Świat się zmienia na lepsze! Może nie wszędzie i nie w każdym aspekcie, ale przynajmniej ten narkopolityczny.
W zeszłym tygodniu Pew Research Center, amerykański think tank z siedzibą w Waszyngtonie, opublikował wyniki badań opinii publicznej, które pokazują, że ponad połowa Amerykanów popiera legalizację marihuany. W Stanach wywołało to lawinę komentarzy, w Polsce nikt o tym nie napisał. A szkoda, bo wszystko wskazuje na to, że jesteśmy świadkami przełomowego momentu w długoletniej walce o zmianę prawa narkotykowego.
Ze statystyk Pew wynika, że 52% Amerykanów jest za legalizacją marihuany. Przeciw – 45%. Można powiedzieć: nic zaskakującego – społeczeństwo jest podzielone na liberałów i konserwatystów. Raz wygrywają jedni, raz drudzy. Ale w tym przypadku to pozornie prawdziwe wyjaśnienia.
Tylko liberałowie?
Pierwsze badania na ten temat zrobiono w 1969 roku, 2 lata przed proklamacją wojny z narkotykami przez Nixona. Wtedy za legalizacją opowiadało się 12% Amerykanów. Przeciw było aż 84%. Przez 40 lat powoli i stopniowo opinia publiczna przechylała się w stronę liberalizacji prawa. Ale najszybszy wzrost dokonał się w ciągu ostatnich 6-7 lat. Rozkład wyników w poszczególnych grupach społecznych wymyka się jakimkolwiek stereotypom i pokazuje rzeczywistą zmianę poglądów.
Marihuanę chcą zalegalizować starsi i młodsi (jedynie grupa 65+ nie przekroczyła 50%), czarni (56%), biali (52%) i latynosi (51%); demokraci i republikanie (a dokładniej umiarkowani republikanie, którzy popierają legalizację w 53%, wśród skrajnych konserwatystów jest 29% zwolenników liberalizacji). W porównaniu z 2010 r. przybyło więcej zwolenników legalizacji właśnie wśród republikanów (+ 13%) niż wśród demokratów (+11%). Średni przyrost wśród wszystkich klasyfikowanych grup to 11%. Nie możemy tu więc mówić o błędzie statystycznym.
Jeszcze ciekawiej robi się, gdy przyjrzymy się ocenie skutków tzw. wojny z narkotykami wśród respondentów. Średnio 72% z nich uważa, że koszty (ekonomiczne i społeczne) obecnego stanu prawnego w przypadku marihuany przewyższają ewentualne korzyści. W dodatku 60% pytanych twierdzi, że rząd federalny nie powinien interweniować w stanach, które zalegalizowały marihuanę (Waszyngton i Kolorado), czy zdekryminalizowały jej posiadanie w różnym stopniu (aż 17 innych stanów), mimo sprzeczności praw stanowych z prawem federalnym.
Koniec moralności
Jak głęboka jest zmiana postrzegania tej substancji psychoaktywnej pokazują kolejne pytania kwestionariusza. Jeszcze w 2006 roku połowa Amerykanów i Amerykanek twierdziła, że palenie marihuany jest moralnie naganne. Dziś twierdzi tak jedynie 32%, a połowa uważa, że TO NIE JEST KWESTIA MORALNOŚCI! Tylko 38% jest przekonane, że zażywanie tej substancji prowadzi nieuchronnie do uzależnienia od tzw. „ciężkich narkotyków”. Mało tego, 77% respondentów wierzy, że marihuana może mieć medyczne zastosowanie. Innymi słowy, Amerykanie pokonali większość stereotypów związanych z trawką.
A kiedy przestanie się wierzyć w moralny szantaż narkotykami – wrogiem publicznym numer jeden (cytując za Nixonem i paroma innymi prezydentami), to zauważa się katastrofalne skutki polityki prohibicji dla całego społeczeństwa. Eugene Jarecki w pierwszych scenach swojego wstrząsającego dokumentu „The House I live in” zestawia podstawowe cyfry: 40 lat wojny, tryliard wydanych dolarów, 45 milionów aresztowań za przestępstwa narkotykowe bez użycia przemocy. Do liczb dochodzą niepoliczalne krzywdy społeczne.
Mimo że zarówno biali, jak i czarni zażywają narkotyki na podobną skalę, to przede wszystkim ci drudzy odsiadują z tego powodu wyroki. Łatwiej przeszukać nastolatka w dredach na ulicy niż znaleźć gwałciciela. Z tego powodu na przykład w Baltimore, kiedy wykrywalność przestępstw narkotykowych wzrosła o połowę, wykrywalność najcięższych przestępstw o tyle samo spadła. Ludzie nie czują się przez to bezpiecznie, tracą zaufanie do służb mundurowych. I coraz częściej zauważają, co jest tego przyczyną.
Nawet republikanie, którzy do tej pory przede wszystkim zajmowali się rozbudową ogromnego systemu więziennictwa (a także jego prywatyzacją), chcą reformy polityki narkotykowej. Michael Hough, delegat z Maryland, przykładny członek związku strzeleckiego, przeciwnik praw osób homoseksualnych do związków małżeńskich, kiedy idzie o prawo narkotykowe, mówi: „ludzie czasem się uzależniają, powinniśmy im pomagać, a nie wsadzać do więzień”.
Poza tym więzienia dużo kosztują – i ten argument w czasach kryzysu trafia do wielu. To po prostu się nie opłaca. Mniej więzień, mniej wyroków, łagodniejsze prawo i programy pomocy dla recydywistów. Wszystko w zgodzie z „republikańskimi wartościami”. A przy okazji chroni się rodzinę. Bo obecnie 1,7 mln dzieci w USA ma rodzica w więzieniu.
Współcześni hipisi
Sojusznicy i zwolennicy liberalizacji prawa narkotykowego to nie grupa kolorowej młodzieży i podstarzałych hipisów (jak chciałyby to często widzieć nasze rodzime media). To poważni panowie w garniturach, politycy i urzędnicy na szczytach władzy. To coraz częściej ludzie o konserwatywnych poglądach, którzy zrozumieli, że jeżeli nie chcą, żeby ich dzieci cierpiały przez narkotyki, to nie powinni ich wsadzać do więzień. W kampanii społecznej Marijuana Majority, która dokumentuje poparcie opinii publicznej i osób publicznych dla zmiany prawa, możemy znaleźć takie nazwiska, jak: Sarah Palin, Rand Paul czy Michael Bloomberg.
Ostatnio usłyszeliśmy też o liście celebrytów i aktywistów do Baracka Obamy. Scarlett Johannson, Demi Moore, Nicki Minaj i kilkadziesięciu innych znanych i lubianych apelują o zaprzestanie karania więzieniem za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Jest to szczególnie ważne akurat teraz, kiedy spodziewamy się ustosunkowania się władz federalnych do rozwiązań prawnych legalizujących marihuanę w Waszyngtonie i Kolorado.
Tak jest nie tylko w USA. Ostatnio głosami partii konserwatywno-liberalnych Czesi wprowadzili legalizację marihuany do celów leczniczych (socjaldemokracja była w opozycji), o czym pisał Tomasz Larczyński. Tak, świat się zmienia. I z dalekiej Polski patrzę na to z lekką zazdrością. Jednocześnie głęboko wierzę, że ta zmiana wkrótce wydarzy się u nas. Jak mówi Ethan Nadelmann z Drug Policy Alliance: to jest po prostu nieuniknione.