Politycy głównego nurtu we Francji biernie akceptują to, co jest. Nic dziwnego, że Le Pen na tym zyskuje.
Jak po każdych wyborach ostatnimi laty, dziś rano Francja obudziła się zszokowana i odrętwiała. Front Narodowy znów na pierwszych stronach gazet – to zresztą już stały motyw. Prawicowy „Le Figaro” i komunistyczna „L’Humanité” drukują ten sam nagłówek: „Szok”.
Z 27,96 procentami głosów partia Marine Le Pen zwyciężyła w skali kraju, z przewagą większą, niż ta przewidywana w sondażach. Centroprawicowa Union de la droite (Republikanie, MoDem i UDI) zajęła drugie miejsce z 26,89 proc. głosów, podczas gdy poparcie Partii Socjalistycznej spadło do 23,33 proc. głosów. To fatalny wynik dla centroprawicy, która w poprzednich dwojgu wyborach w 2004 i 2010 roku wygrała we wszystkich regionach Francji kontynentalnej poza jednym.
Lecz czy faktycznie wyniki powinny tak szokować w świetle wydarzeń z ostatnich trzech lat? W 2012 roku Marine Le Pen otrzymała 17,9 proc. głosów w wyborach prezydenckich. W tym samym roku jej partia uzyskała 13,6 proc. w wyborach parlamentarnych, i to pomimo przeszkód ze strony większościowego systemu, który z powodzeniem utrzymywał FN poza Zgromadzeniem Narodowym od roku 1988. W 2014 roku partia Le Pen wygrała wybory do Parlamentu Europejskiego z 24,86 proc. głosów. Wreszcie, w marcu tego roku FN znalazł się na trzecim miejscu w wyborach departamentalnych z 25,24 proc. głosów w pierwszej turze.
Wczorajsze wyniki nie są już więc we Francji niczym nadzwyczajnym. Media udające szok potrafią tylko negować sytuację albo wykazywać kompletny brak wyobraźni względem tego, jak odwrócić trend.
Niepewność potencjalnych sojuszy między centrolewicą a centroprawicą utrudnia przewidywanie dokładnego wyniku. Jednakże strategiczne podziały wewnątrz obydwu obozów już potwierdziły, że we Francji doszło do zmian.
Front Republikański, tradycyjny oponent kandydatów FN w drugiej turze, już nie wydaje się oczywistym wyborem. Nicolas Sarkozy ogłosił, że ani nie wycofa swoich kandydatów, ani nie połączy listy z socjalistami. PS oficjalnie wzywa do jedności, ale w jej szeregach wyraźnie widać podziały. Kandydaci z jednej z regionalnych list już odmówili wycofania się. Dla Jeana Pierre’a Massareta z regionu Grand Est Front Republikański jest „nieudaną strategią; gdy my wycofujemy listy, FN rośnie w siłę”.
Niezależnie od decyzji centrolewicy i centroprawicy, prawdopodobnie w nadchodzący weekend FN będzie świętować swoje pierwsze regionalne zwycięstwa, zwłaszcza ze względu na doskonałe pozycje Marine Le Pen i Marion Maréchal Le Pen na północy i południowym wschodzie [chodzi odpowiednio o nowy region Nord-pas-de-Calais-Picardie oraz pozostający w dawnym kształcie region Provence-Alpes-Côte d’Azur – przyp. tłum.]. Gdyby miały wygrać w niedzielę, FN zapewne użyłby tych regionów jako laboratoriów swojej strategii włączania się do głównego nurtu polityki.
Zwycięstwo pozwoliłoby również FN na dalsze balansowanie pomiędzy nowocześniejszą linią polityczną, reprezentowaną przez Marine Le Pen u steru partii, a bardziej radykalną, konserwatywną polityką Marion Maréchal. Znaczyłoby to, że partia nie musiałaby wybrać tylko jednej strategii i odrzucać drugiej, tylko wciąż przemawiać będzie do zróżnicowanych elektoratów, tak by zjednoczyć je z okazji wyborów prezydenckich w 2017 roku.
FN najprawdopodobniej nie podejmie radykalnych działań. Do swojego elektoratu będzie wysyłać sygnały głównie symboliczne – choć niepokojące – podobne do tych, którymi już się posłużył po zeszłorocznych zwycięstwach [w wyborach municypalnych w marcu 2014 r. – przyp. tłum.] w różnych miejscowościach na terenie Francji. Jednak poważnie myślący o wyborach prezydenckich FN będzie musiał zapewne ograniczyć te sygnały, by przeciwstawić się demonizującej narracji rozpowszechnianej przez oponentów i przedstawić się jako tak nieszkodliwy, jak to tylko możliwe.
W ten sposób Front National wzmocni swój status w polityce głównego nurtu, uzyskany dzięki zmianom dyskursu na przestrzeni ostatnich trzech dekad: głównie odejściu od tradycyjnej retoryki skrajnej prawicy. Choć jej ideologiczne ramy pozostawały stałe, partii świetnie udało się przekształcić dyskurs publiczny dla własnego interesu, dzięki czemu – wbrew wszelkim oczekiwaniom – udało jej się zostać piewczynią sekularyzmu, dziś rozumianego wszak przez pryzmat islamofobii.
Front Narodowy nie jest jednak wyłącznie odpowiedzialny za swój sukces. Bez „pomocy” mainstreamowej lewicy i prawicy, partia Le Pen nigdy nie uzyskałaby tak prominentnej pozycji.
Pierwszy przełom dla FN w latach 80. XX wieku nastąpił częściowo dzięki podarowaniu czasu antenowego Jeanowi-Marie Le Penowi przez prezydenta socjalistę François Mitterranda. Mitterand liczył na to, że doprowadzi do podziału prawicy, ponieważ utracił część własnego elektoratu odchodząc od radykalizmu dawniejszej Partii Socjalistycznej na rzecz neoliberalnej polityki oszczędności.
W 2002 roku Jean-Marie Le Pen dostał się do drugiej rundy wyborów prezydenckich. Doniesienia medialne były bardzo emocjonalne: prasa wzywała do zjednoczenia przeciwko powrotowi faszyzmu. Jacques Chirac, uwikłany w skandale korupcyjne, został wybrany 82 proc. głosów w drugiej turze, zyskując poparcie wielu wyborców lewicowych, którzy potem tego pożałowali. Komentatorzy i politycy zignorowali stałość pułapu wyników Le Pena – w klimacie braku zaufania i alienacji, które stały się normą we francuskiej polityce, woleli uciec od odpowiedzialności.
Od 2002 roku coraz mniej Francuzów chodziło do urn, a popularność trzech największych partii pikowała. Zwrócenie bacznej uwagi na ten fakt, zamiast na zwyczajowe (choć nie mniej niepokojące) wyniki skrajnej prawicy, wytworzyłoby bardziej sprzyjające ożywieniu sceny politycznej środowisko. Jednak tak się nie stało: niegłosującym obywatelom urągano od niemoralnych, a głosujących na niewielkie partie winiono za powodzenie FN.
Demokracja nie była już kwestią wyboru, tylko rytualnej akceptacji prowokującego podziały i sprzyjającego nierównościom systemu popieranego przez niewielu.
W miarę wzrostu popularności Sarkozy’ego na mainstreamowej prawicy, program i dyskurs FN zyskiwały legitymizację, a kwestie interesujące najwyżej 10 procent wyborców nagle stanęły w centrum strategii kampanii ugrupowań rządzących i uwagi mediów. By ukryć niezdolność do zaproponowania czegoś pozytywnego, w odpowiedzi na rzeczywiste problemy społeczeństwa (z zatrudnieniem, edukacją, podatkami itd.), zarówno centrolewica, jak i centroprawica, skupiły się na kwestiach tożsamości – wodzie na młyn skrajnej prawicy.
Ale choć klimat we Francji pozostaje wyjątkowo niesprzyjający, jest jeszcze nadzieja. Mimo iż media, eksperci i politycy będą trąbić o FN przez wiele następnych tygodni, zawsze istnieje inny sposób rozumienia tej sytuacji i zaplanowania pozytywnej reakcji.
Dziś FN korzysta z niezwykle podatnego dla siebie gruntu. Ataki terrorystyczne we Francji oraz odpowiedź centrolewicy i centroprawicy legitymizowały antyislamską retorykę FN, wraz z żądaniami podjęcia coraz bardziej autorytarnych środków obronnych. Co więcej, skoro 9 na 10 respondentów i respondentek sondaży deklaruje, że stracili zaufanie do partii politycznych, FN korzysta ze swojego doskonałego położenia outsidera, nieodpowiedzialnego za wcześniejsze decyzje władzy. Tym niemniej pomimo wszelkich wysiłków, wyjątkowo korzystnej atmosfery i całkowitej porażki partii mainstreamowych w odzyskaniu więzi z elektoratem, do tej pory Front Narodowy nieudało się zyskać poparcia więcej niż 15 proc. uprawnionych.
Wczoraj [6 grudnia 2015 – przyp. tłum.] 85 proc. Francuzów nie uznało FN za rozwiązanie trapiących ich problemów. Na głos 50 proc. obywateli i obywatelek nie zasłużyła żadna partia. Sianie paniki nie wystarcza już mainstreamowym partiom do pozyskiwania wyborców, a ich strategie działania i polityka coraz bardziej zdają się tracić demokratyczną legitymizację – konsekwencje tego zjawiska byłyby jeszcze wyraźniejsze, gdyby nie głosowano na te partie z obawy przed FN.
Nie znaczy to, że uprawnieni niechodzący do urn stanowią monolit. Nie oznacza to tym bardziej, że z absencji automatycznie wyniknie coś pozytywnego. Ale niegłosujący nie są niemoralnymi, nieodpowiedzialnymi czy apatycznymi wyborcami, co zresztą poświadczają badania. W dzisiejszym klimacie politycznym trudno winić tych, którzy znajdują więcej powodów do niegłosowania niż do głosowania.
Dla prawo głosu wielu straciło życie, ale oni nie walczyli o to, byśmy mogli wybrać między złym a gorszym. Pragnęli, byśmy wybierali to, co uważamy za swoją lepszą przyszłość – coś, czego dziś według wielu nie ma na karcie do głosowania. Lewica powinna więc wycofać się z krótkoterminowych strategii wyborczych, które coraz bardziej alienują jej elektorat, i przemyśleć swoje podejście do demokracji. Zamiast prowadzić grę liczbową, powinna skupić się na kwestiach moralności, równości i emancypacji.
Aurelien Mondon jest badaczem populizmu, absencji wyborczej i skrajnej prawicy.
Tekst ukazał się na stronach Opendemocracy. Tytuł pochodzi od redakcji DO. Przedruk za prawach otwartej licencji Creative Commons Attribution-NonCommercial 4.0
**Dziennik Opinii nr 343/2015 (1127)