Fragment najnowszej książki Artura Domosławskiego zatytułowanej „Wykluczeni”.
Ciudad Juárez – Meksyk, 2000–2015
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kobietobójstwo popełnia ten, kto pozbawia kobietę życia ze względu na to, że jest kobietą.
Źródłem terminu „kobietobójstwo” jest fala tajemniczych mordów popełnianych od wielu lat w stanie Chihuahua na północy Meksyku; dokładnie – w przygranicznym Ciudad Juárez. Termin ukuli akademiccy badacze tego zjawiska. Z czasem specjalistyczne, trochę dziwnie brzmiące słowo weszło do powszechnego obiegu. Później – do kodeksu karnego.
Za kobietobójstwo uważa się pozbawienie kobietę życia, jeśli zaszła co najmniej jedna z następujących okoliczności:
Ofiara ma na ciele ślady przemocy seksualnej.
Ciało ofiary jest okaleczone w poniżający sposób, a okaleczeń dokonano przed jej śmiercią lub po niej.
Gdy doszło do aktu nekrofilii.
Gdy sprawca dopuszczał się wcześniej aktów przemocy domowej, w miejscu pracy lub szkole.
Gdy ofiara i sprawca pozostawali w związku o charakterze uczuciowym lub opartym na zaufaniu.
Gdy znane są informacje o wcześniejszych pogróżkach, napastowaniu bądź urazach zadawanych ofierze przez sprawcę zbrodni.
Gdy przed pozbawieniem życia ofiara była kiedykolwiek pozbawiona przez sprawcę możliwości komunikacji ze światem zewnętrznym.
Gdy ciało ofiary zostało wystawione na widok publiczny.
Zbrodnia kobietobójstwa jest zagrożona karą od czterdziestu do sześćdziesięciu lat więzienia.
Tako rzecze kodeks karny Meksyku i większość kodeksów stanowych w tym kraju. Jednym z nielicznych wyjątków jest kodeks stanu Chihuahua, gdzie miejscowe prawo karne nie uznaje kobietobójstwa za osobną kategorię zbrodni.
Nazwanie zbrodni nie sprawiło, że znikła. Kobiety w Ciudad Juárez wciąż przepadają bez śladu, a ich zmasakrowane, poćwiartowane ciała są niekiedy odnajdowane w miejscach publicznych lub masowych grobach.
Lupita znika
Lupita Perez, lat siedemnaście, uczennica trzeciej klasy liceum, chętnie zajmowała się siostrzeńcem, gdy starsza siostra musiała iść na zakupy. 31 stycznia 2009 roku siostra leżała w szpitalu, a Lupita miała ferie zimowe, czyli dużo wolnego czasu. Ich mama, Susana Montes, pojechała do szpitala zobaczyć, jak się miewa najstarsza z córek. Lupita i młodsze siostry zostały z małym siostrzeńcem w domu.
Dom, właściwie domek, jest położony w dzielnicy Guadalajara Izquierda w Ciudad Juárez – jednym z wielu zagłębi taniej siły roboczej tutejszych maquiladoras – montowni sprzętu elektronicznego, szwalni i zakładów paru innych branż. Dojeżdża się tutaj piaszczystą drogą, zostawiając za samochodem kłęby wdzierającego się w oczy i do ust pyłu. Obejście slumsowate, żadnego planu zagospodarowania, górki i dołki, pustynne zarośla. W małej zagrodzie kury, obok ujadające psy. Chaos i hałas. W środku schludnie, lecz ciasno: kuchnia z jadalnią i salonikiem to jedno pomieszczenie. Na ścianach święte obrazy – Pan Jezus, Matka Boska z Guadalupe.
W południe ktoś do Lupity zadzwonił. Wyszła przed dom, długo chodziła wkoło, a potem usiadła i mimo styczniowego zimna siedziała nieruchomo przez dłuższy czas. Około pierwszej włożyła cieplejsze ubranie, rzuciła siostrom „wychodzę” i poszła w stronę przystanku autobusowego.
Gdy o wpół do piątej Susana Montes wróciła do domu i nie zastała Lupity, zaniepokoiła się przede wszystkim dlatego, że wkrótce miało się zrobić ciemno. Siedemnastoletnia dziewczyna przemierzająca Juárez po zmroku, szczególnie dzielnice takie jak Guadalajara Izquierda, w apogeum narkowojny, nigdy nie jest bezpieczna. Niepokój pani Susany wzmógł się, gdy mimo kilku prób nie udało jej się dodzwonić do córki. Lupita nie odbierała. U przyjaciółki też jej nie było. Ani u chłopaka. Pani Susana i jej mąż ruszyli w stronę centrum. Nie było w tym planu ani logiki: po prostu rodzice zaniepokojeni tym, że córce mogło przytrafić się coś złego, nie usiedzą bezczynnie w domu.
Była już noc, kiedy poszli na posterunek policji zgłosić zaginięcie Lupity.
– Pewnie jest z chłopakiem, nie ma co się denerwować – usłyszeli od dyżurnego. Policja może rozpocząć poszukiwania najwcześniej czterdzieści osiem godzin po zaginięciu.
W ciągu następnych dni do poszukiwań Lupity włączyli się przyjaciele i znajomi. Komunikaty i prośby o jakąkolwiek wiadomość o zaginionej pojawiły się w lokalnej telewizji. Pani Susana rozklejała w mieście fotografie córki; jej zaginięcie zgłosiła również po drugiej stronie granicy, na posterunku policji w El Paso – na wypadek gdyby dziewczyna padła ofiarą handlu kobietami, który uprawia się tu na dużą skalę.
Śledczy, zajęci walką z kartelami (lub ich ochroną – w zależności od tego, o którym posterunku i o którym policjancie mowa), doradzali pani Susanie samodzielne poszukiwania w nocnych klubach. Była w tej poradzie sugestia, że Lupita została zapewne uprowadzona do burdelu. W jednym z barów pani Susana i jej mąż zorientowali się, że wiele nocnych dziewcząt jest podobnych do ich córki. Szczupłe, niewysokie, ciemne proste włosy, ciemne oczy. Podobne wrażenie odnieśli, przyglądając się dziewczynom zaczepiającym klientów na ulicach śródmieścia. Zauważyli, że są dyskretnie pilnowane przez alfonsów siedzących w samochodach.
Ale Lupity wśród nich nie było.
Jakiś czas później pani Susana i jej mąż natrafili na jedyny, jak się później okazało, ślad, mglistą poszlakę. Przyjaciółka Lupity wyznała, że ich wspólny kolega widział ją w centrum miasta. Szła ponoć ze starszym, szpakowatym mężczyzną, wyglądającym na gringo. Kolega miał zawołać: „Lupita!” – a gdy dziewczyna odwróciła się, ów gość trącił ją łokciem w bok i mocno chwycił za rękę. Nie zdołała nic odkrzyknąć. Chłopak powtórzył tę opowieść i pani Susanie, i śledczym.
Gdy trzy lata później pewien wieśniak odkrył mogiłę ze szczątkami dwudziestu sześciu kobiet, pani Susana nie miała żadnych złych przeczuć. Nic jej nie zakłuło w sercu, nic się nie przyśniło, nie pękł w domu żaden wazon. Wierzyła, że córka została porwana i żyła nadzieją, że prędzej czy później się odnajdzie. Nie uwierzyła nawet wtedy, gdy po kilku miesiącach badania DNA wykazały, że szczątki jednej z odnalezionych należą do Lupity. Poprosiła specjalistów z Argentyny o ponowne badania. Ci potwierdzili: Lupita naprawdę nie żyje.
Urażona duma macho
Kiedy się to wszystko zaczęło? Nie ma wyraźnej daty. Wiadomo, od kiedy zaczęto liczyć kobiety zamordowane w brutalny, wymyślny, perwersyjny sposób. Było to w styczniu 1993 roku, kiedy na pustkowiu przylegającym do dzielnicy Las Flores w Ciudad Juárez okoliczne dzieciaki znalazły zwłoki martwej rówieśniczki. Miała krwiaki na rękach, nogach i w jednym oku. Nazywała się Esperanza Gómez. Ubrana była w białą bluzkę i żółtą spódniczkę do kolan. Miała trzynaście lat. Przed śmiercią gwałcono ją waginalnie i analnie. Zmarła od uduszenia.
Metoda zadawania cierpienia kolejnym kobietom powtarzała się. Przed śmiercią lub tuż po zamordowaniu były gwałcone. Niemal zawsze poddawano je bestialskim torturom. Ciała okaleczano, jak gdyby zabójcy z niepohamowaną złością dokonywali aktu osobistej zemsty. W jednym z masowych grobów ciała kobiet miały nacięcia w kształcie przypominającym romb – jak gdyby mordów dokonywało jakieś bractwo, a nacięcie stanowiło rodzaj podpisu. Sensu tego znaku nigdy nie wyjaśniono, choć wzbudził najdziwaczniejsze spekulacje – o tajnej sekcie, bandzie zboczeńców, satanistach.
Zmasakrowane ciała kobiet porzucano w miejscach publicznych, na peryferiach miasta bądź na pustyni – tak jak wyrzuca się śmieci. Sformułowanie: como una basura – „jak śmieci” – powraca w wielu rozmowach. Ciała mężczyzn zabijanych w porachunkach mafijnych – o ile nie są wieszane na przykład na mostach czy latarniach, żeby przekazać okrutną wiadomość konkurencyjnemu kartelowi – zabójcy zazwyczaj okrywają jakimiś szmatami, folią, kartonem. Można powiedzieć, że ciału zamordowanego mężczyzny nawet zabójcy oddają osobliwy szacunek, należny aktowi kończącemu życie człowieka. Zmasakrowane zwłoki kobiet nie dostępują tego przywileju. („Sposób zabijania mówi wiele o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem” – powie mi później Julia Monarrez z El Colegio de la Frontera Norte, uważana tu za najwybitniejszą badaczkę kobietobójstw).
O kobietobójstwach w Ciudad Juárez napisano dziesiątki, jeśli nie setki dysertacji naukowych, przede wszystkim w Meksyku i Stanach Zjednoczonych, reportaży i powieści, ale pokusa opisania tego zjawiska raz jeszcze, trochę inaczej, z włączeniem mało eksploatowanego wątku lub nowych informacji, których przybywa z każdym rokiem, przyciąga następnych. To chyba trudność w uchwyceniu sedna tego horroru, jego zagadkowość, niekończące się zdumienie, jak to jest w ogóle możliwe, wciąż stanowi wyzwanie dla badaczy, reporterów, pisarzy, filmowców.
Tragedia juareńskich kobiet ma korzenie w latach siedemdziesiątych, kiedy zaczęły rozkwitać maquiladoras – montownie sprzętu elektronicznego i szwalnie. Zagraniczne koncerny otwierały tu swoje zakłady, bo przyciągała je tania siła robocza. Tanio zmontowany sprzęt, ubrania uszyte za grosze sprzedaje się relatywnie drogo raptem kilometr czy dwa na północ – za granicą ze Stanami, w El Paso i dalej. W porównaniu z płacami u wielkiego sąsiada pensje w zakładach Ciudad Juárez były dużo niższe, lecz dla ubogich migrantów ze wszystkich regionów Meksyku, którzy przyjeżdżali tu i wciąż przyjeżdżają za chlebem, wystarczały na skromne utrzymanie.
Do przygranicznego miasta ciągnęli więc mężczyźni i ciągnęły samotne kobiety, często z dziećmi – porzucone przez mężów, narzeczonych bądź takie, które uciekały od domowych prześladowców, pijaków, życiowych rozbitków. Zdesperowane kobiety z obszarów biedy, które porzucały domy i mężów, nie wywoływały oklasków w meksykańskim społeczeństwie – ani wśród biednych, ani zamożnych. W Ciudad Juárez również nie, jednak stygmatyzacja ryzykantek biorących los we własne ręce była tutaj o niebo mniejsza. Od początku XX wieku miasto było miejscem hulanek i rozpusty dla amerykańskich żołnierzy. W czasach prohibicji Al Capone przyjeżdżał tu, żeby się zabawić i naradzić z meksykańskimi wspólnikami. Do burdeli w Ciudad Juárez przylatywali ze stolicy mężczyźni z klas wyższych, ponieważ – jak głosi jedna z miejskich legend – łóżkowych sztuczek, jakie znały tutejsze dziewczynki, nie można było uświadczyć nigdzie indziej. Wpływ liberalnej, indywidualistycznej kultury sąsiadów zza miedzy, szczególnie od lat sześćdziesiątych, również miał swój udział. Kowalki własnego losu brały sprawy w swoje drobne ręce.
Te drobne ręce to nie literacka przenośnia. Początkowo w montowniach równie chętnie zatrudniano mężczyzn, ale dość szybko pracodawcy zorientowali się, że mniejsze dłonie, szczuplejsze i sprawniejsze palce kobiet to lepsze narzędzie do składania sprzętu elektronicznego niż silne dłonie męskie. Poza tym kobiety łatwiej kontrolować i łatwiej nimi zarządzać. Są słabsze i – zgodnie z uświęconą dyskryminacją – można im mniej płacić.
Tak oto mężczyźni, którzy przybyli do Juárez za pracą, zaczęli tracić ją na rzecz damskiej konkurencji. Dawni rozbitkowie z innych regionów kraju stali się nagle – po raz kolejny w swoim życiu – rozbitkami w nowym miejscu, które miało odmienić ich los. Duma macho została zraniona po raz pierwszy.
O tym, jak owa duma została zraniona po raz drugi, opowiedział mi Juan Carlos Martínez, nieoceniony przewodnik, który mieszka w Juárez od prawie ćwierć wieku. („Ja też – wspomina – wyrosłem w kulturze maczyzmu. Oduczyła mnie go Cristina, żona i towarzyszka działalności społecznej”). Kobiety, które przybywały do miasta – opowiada – szybko wyzwoliły się z zależności od mężczyzn. Same na siebie zarabiały i jeśli wiązały się z kimś na stałe lub na chwilę, nie musiały czekać, aż jaśnie-pan-macho łaskawie wyasygnuje paręset peso na zakupy, nową sukienkę czy buty. Miały własne pieniądze, przez siebie zarobione. Posłuszeństwo wobec męża czy kochanka przeszło do historii. W piątek wieczorem, kiedy wychodziły do baru, żeby się zabawić, zakładały minispódniczki i podrywały facetów, tak jak faceci zwykli podrywać dziewczyny. Przeklinały i drwiły, gdy któryś im się nie spodobał. Same płaciły za drinki i decydowały, z kim zatańczą, a komu odmówią. Po dansingu to do nich należała decyzja, czy pozwolą odwieźć się do domu i czy będzie wspólne śniadanie. Dzisiaj to norma, ale trzydzieści lat temu – rewolucja. Facetowi się nie odmawiało… Więc nie dość, że mężczyźni tracili pracę na rzecz kobiet, nie dość, że one miały pieniądze – czasem więcej niż oni – to jeszcze przyznały sobie prawo naśmiewania się z nieudaczników.
Miejscowe kobiety, z którymi rozmawiam – między innymi dyrektorka liceum Armide Valverde i psychoterapeutka Gabriela Reyes – twierdzą, że charakter kobietobójstw i ich społeczne tło mają ewidentny związek z kryzysem męskości. Ten kryzys przejawia się drastycznym ograniczeniem władzy i dominacji mężczyzn. Wprawdzie szefa w montowni trzeba słuchać jak Pana Boga, warunki pracy uwłaczają godności, ale koniec końców ten szef podpisuje wypłatę, a zarobiona samodzielnie pensja daje niezależność od mężczyzny w domu, na ulicy, w barze. Kobiety z Juárez przestały być potulne w relacjach intymnych. Ich wyzwolenie doprowadziło do upadku maczystowskiego wzorca stosunków męsko-damskich.
Reakcja mężczyzn macho: niewiara w siebie, poczucie degradacji. Frustracje i pretensje – te rzeczywiste i te urojone – skupiają na kozłach ofiarnych: kobietach. Właśnie dlatego ciała pomordowanych są zawsze masakrowane, ćwiartowane, gwałcone przed śmiercią i po śmierci.
A na końcu rzucone byle gdzie. Jak śmieci.
Arminé Arjona, znana w mieście lekarka i plastyczka, którą odwiedzam, ilekroć przyjeżdżam do Juárez, rozkłada na stole kolaże i rysunki szkicowane latami w rytm kolejnych tragedii miasta. Wyzysk w montowniach, kobietobójstwa, narkowojna. To nie dzieła sztuki, raczej inteligentny wizualny komentarz do wydarzeń. Kula ziemska przeszyta z południa na północ wielkim fallusem. Pozbawione kończyn ciało kobiety, której szyja przekształca się w różowy krzyż – symbol kobiet mordowanych w Ciudad Juárez. Inna ofiara, której rozłożone ramiona przeobrażają się w ramiona krzyża, ma zakneblowane usta, przerażone oczy i zmasakrowaną pierś.
Arminé uważa, że ślady, jakie zostawiają kobietobójcy, mówią o ich poczuciu siły i pragnieniu dominacji. I bardzo niewiele, często nic, o seksualnej przyjemności.
Być może wyzwolenie kobiet z Juárez i męskie frustracje nie przybrałyby tak tragicznych skutków, gdyby nie inna okoliczność, która sprawiła, że bomba eksplodowała. Miasto leży na szlaku narkotykowym: płynie przez nie marihuana, heroina i kokaina do Stanów Zjednoczonych. Nieusuwalną częścią świata karteli narkotykowych jest przemoc i brutalność. W miejscach, w których kartele zakorzeniają się na dłużej – a takim miejscem jest Juárez – ich przemoc kładzie się cieniem na wszystkich relacjach międzyludzkich. Świat narko to nie kosmici żyjący w separacji od reszty – to mężowie, kochankowie, bracia, szwagrowie, kumple, sąsiedzi. Jeśli pracy w narkobiznesie towarzyszy skrajne napięcie, jeśli rządzi w niej absolutna dominacja, jeśli problemy w robocie rozstrzyga się brutalną przemocą, to nie da się tego zrzucić z siebie ot tak, po fajrancie. Zwłaszcza że fajrantu na sto procent nie ma w tym biznesie nigdy.
Wielu mężczyzn zwolnionych z montowni, nie wiedząc, co robić dalej z życiem, poszło do karteli. Zostali cynglami, dilerami, szmuglerami, strażnikami, kapusiami na czatach. Wyposażeni w siłę i władzę, mogli odegrać się na sprawczyniach – jak sobie roili – swoich upokorzeń.
Najbardziej wstrząsającą hipotezę o przyczynach kobietobójstw sformułowano w ostatnich latach. Kobietobójcy, niegdyś synowie samotnych matek, które pracowały w montowniach, mszczą się po latach za krzywdy dzieciństwa. Obwiniają matki o porzucenie i zaniedbanie, ale aktu zemsty dokonują na innych kobietach. Matki pracowały jak półniewolnice po dwanaście godzin na dobę, wychodziły z domu, gdy było ciemno i wracały po zmroku. Synowie – bez ojców – spędzali dzieciństwo sami, bez niczyjego ciepła i uwagi, na ulicy. O wielu żołnierzach karteli zabitych w narkowojnie lat 2008–2012 – to jest mężczyznach w wieku dwadzieścia pięć-trzydzieści pięć lat – mówi się teraz: „dzieci montowni”. Niemal pewne, że większość kobietobójców wywodzi się spośród nich.
Refren wielu rozmów: miasto montowni, gdzie na relatywnie niewielkim terytorium pracują dziesiątki tysięcy kobiet, czyni je łatwo dostępnymi, stwarza możliwość wyboru, przebierania. Dziś ta, jutro tamta. Pracodawcy nie upominają się o zabite, bo jutro na ich miejsce zatrudnią następne. Rodzina też nie, bo mieszka daleko, w innym regionie i czasem nie wie, dokąd wyjechała siostra czy córka.
Miasto montowni wytworzyło kulturę, w której życie łatwo „wymienialnej” i łatwo „zastępowalnej” kobiety, biednej i bez społecznego zaplecza, jest niewiele warte.
Kwiaty pustyni
Na Campo Algodonero (polu bawełnianym), gdzie znajduje się jeden ze zbiorowych grobów kobiet, jest teraz skwer pamięci. W ciężką żelazną bramę wmontowane są nie tyle krzyże, ile – można powiedzieć – grube pręty sugerujące kształty krzyża, a bramę pomalowano na symboliczny różowy kolor. Przy skwerze huk jak na autostradzie – tuż obok przecinają się ruchliwe szerokopasmówki. W 2001 roku, kiedy znaleziono tu zbiorową mogiłę zamordowanych kobiet, wokół było pustkowie. Gdzieś przeczytałem, że w pobliżu znajdowała się siedziba związku właścicieli maquiladoras, ale nie udało mi się potwierdzić tej informacji.
Przy wejściu na skwer jest tablica z nazwiskami ośmiu znalezionych tutaj ofiar:
Claudia Ivette González
Esmeralda Herrera Monreal
Laura Berenice Ramos Monarrez
María de los Ángeles Acosta Ramírez
María Rocina Galicia
Merlín Elizabeth Rodríguez Sáenz
Mayra Juliana Reyes Solís
Niezidentyfikowana.
Hasła wyryte na marmurowej tablicy:
Za życie i wolność kobiet!
Ani jednej więcej „znikniętej”!
Ani jednej więcej zamordowanej!
Po drugiej stronie alejki za szybą dziesiątki fotografii – portretów. Najwcześniejsza – Marii Eleny Garcii Salas, która przepadła bez wieści 5 grudnia 1995 roku, miała szesnaście lat, choć zdjęcie musi być sporo wcześniejsze, wygląda na nim na dwanaście.
Pośrodku skweru pomnik zatytułowany – dosłownie – „Kwiat piasku”, ale lepsze jest tłumaczenie „Kwiat pustyni” (Ciudad Juárez leży na pustyni). Pomnik przedstawia kobietę wyrastającą z kwiatu dzikiej rośliny, a zarazem będącą tego kwiatu integralną częścią. Miasto – zabójca kobiet, jak pisano nieraz o Juárez, złożyło hołd swoim ofiarom. Nie z dobrej i nieprzymuszonej woli – bynajmniej. Postawienie pomnika nakazał meksykańskiemu państwu Trybunał Praw Człowieka Obu Ameryk w bezprecedensowym wyroku, o którym opowiem później.
Miejsc jak to, w których odnaleziono zwłoki co najmniej kilku kobiet, jest w mieście i wokół miasta pięć. Opowiadają historię ostatniego ćwierćwiecza Ciudad Juárez – dzieje kobietobójstwa.
Lote Bravo i pobliże szosy w stronę przedmieścia Casas Grandes. W 1995 roku odkryto zmasakrowane ciała dwunastu kobiet.
Lomas de Poleo. Nędzne przedmieście z gatunku „gdzie diabeł mówi dobranoc”, zagłębie robotnic montowni. Prymitywne chatki z pustaków, najbiedniejsze – z drewnianych płyt, belek i dykty, pokryte słomą. W zimie hula lodowaty, pustynny wiatr, latem – spiekota trudna do wytrzymania. Stąd i z Anapry, sąsiedniego przedmieścia, porywano i mordowano najwięcej ofiar w pierwszych latach seryjnych kobietobójstw. W 1996 roku odkryto tu zwłoki ośmiu z nich. Miejsce zbrodni upamiętniają różowe krzyże.
Campo Algodonero, 2001 – osiem zamordowanych, obecnie skwer pamięci.
Wzgórze Cristo Negro, 2003 – siedem zwłok.
Arroyo del Navajo, 2011 – szczątki dwudziestu sześciu zamordowanych.
Te konkretne mogiły mówią niewiele o skali zbrodni w mieście. Dwanaście, osiem, osiem, siedem, dwadzieścia sześć. Od chwili, w której zaczęto liczyć kobietobójstwa w styczniu 1993 roku – kiedy zbiry zmaltretowały i udusiły Esperanzę Gómez – do listopada 2015 roku, to jest chwili, w której piszę ten rozdział, zamordowano w Ciudad Juárez tysiąc pięćset siedemdziesiąt pięć kobiet. Średnia roczna: sześćdziesiąt osiem.
Matactwa
Kobiety w Juárez giną, ponieważ wolno tu kobiety zabijać. Nie chodzi o to, że prawo na to pozwala, oczywiście tak nie jest. Ale zabójca kobiety niewiele ryzykuje, a jeśli ma koneksje, nie ryzykuje wcale. W 2009 roku Trybunał Praw Człowieka Obu Ameryk wydał wyrok, w którym poddał władze Meksyku miażdżącej krytyce za błędy w prowadzeniu śledztw i lekceważenie ochrony świadków. Po raz pierwszy instytucja tej rangi stwierdziła, że kobiety zabijano ze względu na to, że są kobietami.
Trybunał wydał orzeczenie po groteskowym procesie oskarżonych – faktycznie niewinnych – o zamordowanie ośmiu kobiet odnalezionych w 2001 roku na Campo Algodonero. Skazano dwóch przypadkowych mężczyzn – kierowców autobusów, którzy przyznali się do winy po torturach. Jeden zmarł w więzieniu, drugi wyszedł na wolność po trzech latach uniewinniony i nie chciał dochodzić sprawiedliwości ani odszkodowania. Zdawał sobie sprawę, że dochodzenie mogłoby zamienić się w nowe piekło, którego by nie przeżył. W trakcie procesu zastrzelono jego adwokata Maria Escobeda, który był prawdopodobnie o krok od zdemaskowania matactwa.
Śledztwa w sprawie kobietobójstw prowadzono w podobny sposób od samego początku. W 1995 roku zatrzymano niejakiego Abdela Latifa Sharifa, Egipcjanina, który miał za sobą odsiadkę w Stanach Zjednoczonych za gwałt. Śledczy z Juárez powiązali go z zabójstwami siedmiu kobiet i doprowadzili do skazania na sześćdziesiąt lat więzienia. Sharif zmarł w 2006 roku, odsiadując wyrok za zbrodnie, których nie popełnił. W trakcie procesu okazało się między innymi, że jedna z jego rzekomych ofiar żyje. Na członkach młodzieżowego gangu Los Rebeldes (buntownicy) wymuszano za pomocą tortur zeznania, jakoby Sharif zlecał im zabójstwa kobiet. Zastraszono adwokatkę Sharifa i przeprowadzono zamach na życie jej syna, który cudem przeżył.
W trakcie procesu Sharifa i jego późniejszej odsiadki kobiety ginęły w Juárez tak samo jak wcześniej. Nie spotkałem osoby, która bada kobietobójstwa od lat bądź interesuje się tematem – i która wierzyłaby w winę Egipcjanina. Wszyscy za to są przekonani, że w kobietobójstwa zamieszani są na równi ludzie ze świata przestępczego, to jest karteli, gangów, jak i ludzie władzy: policjanci, wojskowi oraz biznesowa i polityczna elita miasta.
Wielu śledztw, mimo doniesień o zabójstwach kobiet, faktycznie nie prowadzono. Bliskim ofiar udzielano fałszywych informacji o okolicznościach śmierci córki, siostry, przyjaciółki. Śledczy kłamali o śladach na ciele, które bliscy sami mogli zaobserwować. Wiele kobietobójstw policja i wymiar sprawiedliwości traktowały jako wypadki lub zabójstwa w afekcie – na tle uczuciowym, a wówczas wyroki są niemal zawsze niskie. Ze strony policji padały – jak często w takich sytuacjach – błyskotliwe wymówki: „Ubierała się w mini, sama się prosiła”. Albo: „Prowadzała się z jakimiś mętami i dostała za swoje”.
Niechęć policji do prowadzenia śledztw w sprawach mordowanych kobiet wynikała z różnych przyczyn. Czasem był to maczyzm, czasem lenistwo: tak oczy owak policjantom nie chciało się zawracać sobie głowy morderstwem kobiety, do tego z biednych peryferii. Niejednokrotnie jednak kogoś kryli bądź sami byli uwikłani w te zbrodnie.
Narkowojna przyćmiła kobietobójstwa, mimo że w ciągu pięciu lat jej trwania zamordowano tu około tysiąca kobiet, to jest dwa razy więcej niż w ciągu poprzednich piętnastu lat. Wtedy jednak każdego dnia znajdowano na ulicach pięć–sześć trupów – ofiar porachunków między kartelami i starć między mafiami a siłami porządku.
Przerażenie wywołane zabijaniem kobiet wróciło jesiennego dnia 2011 roku, kiedy w pobliżu Arroyo Navajo, godzinę jazdy od miasta, pewien wieśniak, Hector García Treviso, odkrył mogiłę ze szczątkami dwudziestu sześciu kobiet. Jedną z nich była siedemnastoletnia córka Susany Montes, Lupita.
Fragment najnowszej książki Artura Domosławskiego zatytułowanej „Wykluczeni”, która ukaże się 16 marca nakładem wydawnictwa Wielka Litera.
**Dziennik Opinii nr 71/2016 (1221)
Czytaj wywiad z Arturem Domosławskim w najnowszym numerze Krytyki Politycznej Koniec prasy. Będziecie tęsknić?