Po jego programie w USA nie wypada już mówić „nie interesuję się polityką, bo jest nudna”.
Dzień po opuszczeniu przez Jona Stewarta po siedemnastu latach The Daily Show „New Yorker” zamieścił satyryczny rysunek przedstawiający podekscytowaną kobietę, która przekonuje mężczyznę, że jedynym wytłumaczeniem odejścia Stewarta z programu jest to, że wystartuje i wygra wybory prezydenckie w 2016. Komiks idealnie ilustruje nastrój, który panuje w amerykańskich mediach i dużej części społeczeństwa. Dla zaskakująco wielu Amerykanów jedynym miejscem, do którego ze swojego biura na Manhattanie powinien przenieść się Stewart, jest Biały Dom.
Podobnie jak wiele artykułów na ten temat (na moje szczęście – głównie w prasie anglojęzycznej) ten pisany przeze mnie zachowa złoty elegijny standard: nie zabraknie w nim panegirycznego patosu, wyliczenia przełomowych dokonań, podkreślenia wyjątkowosci opisywanej postaci, wątków osobistych i rytualnych zapewnień o „niezastępowalności” odchodzącej osoby. Zazwyczaj czyta (i pisze) się tego rodzaju teksty ludziach niedawno zmarłych lub w rocznicę czyjejś śmierci. Tym razem jest inaczej: Jon Stewart żyje i (choć często na zdrowie narzeka) ma się dobrze. Czemu zatem jego odejście wywołało w Stanach tak wielkie poruszenie? Niniejszy tekst jest właśnie próbą zrozumienia tego fenomenu.
Socjalista, lewak, komunista
Jonathan Stuart „Stewart” Leibowitz był młodym komikiem po krótkiej (i nieudanej) przygodzie z własnym talk show w MTV, kiedy otrzymał i przyjął propozycję zostania gospodarzem The Daily Show – niepopularnego wtedy programu w stacji Comedy Central o kabaretowym charakterze, gdzie aktorzy wcielali się w fikcyjnych polityków i dziennikarzy, parodiując w niewyszukany sposób nieokreślone postacie. To miało się zmienić. Stewart w krótkim czasie radykalnie zmienił formułę show, zatrudnił znajomych komików jako scenarzystów i „korespondentów” (nazywających samych siebie oficjalnie „The Best F#@king News Team Ever”) i zastąpił kabaretowy slapstick przemyślaną satyrą wymierzoną w konkretnych przedstawicieli elit i władzy. Czas pokazał, że nadawany cztery razy w tygodniu po 22.00 czasu nowojorskiego na niszowym kanale telewizji kablowej dwudziestominutowy program wywarł głęboki i nieodwracalny wpływ na amerykańskie media, kulturę i politykę.
Stewart otwarcie prezentował swoje poglądy: ten mieszkający w New Jersey nowojorczyk (jako Polak nie mogę powstrzymać się przed napisaniem, że jego przodkowie przybyli z Polski, za co chciałbym im w imieniu wszystkich ludzi ceniących humor podziękować) był i jest zdecydowanie na lewo wobec mainstreamu Partii Demokratycznej epoki postreaganowskiej. W Europie uznany zostałby zapewne za socjaldemokratę, a w standardowej partii nowej lewicy byłby we frakcji moderatów. Jak nietrudno się domyślić, w USA przez wielu wrogów (to uzasadnione słowo, szczególnie w kontekście przedstawicieli radykalnie prawicowej Fox News) określany był jako socjalista, lewak czy komunista. Szafujący tymi etykietami przeciwnicy nie spodziewali się zapewne, że po siedemnastu latach jego rządów w The Daily Show społeczeństwo nie tylko nie przestanie tego „radykalnego” głosu słuchać, ale w dużym stopniu przejmie jego poglądy.
Pierwszy raz w centrum uwagi opinii publicznej Stewart znalazł się podczas niesławnych wyborów prezydenckich w roku 2000, kiedy to w wyniku decyzji sądu najwyższego Florydy wątpliwości wyborcze rozstrzygnięto na niekorzyść Ala Gore’a, w efekcie czego prezydentem o włos został George W. Bush. Stewart w zjadliwy sposób obśmiewał zarówno kontrowersje (fałszerstwa?) wyborcze (gubernatorem Florydy był wtedy Jeb Bush, obecny kandydat w republikańskich prawyborach na prezydenta, prywatnie brat Georga W.), jak i kunktatorską i defetystyczną postawę Partii Demokratycznej.
To właśnie ta cecha Stewarta sprawiła, że mimo swoich skrajnie lewicowych (jak na amerykańskie warunki) poglądów był oglądany, lubiany i szanowany po obu stronach politycznej barykady.
Satyra Stewarta nie straciła na ostrości także wtedy, kiedy prezydentem został Barack Obama, któremu, mimo sympatii, potrafił się przeciwstawić.
W obronie weteranów
Cofnijmy się jednak w czasie. Jak często można wyczytać w tekstach o współczesnej amerykańskiej historii, przełomowy i w tym wypadku był 11 września 2001 roku. Dla Stewarta to było doświadczenie bardzo silne, niezwykle bolesne i przepracowywane w kategoriach żarliwie patriotycznych. Jednocześnie – w przeciwieństwie do wielu zachodnich liberałów – strach przed terroryzmem nie spowodował odrzucenia lewicowych ideałów. Nie tylko w warstwie wielkich idei: podczas pożegnalnego programu Stewart postarał się, aby na wizji znaleźli się z imienia, nazwiska i twarzy wszyscy, którzy przez niemal dwie dekady tworzyli The Daily Show: od częstych gości (Hillary Clinton, John McCain), przez wykreowane przez program gwiazdy (Colbert, Carell, Munn, Williams), aż po wszystkich członków zespołu, począwszy od scenarzystów, a skończywszy na personelu technicznym i sprzątających.
Dla wielu liberałów w USA The Daily Show był tym, co pozwoliło im przetrwać ciężkie lata 2000–2008, kiedy to Ameryka pod wodzą George’a Busha dokonała inwazji na Afganistan i Irak, a polityka wewnętrzna doprowadziła do największego od 1929 kryzysu gospodarczego i wzrostu nierówności dochodowych oraz często brutalnych napięć społecznych. The Daily Show wielokrotnie stawał w samym centrum amerykańskiej sporów: 11 września, krytyka wojny w Iraku i Afganistanie, masakry dokonywane przez „samotnych strzelców” w amerykańskich szkołach, brutalność policji, ruch occupy Wall Street, sprawa Assange’a, Manning i Snowdena czy ostatnio #blacklivesmatter. Głos Stewarta był wyraźny, przemyślany. Mimo skrajnie prześmiewczego tonu nie był to jednak nigdy głos demagogiczny. Jego żarty pozwalały zachować poczucie sensu w często absurdalnej rzeczywistości politycznej.
Stewart posiadał także rzadką u komików cechę: jego humor nie miał charakteru karnawałowego, nie był „wentylem bezpieczeństwa systemu”.
W przemyślany sposób organizował frustrację, lęki i niezadowolenie, budując w ten sposób pewien spójny światopogląd i postawę głośnej społecznej krytyki. Próbując znaleźć postać, z którą można by Stewarta porównać, należy spojrzeć w głąb amerykańskiej historii. Prowadzący The Daily Show odgrywał (i w innej formie, miejmy nadzieję, będzie robił to dalej) rolę niedaleką od tego, czym w XIX wieku był Mark Twain, satyryk i jeden z najważniejszych pisarzy i intelektualistów publicznych w amerykańskiej historii.
Przykład? Stewart, mimo bezwględnej krytyki militaryzmu opartego na przekonaniu o wyjątkowej misji dziejowej USA w światowej polityce, w bardzo aktywny sposób bronił praw weteranów, którzy po odbyciu służby często pozbawieni są jakiejkolwiek pomocy, wsparcia czy prawa do leczenia chorób i urazów powstałych podczas misji. Z europejskiej perspektywy może to dziwić, nasza lewica ma często ostry antywojenny i antywojskowy smak. Dla Stewarta sprawa była prosta: nie należy karać chcących służyć ukochanej ojczyźnie żołnierzy za głupie polityczne decyzje ich przywódców.
W tym miejscu pozwolę sobie poczynić uwagi natury osobistej. „Władza” Stewarta wykraczała poza krąg kultury amerykańskiej. Sam The Daily Show zacząłem oglądać w roku 2003, przy okazji inwazji na Irak. Dla gimnazjalisty obejrzenie odcinka poświęconego prześmiewczej analizie wojennej propagandy i militarno-politycznych wpadek wosjk sojuszniczych (w tym Polski) była niesamowitym przeżyciem. Zabrzmi to dziwnie, ale to za pośrednictwem nowojorskiego show dowiedziałem się, że można być przeciwnikiem wojny w Iraku i jednocześnie cenić demokrację. Stewart, a więc komik i błazen, zachował więcej zdrowego rozsądku i mądrości niż wiele autorytetów, które w owym czasie wyznaczały ramy debaty publicznej w Polsce (no dobrze, oglądałem The Daily Show także dlatego, że śmieszyły mnie ich przekleństwa i szczeniacki humor).
Komik w Białym Domu
Program stał się trampoliną, dzięki której wielu aktorów, komików i ludzi mediów przeszło drogę od występów w rozsianych po całym kraju niszowych klubach komediowych (stand-uperzy, improwizatorzy, scenarzyści) do statusu największych gwiazd amerykańskiej i światowej popkultury. Stephen Colbert (właśnie zastąpił kolejną ikonę amerykańskiej rozrywki Davida Lettermana w The Late Show), Steve Carell (rozpoczynał jako aktor komediowy w The Office i 40-letnim prawiczku, w 2015 nominowany o Oscara za dramatyczną rolę w filmie Foxcatcher), Ed Helms (Kac Vegas), Jon Oliver (Last week tonight w HBO), Jessica Williams (Dziewczyny Leny Dunham), Larry Wilmore (podobnie jak Colbert i Oliver to dzięki Stewartowi otrzymał swój własny program i został pierwszym czarnoskórym gospodarzem wieczornego talk show) i wiele wiele innych osób, które na co dzień oglądane są przez miliony osób na całym świecie. Warto zaznaczyć, że w większości wypadków Stewart pomagał (często jako producent, nigdy jako reżyser) swoim współpracownikom sięgać tam, gdzie żaden komik wcześniej nie sięgał, stając się tym samym promotorem wielu przyszłych gwiazd. Prawdziwy fenomen Stewarta polegał jednak na tym, że jego wpływ nie ograniczał się do świata rozrywki.
Stewart był bodaj najważniejszym amerykańskim komentatorem politycznym i kulturowym ostatnich dwudziestu lat. Ignorować nie mógł go Bush junior, Barack Obama był częstym gościem programu i pod jego odbiorców budował swoje działania komunikacyjne (ostatnio wyszło na jaw, że prezydent zapraszał Stewarta na nieoficjalne spotkania do Białego Domu – który komik może pochwalić się czymś podobnym?), Hillary Clinton w zasadzie u Stewarta rozpoczęła swoją kampanię. Badania pokazują nie tylko, że ogromna część amerykańskiego społeczeństwa czerpała z The Daily Show aktualne informacje o kraju i świecie, ale też, co zaskakujące, że widownia tego programu to najlepiej poinformowana grupa amerykańskich widzów – wypadała w testach wiedzy lepiej niż regularni widzowie CNN, FOX NEWS czy CNBC.
W niemal każdej ważnej dla amerykańskiego społeczeństwa, kultury i polityki sprawie głos Stewarta i ekipy stojącej za The Daily Show był wyrazisty, uczciwy i wytrwale broniący słabszych. Niezależnie, czy chodziło o bezprawnie mordowanych, aresztowanych i torturowanych Amerykanów i obywateli innych państw (Guantanamo, Irak, Pakistan; Malala Yousafzai, Maziar Bahari, o którym Stewart wyreżyserował film fabularny Rosewater z Gaelem Garcią Bernalem w roli głównej), odciętych od publicznej służby zdrowia amerykańskich weteranów wojennych i bohaterów 11 września, ofiary kataklizmów i republikańskiej polityki z Nowego Orleanu, Snowdena, czarnych Amerykanów traktowanych (i zabijanych) jak zwierzęta, dyskryminację osób LGBT, zaprzeczanie globalnemu ociepleniu przez republikanów, dyskryminację i łamanie praw kobiet czy wreszcie 99% amerykańskiego społeczeństwa „obrabowane przez banksterów z Wall Street (dodajmy, że rodzony brat Stewarta jest finansistą giełdowym i pracuje w Nowym Jorku).
Stewart jest także wybitnym dyskutantem. Umiał łączyć lekkość i poczucie humoru z bardzo wnikliwym i czujnym drążeniem sprawy. Lista jego rozmówców jest iście imponująca i obejmuje nie tylko oboje Obamów, oboje Clintonów, Tony’ego Blaira, Billa Gatesa, Salmana Rushdiego, Richarda Dawkinsa czy Howarda Zinna, ale też chyba wszystkich liczących się amerykańskich i brytyjskich aktorów, komików oraz muzyków. Stewart podczas krótkich rozmów dokonywał niemożliwego: w dowcipny sposób wydobywał ze swoich rozmówców to, czego zatajaniem wielu z nich zajmuje się zawodowo (do historii przejdą jego wywiady z Jimem Cramerem, celebrytą mediów finansowych ery „Wilka z Wall Street” czy rozmowa o bankowym bail-oucie z Timem Geithnerem, sekretarzem skarbu prezydenta Obamy). Ale Stewart często zapraszał też mało znanych i nieoczywistych gości: naukowców, ciekawych aktorów i osoby spoza medialnego i kulturowego głównego nurtu.
To właśnie podczas takiej rozmowy Ameryka usłyszała o Elisabeth Warren.
Stewart zaprosił ją do programu w 2009 roku jako (wedle jej słów) „nikomu nieznaną profesorkę i urzędniczkę” i de facto rozpoczął jej drogę do bycia jedną z największych nadziei amerykańskiej i światowej polityki i ekonomii (wiele osób w USA uważa, że gdyby zdecydowała się wystartować w wyborach prezydenckich 2016, mogłaby pokonać Hillary Clinton). W niedawnym wpisie na portalach społecznościowych senator Warren w poruszającym tonie opisała swoją pierwszą wizytę w The Daily Show jako wydarzenie w jej karierze publicznej przełomowe, a samemu Stewartowi podziękowała za wsparcie.
W zasadzie sytuacja jest podobna w przypadku Berniego Sandersa – to czarny koń demokratycznych prawyborów 2016 (jego kampania gromadzi najwięcej wolontariuszy i indywidualnych płatników, spotkania z nim ściągają wielokrotnie więcej widzów niż wiece kontrkandydatów), którego Stewart „odkrył” na arenie ogólnokrajowej ponad cztery lata temu, kiedy niemal nikt o senatorze z Vermont nie słyszał. Stewart miał wpływ na przemiany Partii Demokratycznej – niemiłosiernie kpiąc z tych jej polityków, którzy według niego zaprzepaścili swoje ideały, wykazywali się hipokryzją czy działali nieetycznie.
Polska przedstewartowska
Stewart był jednak nie tylko promotorem, ale także wytrawnym niszczycielem. Jeśli kogoś naprawdę nie lubił (a nie lubił na ogół ludzi potężnych, wpływowych i cynicznych), to był w swojej nienawiści olimpijsko pamiętliwy. Żarty z Dicka Cheneya (porównywanego do Lorda Vadera), George’a Busha, Donalda Trumpa czy senatora McConnella były stałym elementem programu. Między innymi w ten sposób przyczynił się do końca politycznej kariery Anthony’ego Weinera, bardzo wpływowego polityka młodego pokolenia Partii Demokratycznej, który z powodu serii zdrad i kłamstw stał się obiektem żartów równie zabawnych, co dotkliwych („weiner” w nowojorskim slangu oznacza penisa, a polityk zaliczył wpadkę związaną z wysyłaniem zdjęć swojego podekscytowanego krocza nieznajomym kobietom). Stewart był wobec Weinera niemiłosiernie ostry i pamiętliwy. O tej niezbyt istotnej sprawie warto przypomnieć, bo Stewart znał się i przyjaźnił z politykiem od czasów młodości. Mimo to nie zawahał się potraktować przyjaciela tak samo, jak traktował swoich politycznych przeciwników.
Komediowy język, który stworzył i którym posługiwał się Stewart, jest ciężki do pomyślenia w polskich warunkach. Przekleństwa, nieobyczajne żarty, osobiste ataki i absolutna dezynwoltura zaskutkowałaby co najmniej srogimi karami Rady Etyki Mediów, cenzurą, odszkodowaniami czy wyrokami karnymi. Oczywiście konstrukcja prawna ochrony wolności słowa w USA ma inny charakter i szerszy zakres niż w Europie (w tym Polsce), niemniej wydaje się, że chodzi także o coś innego. W USA „przed Stewartem” też nikt by się nie spodziewał, że skomplikowane sprawy z zakresu polityki międzynarodowej, gospodarki czy spraw społecznych można przedstawiać w zabawny, często absurdalny, ale jednocześnie rzetelny i pogłębiony sposób. W tym sensie, współczesna Polska istnieje w rzeczywistości „przedstewartowskiej”.
Polityka nie jest nudna!
Pytanie „what’s next” w kontekście przyszłości Stewarta zadają wszyscy, którzy The Daily Show oglądali i cenili. Na razie wiadomo, że jego następcą będzie południowoafrykański komik Trevor Noah, postać szerzej za oceanem nieznana (został osobiście namaszczony przez Stewarta, pozostaje więc wierzyć, że ten wiedział, co robi). Nie wiadomo, w którą stronę pójdzie The Daily Show; mówi się, że skupi się na mediach internetowych. Pewne jest jedno: po Jonie Stewarcie w USA nie wypada już mówić „nie interesuję się polityką, bo jest nudna”. Należy ją śledzić choćby dlatego, że potrafi być zabawna. Społeczeństwo w Stanach to kupiło.
Pozostaje jeszcze jedno pytanie: dlaczego w zasadzie Stewart odchodzi? Spadły mu „słupki”, dostał lepszą propozycję z Hollywood, chodzi o jakiś skandal obyczajowy? Oddajmy głos samemu Jonowi Stewartowi, który odpowiedział na nie w swoim charakterystycznym szmoncesowym stylu: „Co będę robił po odejściu z The Daily Show? Nie jestem pewien, ale na przykład bardzo chciałbym w końcu zjeść kolację z moją żoną i dwójką dzieci. Od współpracowników słyszałem, że to naprawdę fajni ludzie i chętnie bym ich poznał”.
Autor jest członkiem zarządu Fundacji Kaleckiego.
Czytaj także:
Jakub Majmurek: Hegemonia śmiechu
**Dziennik Opinii nr 224/2015 (1008)