Czy powołując się na „sumienie”, można dyskryminować innych obywateli? W Indianie i Arkansas już tak.
Jest pewna pokusa, żeby myśleć o fundamentalistach religijnych jako o ludziach nieracjonalnych i nienowoczesnych. Porywczych, emocjonalnych, napędzanych szczerym i niesłabnącym poczuciem misji, która „jest nie z tego świata”. Skłonni jesteśmy uwierzyć, że myślą i artykułują swoje postulaty („krzyk embrionów”, „odwieczny boski porządek”, „miecz Mahometa”) w sposób, który coraz mniej przystaje do sprofesjonalizowanej, instrumentalnej i abdykującej z pola wartości polityki. Że są skonfliktowani z „postępem” jako takim i w końcu przegrają jako relikt innej epoki. Nic bardziej mylnego.
Mimo deklaratywnego przywiązania do „tradycji” fundamentaliści religijni są par excellance nowocześni. Nie tylko dlatego, że potrafią korzystać z narzędzi internetowych. Świetnie opanowali te same polityczne wynalazki, które umożliwiają istnienie społeczeństwa demokratycznego, równościowego, politycznie sprawczego. Demokracja bezpośrednia, prawna ochrona mniejszości, zasada niedyskryminacji, petycja i strajk, nieposłuszeństwo obywatelskie – wszystkie te narzędzia, które historycznie umożliwiały emancypację grup wykluczonych i służyły korekcie istniejących hierarchii, dziś są wykorzystywane przez zwolenników hierarchii, sztywnych podziałów i pozbawiania praw tych, którzy je wcześniej wywalczyli.
Fundamentaliści, wbrew pozorom, nie żyją w swoich bańkach religijnych przesądów. Przeciwnie, śledzą to, co się dzieje; gdy jeden ze sposobów na polityczną zmianę zawiedzie, szybko sięgają po inny. Jak to często bywa, najwyraźniej widać to w Stanach Zjednoczonych.
Powrót do przeszłości
Oto w Indianie i Arkansas przegłosowano klauzulę o „wolności religijnej”. Jakie będzie mieć skutki? Może na przykład pozwolić firmom na nieobsługiwanie gejów i lesbijek. Właścicielka kwiaciarni może uznać, że przygotowanie wiązanki na gejowskie wesele stoi w sprzeczności z jej sumieniem. Absurd? Jedna z pizzerii już zadeklarowała, że gdzie jak gdzie, ale na gejowskie śluby placków nie dowozi. Ale problem związany z tak pojmowaną klauzulą wolności religijnej jest poważniejszy. Demokraci, duża część opinii publicznej, środowiska sportowe, pozarządowe i biznes – wszyscy podkreślają, że wbrew prawom gwarantującym równość obywatelek i obywateli Ameryka na powrót sankcjonuje dyskryminację.
Zwolennikom nowych zapisów chodzi bowiem o coś więcej niż pizza i kwiaty. W ubiegłym roku duża firma wygrała sądowy spór o to, czy chrześcijanie mogą odmówić finansowania ubezpieczeń zdrowotnych swoim pracownicom, jeśli te ubezpieczenia pokrywają także środki antykoncepcyjne na receptę, do czego zobowiązuje ustawa Affordable Care Act. Sąd Najwyższy w precedensowym wyroku potwierdził, że nie muszą brać udziału w procederze, który uważają za grzeszny i mogą odmówić. Nowe prawa w Arkansas i Indianie wzięły się po części z tego sukcesu chrześcijańskich konserwatystów, którym udało się udowodnić, że ich sumienie i wolność religijna są zagrożone przez perspektywę ochrony zdrowia reprodukcyjnego zgodnie z federalnymi regulacjami.
Stawką sporu jest właśnie to: czy „sumienie” chrześcijan powinno wyłączać ich spod obowiązujących regulacji, które z zasady dotyczą wszystkich.
Drugą, nie mniej istotną kwestią, jest pytanie o to, czy powinniśmy się zgodzić na próby dzielenia obywateli/partnerów biznesowych/klientów/pracowników na tych, którzy nie naruszają czyjegoś „sumienia”, i tych, którzy temu „sumieniu” zagrażają. Dotychczas prawo, przynajmniej w teorii, było ślepe na kolor skóry, orientację seksualną, wyznanie – obywatele i obywatelki musieli dowieść w sporze między sobą lub z rządem federalnym czy stanowym swoich racji, a nie na przykład właściwego pochodzenia. Oczywiście były w Ameryce czasy, gdy kwestie tożsamości – czy jest się wystarczająco „białym”, „czarnym” lub „japońskim” – rzeczywiście rozstrzygały sądy, ale nie wspomina się ich z przesadną tkliwością.
„Segregacja” to oczywiście bardzo drażliwe hasło w amerykańskim społeczeństwie, które zniosło zakaz małżeństw mieszanych kilkadziesiąt lat temu, ale pamięć o niej – zarówno jako społeczna trauma, a także w postaci jawnych i skrytych form segregacji, które przetrwały do dziś – jest żywa. „Czy zgodzilibyśmy się, żeby w Indianie i Arkansas restauracje odmówiły obsługiwania małżeństwa, w którym jedno z małżonków nie ma białego koloru skóry? Czy w imię wolności religii zgodzilibyśmy się na taką formę ochrony czyjegoś sumienia, która otwarcie i bezprawnie dyskryminuje?” – pytają dziś obrońcy i obrończynie praw obywatelskich, na przykład z najbardziej znanej z działalności w tym obszarze American Civil Liberties Union.
„Ale jak to, jesteście przeciwnikami wolności religijnej?” – odpowiadają im chrześcijańscy konserwatyści. „Jesteście przeciwko wolności?!” – niesie się od Iowa po Teksas, wszędzie tam, gdzie aktualnie prowadzi kampanię Ted Cruz, pierwszy z kandydatów do republikańskiej nominacji w wyborach prezydenckich 2016 roku. Pokazując palcem na demokratów, American Civil Liberties Union, środowiska liberalne i cały Kongres, republikanie przypominają, że wszyscy zgodzili się na to prawo, gdy wprowadzano je prawie ćwierć wieku temu na poziomie federalnym. Wtedy dokument pod pompatyczną nazwą „prawa o przywróceniu wolności religijnych” (Religious Freedoms Restoration Act) podpisywał Bill Clinton, a stojąca za nim koalicja była tak szeroka, że sam prezydent powiedział coś o „potędze boskiej, zdolnej czynić cuda we władzy legislacyjnej”.
Prawdziwych cudów dokonują jednak przyciśnięci do ściany przez Tea Party republikanie, przynajmniej od kilku lat przekonując Amerykanki i Amerykanów, że chrześcijanie są prześladowaną większością, a każda kolejna ustawa Obamy – czegokolwiek by dotyczyła – to próba zaprowadzenia tyranii mniejszości.
Jak wybudować mur
Jednak gdy w 1993 wymyślono Religious Freedom Restoration Act, naprawdę nie chodziło o niesprzedawanie pizzy gejom. Liberalna (trzeciodrogowa?) polityka lat 90. zakladała, że prawo nie powinno krępować (odmiennych historycznie, społecznie i doktrynalnie) mniejszości religijnych. I tak pomyślany konsensus przekuła na prawo. Bezpośrednim bodźcem do wprowadzenia ustawy była historia dwóch mieszkańców stanu Oregon, których wyrzucono z pracy i pozbawiono prawa do zasiłku, gdy wykryto w ich organizmie substancje psychoaktywne. Tyle że narkotykiem tym był peyotl zażywany w trakcie tradycyjnej ceremonii religijnej. Sąd Najwyższy decyzję utrzymał w mocy, ale otworzył drogę do zmian w prawie. Religious Freedom Restoration Act pozwolił obywatelom zakwestionować w sądzie decyzje agencji federalnych, gdy zachodzi ryzyko, że naruszają one wolność praktykowania religii, a jednocześnie istnieje alternatywna droga prawna pozwalająca „realizować interes rządu”.
Głośny (i zgodny z duchem ustawy) był wyrok Sądu Najwyższego w sprawie osadzonego w więzieniu muzułmanina, który chciał nosić brodę. Sąd potwierdził, że regulacje więzienne powinny zezwolić mu na noszenie krótkiej brody, ponieważ przymus golenia się na krótko stałby w sprzeczności z jego wolnością praktykowania religii.
Sęk w tym, że w ostatnich latach ustawa – w założeniu chroniąca jednostki – przeszła długą drogę. Po wyściu z Waszyngtonu na poziom legislatur stanowych, w rękach spin doctorów z Tea Party, skrajnych kościołów ewangelikalnych oraz katolików zmieniła swój kształt i cel. „Wolność religijną” przyznano także firmom – w końcu mogą być w rękach wierzących rodzin, prawda? – a zamiast prawa do praktyk religijnych zaczęła chronić „sumienie”. Chrześcijańscy konserwatyści zdefiniowali swoją wolność religijną jako wolność od jakiegokolwiek obowiązku prawnego, który stoi w konflikcie nie tyle z ich kultem, ile wizją świata. Na podstawie tak pojmowanej „wolności” nie muszą już oprotestowywać konkretnych regulacji, wystarczy, że stwierdzą, że legalizacja małżeństw jednopłciowych czy refundacja antykoncepcji z polisy zdrowotnej to coś, co zagraża ich sumieniu.
I w ten sposób mogą się oddzielić od świeckiego państwa murem.
Nie robią tego jednak, budując własne „miasto na wzgórzu”, co obiecywali im ojcowie założyciele i co po dziś dzień robią np. amiszowie. Robią to jak wytrawni ludzie władzy: za pomocą armii lobbystów, prawników, powołując się na demokratyczne wolności i prawo do bojkotu państwa. Bo „państwo nie może być panem naszych sumień”, jak stwierdził jeden z zaangażowanych w walkę o poprawki polityków. Widać, że praca, rozpisana na lata, którą podejmowali chrześcijańscy konserwatystyści, nie poszła na marne. Ktoś na poważnie uznaje prawo niesprzedawanie pizzy gejom za „wolność religijną”; ktoś zgadza się, by uznać rejteradę z systemu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych za „odruch sumienia”.
Fundamentaliści nierzadko rozumieją politykę lepiej niż własne święte księgi. Owszem, są dziś miejsca, gdzie rządy religii i prawa naturalnego wprowadza się pod bronią. Sa jednak też takie – co w kraju takim jak Polska, w którym chrześcijańskiego „sumienia” nie brakuje, może przerażać jeszcze bardziej – gdzie używa się narzędzi dużo bardziej wyrafinowanych. Jak demokracja.
** Dziennik Opinii nr 98/2015 (882)