządowym siłom specjalnym udaje się jedynie wzmóc gniew tłumu. W końcu liczący setki tysięcy ludzi tłum osiąga Plac Czerwony. Ludzie ci nie mają ze sobą wiele wspólnego. Większość z nich nie jest nawet pewna, dlaczego wyszła na ulice. Nie mają wspólnego programu, wspólnych marzeń czy wspólnego lidera; jednakże łączy je przekonanie, że „już dość”. Prezydent przemawia, starając się uspokoić wrzący tłum, mówi o demokracji i potrzebie zmian, ale nikt nie jest zainteresowany tym, co ma on do powiedzenia. W tym momencie rząd nie może już zrobić nic więcej.
Rzeczywista wersja takiego scenariusza miała miejsce w ubiegłym miesiącu w Rosji. I choć to zmanipulowane wybory a nie martwy poeta wywołały gniew tłumu, protestujący mieli jedną wspólną cechę z niezadowolonymi maszerującymi z powieści Słapowskiego: wydawało się, że pojawiają się znikąd, zaskakując niemal wszystkich – w tym prawdopodobnie i samych siebie.
Jeszcze dwa miesiące temu niewielu obserwatorów byłoby w stanie przewidzieć taki obrót zdarzeń. Rosja wydawała sie odizolowana od prodemokratycznych powstań, które przetoczyły się w ciągu ostatniego roku przez Bliski Wschód, tak samo jak odporna okazała się na rewolucje, które wydarzyły się kilka lat wcześniej w Ukrainie, Gruzji i Kirgistanie. I rzeczywiście, istnieją wyraźne różnice między sytuacją w Rosji a np. w Egipcie. Po pierwsze Władimir Putin jest dużo młodszy niż Hosni Mubarak, Putin jest u władzy od jedenastu lat – Mubarak od trzydziestu.
Po drugie populacja Rosji jest znacznie starsza niż egipska; szanse, że rosyjska armia stanie po stronie obywateli przeciwko władcy są znikome, nie ma też w Rosji odpowiednika egipskich islamistów – dobrze zorganizowanego segmentu opozycji posiadającej znaczące ilościowo zaplecze wśród ludności. Z powyższych powodów wśród obywateli chcących stawić poważne wyzwanie systemowi Putina od dawna panował głęboki pesymizm. Niezadowoleni podążali raczej w kierunku lotnisk, by uciec z kraju, niż w kierunku wieców opozycji.
A jednak, Putin może i nadal trzyma się u władzy, ale system, dzięki któremu utrzymywał kontrolę nad krajem, zdaje się upadać. Ponieważ sekcji zwłok dokonać można jedynie na martwym ciele, już dziś można wyciągać dotyczące tego systemu wnioski, których jeszcze kilka tygodni temu nie dało się dostrzec. Dopiero teraz jesteśmy w stanie zajrzeć do środka sławnej strategii politycznej znanej jako „demokracja sterowana” i zacząć mieć jako takie pojęcie o faktycznych mechanizmach jej działania. Wyniki tej sekcji mogą wiele powiedzieć o tym, dlaczego reżim Putina się chwieje. Dają nam też posmak tego, co może czekać Rosję w najbliższych miesiącach i latach.
W celu rozwikłania zagadki zarówno rządów Putina, jak i jego najnowszych problemów, pomocnym okazać się może na początek ujawnienie jednego z aspektów najnowszej historii politycznej Rosji: wyborów. Jak zauważyła dziennikarka Julia Ioffe, to, że wybory te zostały „wyreżyserowane” jest „czymś, czego każdy w Rosji, bez względu na retorykę czy przekonania polityczne, jest świadomy i co akceptuje”. Wielokrotne głosowanie (tzw. ballot stuffing), błędy w zliczaniu kart do głosowania, monopol mediów, unieważnienia podpisów i dyskwalifikacja kandydatów są metodami, na jakich rosyjskie wybory opierają się od wielu lat.
Zatem, skoro wszyscy wiedzieli, że wybory zostały sfałszowane, dlaczego Putin zaprzątał sobie w ogóle głowę ich przeprowadzeniem? Wyjaśnienie tej kwestii jest kluczem do zrozumienia reżimu Putina, tak samo jak pokazowe procesy z lat 30. XX wieku były kluczem do zrozumienia Józefa Stalina. Ważnym zadaniem stalinowskich speców od PR-u 75 lat temu było wykorzystanie z góry podjętych decyzji w sprawie wyroków do zaprezentowania władzy dyktatora – pokaz tym efektywniejszy, im boleśniej niewinni byli ci, którzy w tej wyreżyserowanej inscenizacji fałszywie przyznawali się do zdrady Wielkiego Wodza, by następnie zostać od razu straceni za swoją uległość. Podobnie, choć znacznie mniej okrutnie, fałszowanie wyborów od 2000 do 2008 roku miało na celu zademonstrowanie przytłaczającej siły rządów Putina.
Najdziwniejszą rzeczą odnośnie tych wyborów było to, że wcale nie musiały zostać sfałszowane. Gdyby wybory były wolne i uczciwe, Putin (lub nawet jego zastępca, Dmitrij Miedwiediew) przypuszczalnie i tak dość łatwo by wygrali. Pomimo określania Putina „najczarniejszym charakterem w historii współczesnej Rosji”, wiodący rzecznik rosyjskiego ruchu praw człowieka kilka lat temu niechętnie przyznał, że „Putin wygrałby kampanie w 2000 i 2004 – choć prawdopodobnie nie przy tak gorszącej przewadze głosów – nawet gdyby były one wolne od manipulacji głosami i nielegalnego wykorzystania tzw. «zasobów administracyjnych» rządu, a także gdyby kandydaci rzeczywiście mieli równy dostęp do wyborców za pośrednictwem telewizji i prasy”. Badania przeprowadzone przez niezależnych badaczy opinii publicznej potwierdzają ten pogląd. Dlaczego zatem władca miałby fałszować wybory, skoro nie musi? Ponieważ to nie o wybory, a właśnie o fałszowanie chodziło. Kreml nie tylko zmanipulował te wybory, ale wręcz postarał się, by wszyscy byli świadomi tej manipulacji. Wydawało się, że Kreml chce, żeby ludzie wiedzieli, że to właśnie on kieruje ruchami każdego pojedynczego pionka w tej wyborczej farsie. Rozważmy przypadek Michaiła Prochorowa: miliarder, właściciel amerykańskiego klubu koszykarskiego New Jersey Nets, został zwerbowany przez Kreml wiosną ubiegłego roku, aby stać się nowym liderem „sterowanej” opozycyjnej partii Słuszna Sprawa, a następnie, jesienią, usunięto go ze stanowiska w taki sposób, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to Kreml pociągał za sznurki.
Innymi słowy, otwarte zmanipulowanie wyborów było dla Putina niezwykle skutecznym sposobem na utwierdzenie, czy wręcz wyolbrzymienie swojej potęgi.
Sfałszowane wybory, o których powszechnie wiadomo, że są sfałszowane – to prawdopodobnie najtańszy i najprostszy dla reżimu sposób na zasugerowanie istnienia autorytarnej władzy, której w rzeczywistości nie posiada, a tym samym na wzmocnienie kontroli nad krajem. Żeby sfałszować wybory, wystarczy jedynie skromne zaplecze administracyjne, ale już owe sfałszowane wybory wywołują nieproporcjonalny wzrost społecznego przekonania o zasięgu władzy i kontroli rządu. Zorganizowanie pseudowyborów jest jak założenie owczej skóry w celu udowodnienia, że jest się wilkiem.
To bezczelne, niemal pyszałkowate, oszustwo wyborcze było kluczowe do utrzymania w tajemnicy najgłębszego sekretu reżimu Putina, który dopiero teraz, z perspektywy czasu, staje się oczywisty:, Rosja nie jest źle rządzona, ona nie jest rządzona niemal wcale. W przeciwieństwie do dominującego poglądu, realna władza Putina nigdy nie sięgała dalej niż granice Moskwy. Rosyjski siłacz był wystarczająco silny, by nikt nawet nie aspirował do zastąpienia go, lecz jego próby modernizacji kraju zakończyły się spektakularną klęską. Putin nie jest szefem Rosji – bardziej realistyczne jest postrzeganie go jako zakładnika elit. Nie udało mu się pokonać słabości państwa – w istotnym stopniu udało mu się jedynie ukrywanie tej słabości. Osławiony „pion władzy”, którym się chełpi, jest fikcją, sprowadzającą się do pozwalania na bezkarność ludziom lojalnym wobec reżimu i dawania szansy niektórym z nich, aby mogli wejść do zaczarowanego kręgu niewyobrażalnych bogactw (tzn. kraść bogactwa naturalne kraju, uciekając się do przemocy jedynie w minimalnym stopniu). W skrócie, Putin nigdy nie sprawował zbyt wielkiej kontroli nad krajem, ale udało mu się stworzyć system, który był względnie stabilny właśnie dzięki temu, że ukazywał go jako polityka o wiele silniejszego, niż w rzeczywistości jest.
Jeżeli ta analiza ostatniego dziesięciolecia jest poprawna, oznaczałoby to, że Putin wpada w coraz większe kłopoty – o wiele większe niż się powszechnie uważa. Ostatnie protesty zrujnowały jego starannie skonstruowaną reputację człowieka kontrolującego aktualne wydarzenia, co było głównym źródłem jego popularności i zasadności w społeczeństwie, w którym wsparcie publiczne podąża w kierunku tych, którym udało się przekonać obywateli o swojej niezachwianej władzy. Duże protesty w Moskwie zdestabilizowały reżim nie dlatego, że zwróciły uwagę na jego nieuczciwość i korupcję – to od dawna było dla Rosjan oczywiste – ale dlatego, że ukazały jego słabość, dotychczas w dużej mierze maskowaną przez Kreml za pomocą tanich propagandowych sztuczek. Najlepszym sposobem, by zniszczyć wieś, jest bombardowanie; lecz żeby zniszczyć wieś potiomkinowską wystarczy jedynie zmiana kąta nachylenia kamery, która ujawni prowizoryczne stelaże podtrzymujące lichą elewację. Organizowane w zeszłym miesiącu powyborcze demonstracje były wyrazem tej subtelnej zmiany perspektywy.
Jaką więc strategię przetrwania przybierze Putin przed marcowymi wyborami prezydenckimi? Jedno jest pewne: ta dotychczasowa raczej nie wchodzi w rachubę. Biorąc pod uwagę, że na pewno 4 marca obserwujący wybory wolontariusze będą dokumentować i na bieżąco umieszczać w internecie dowody oszustw wyborczych, nie ma szans, żeby na ulicach i placach Moskwy panował spokój, gdy wynik Putina będzie pompowany. Nieuchronność tych powyborczych protestów wyjaśnia dlaczego, z punktu widzenia reżimu, fałszerstwa wyborcze się przeżyły. Zamiast skupiać się na przekazaniu władzy w ramach reżimu, będą one jedynie niepożądaną okazją do wskazania ograniczeń, w ramach których rząd zmuszony jest obecnie działać.
Zamiast tego Putin ma do wyboru dwie inne opcje. Może zgodzić się na uczciwy wyścig, z nadzieją na uzyskanie legitymizacyjnej popularności dzięki podjęciu ryzyka wyborczej porażki – byłby to krok, którego ze szkodą dla siebie nie podjął wiele lat temu Michaił Gorbaczow. Może też wycofać się pod ochronę państwowych służb bezpieczeństwa, pozwalając reżimowi podryfować w kierunku jeszcze bardziej ewidentnego autorytaryzmu. Ta ostatnia opcja ma jednak nikłe szanse powodzenia. Represje wobec protestujących, nawet jeśli byłyby wykonalne, wiązałyby się z ogromnym ryzykiem. To prawda, że Borys Jelcyn ostrzelał w 1993 roku parlament, ale społeczeństwo rosyjskie było wówczas ideologicznie mocno podzielone i nawet najbardziej radykalni demokraci wsparli Jelcyna w jego decyzji o ostrzale. Również Zachód opowiedział się za Jelcynem. Dziś Putin może żywić uzasadnione obawy, że strzelanie do tłumu demonstrantów może postawić go w jednym szeregu z Muammarem Kadafim. Historia pokazuje, że jedynie politycy z silnym poparciem społecznym – zakorzenionym w ideologii, religii i poczuciu pobratymstwa – mogą odważyć się na strzelanie do protestujących.
Ale i pierwsza z powyższych opcji – uczciwy, a nie z góry zmanipulowany, wyborczy wyścig – również nie jest gwarancją sukcesu. We wcześniejszych wyborach Putin był w stanie zaoferować wyborcom kuszące teorie. W czasie przygotowań do wyborów w 2000 r. Putin, wówczas zupełnie nieznany, użył kryzysu czeczeńskiego, by przekonać Rosjan, że może ustrzec ich od chaosu i wojny. W 2004 roku udało mu się przekonać Rosjan, że wybór, przed którym stanęli, to wybór pomiędzy nim a oligarchami. Najbardziej znaczący i niezależnie myślący oligarcha rosyjski, Michaił Chodorkowski, został wtrącony do więzienia, a większość Rosjan wolała uwierzyć, że ich prezydentowi w końcu udało się zerwać łańcuch łączący go z bogacącym się kręgiem Jelcyna. W 2008 roku, wbrew popularnym oczekiwaniom, Putin zdecydował się nie kandydować na trzecią kadencję, tym samym sugerując istotne zmiany w istniejących strukturach władzy. Innymi słowy, we wszystkich trzech przypadkach, wybory prezydenckie zostały ukształtowane za pomocą łatwo zrozumiałych dla wyborców teatralnych opowieści.
W 2012 roku Putin nie ma już żadnej historii do opowiedzenia. Nie jest jasne, jakiemu interesowi publicznemu mógłby służyć jego powrót na Kreml. Nie wraca, aby zmagać się z problemem czeczeńskim, gdyż obecnie Czeczeni są przypuszczalnie jego najbardziej lojalnymi zwolennikami: partia Putina zwyciężyła ostatnio w Czeczenii zdobywając oszałamiające 99% głosów. Nie wraca również, by zbawić Rosjan od oligarchów, jako że obecni oligarchowie są jego starymi dobrymi kumplami z Petersburga. A wszyscy ci, którzy żywili nadzieję na modernizację reżimu pod rządami Miedwiediewa, z perspektywy czasu czują się poniżeni swoją żenującą naiwnością. Jedyną rzeczą, jaką Putin może odpowiedzieć tym, którzy pytają, dlaczego chce wrócić na Kreml jest to, że zwyczajnie nie ma dokąd pójść. (To, że, jak się powszechnie przyjmuje, musi pozostać u władzy, aby chronić swoje „interesy handlowe”, nie jest oczywiście historią przeznaczoną do publicznego użytku.)
Putin najwyraźniej pokłada nadzieje w braku spójności oraz wspólnego przywództwa wśród opozycji. Zanim pod koniec grudnia został przeniesiony na nową pozycję, Władisław Surkow, jeszcze jako główny strateg polityczny Kremla, pracowicie publikował potajemnie nagrane rozmowy telefoniczne, w których jeden z liderów opozycji mieszał z błotem swoich współpracowników. Ale, podczas gdy opozycja jest rzeczywiście rozdarta – składając się z komunistów, nacjonalistów i liberałów – jeden z jej przywódców, Aleksiej Nawalny, spopularyzował genialną strategię, która może radykalnie odmienić układ sił. W odpowiedzi na podstawowe przesłanie reżimu, jakoby nie istniała żadna alternatywa wobec Putina, Nawalny twierdzi, że każda opcja będzie lepsza niż Putin. Jego strategią podczas grudniowych wyborów parlamentarnych – zamiast głosowania na wysłużonych liderów opozycji, Borysa Niemcowa i Garriego Kasparowa – było wzywanie ludzi do głosowania na jakąkolwiek partię inną niż rządzącą. Poprzez połączenie różnych nurtów opozycji, podejście takie mogłoby mieć potencjalnie głęboko szkodliwe skutki dla Putina w nadchodzącym prezydenckim wyścigu wyborczym, szczególnie w przypadku konieczności przeprowadzenia drugiej tury wyborów.
Putin stoi obecnie przed dylematem podobnym do tego, z jakim mierzył się Gorbaczow przez ostatnie dwa lata istnienia Związku Radzieckiego. Uczciwa rywalizacja wyborcza, zakładając, że wygrałby wybory, mogłaby uratować jego upadającą legitymizację. Ale wygranie autentycznych wyborów krajowych, jednocześnie radząc sobie bardzo marnie w Moskwie i w Petersburgu, nie oznaczałoby jeszcze końca jego kłopotów. Zostałby publicznie pociągnięty do odpowiedzialności za swoje czyny. Media czułyby się zachęcone do nagłaśniania poczynań jego współpracowników biznesowych, a opozycja stale miałaby go na oku, wytykając mu wszystkie obietnice, których nie dotrzymał. I nawet gdyby w jakiś sposób udało mu się utrzymać przy władzy, sprzężenie zwrotne między emanacją jego siły a jego popularnością na zawsze już zostałoby zaburzone. Gleb Pawłowski, rosyjski politolog i były doradca Kremla, lubi opowiadać historię o jednej z wyborczyń, z którą rozmawiał podczas przygotowań do wyborów z 1996 roku. Stwierdziła ona, że popiera Giennadija Ziuganowa, kandydata Partii Komunistycznej, ale będzie głosować na Jelcyna. Kiedy zapytał ją, dlaczego nie zamierza głosować na Ziuganowa, odparła: „Kiedy Ziuganow zostanie prezydentem – wtedy będę głosować na niego”. Okazuje się, że ludzie często popierają, lub co najmniej akceptują, rządzącego ciężką ręką przywódcę tylko dlatego, że jest u władzy. Jednak kiedy jego ranga ulegnie obniżeniu, często nie ma już powrotu do wcześniejszego stanu rzeczy.
11 stycznia 2012
przełożyła Pat Kulka
* Stephen Holmes – profesor prawa na New York University.
** Iwan Krastew – prezes Centrum Strategii Liberalnych w Sofii oraz stały członek Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.
Artykuł ukaże się 2 lutego 2012 w najnowszym wydaniu „The New Republic”.