Moje miasto kształtuje dziś wąska elita świata finansów, bankierów i deweloperów. Rozmowa z Davidem Harveyem (1).
Michał Sutowski: W swojej najnowszej książce Bunt miast przywołuje pan obraz Paryża lat 60.: „Miasto było w samym środku egzystencjalnego kryzysu – to, co stare, nie mogło dłużej trwać, ale to, co nowe, było tak okropne, puste i pozbawione duszy, że nie dało się na to patrzeć”. Czy dziś przeżywamy kolejną falę kryzysu miasta?
David Harvey: W latach 60. sytuacja była bardziej jednoznaczna – ludzie widzieli na własne oczy, jak ich miasta przekształcane są w najbardziej bezduszny sposób. Znajdowało to wyraz w tekstach tamtego czasu, na przykład u Henri Lefebvre’a czy, w najbardziej plastyczny sposób, w filmach Nowej Fali, zwłaszcza w 2 lub 3 rzeczach, które o niej wiem Jean-Luca Godarda.
To było jedno ze źródeł rewolucji roku 1968 – a odpowiedź na nią stanowiło coś, co określiłbym jako „niszowy konsumpcjonizm”. Przez ostatnie trzydzieści, czterdzieści lat mieliśmy do czynienia ze swego rodzaju maskowaniem bezdusznego charakteru akumulacji kapitału i przestrzeni miejskiej właśnie poprzez konsumpcję. Tyle tylko, że rosnące rozwarstwienie i różnice rasowe sprawiają, że coraz mniej ludzi ma do niej dostęp. Świetnie ilustruje to serial The Wire, którego akcja toczy się w Baltimore. On pokazuje tych, którzy nie mają już żadnych środków umożliwiających im partycypację – konsumencką, oczywiście.
Obecny kryzys jest zatem zamaskowany?
W dużej mierze tak. W Nowym Jorku taką zasłoną jest oczywiście Manhattan, pozłacane getto bogatych; podobne znajdziemy w Paryżu czy Londynie – tam nawet w dwóch wariantach, bo przecież mamy i nieco starsze City, i nowszą dzielnicę Canary Wharf. W coraz większym stopniu stajemy się społeczeństwem, w którym jedna trzecia posiada niemal wszystkie zasoby majątku i władzy, a pozostałe dwie trzecie nie mają prawie nic. Widać wprawdzie pierwsze symptomy buntu tych „dwóch trzecich”, ale są one na razie zbyt słabe, żeby zagrozić świętemu spokojowi tej górnej „jednej trzeciej”.
W latach 60. budowano wielkie betonowe wieżowce i autostrady przecinające miasto. Skupiano się na rozwoju przedmieść, pozwalając na degradację centrum – tak było w Paryżu, ale również w Nowym Jorku, gdzie wielkie projekty inżynieryjne prowadził Robert Moses. Jak to wygląda dzisiaj?
Dzisiejszą sytuację amerykańskich miast najlepiej oddaje tytuł jednej z prac doktorskich, jaka niedawno u nas, na City University of New York, powstała: Budować jak Robert Moses, myśląc o Jane Jacobs. Mosesa pan już wspomniał, a Jacobs to autorka The Death and Life of Great American Cities, działaczka na rzecz zachowania oryginalnej tkanki miasta i ochrony lokalnych społeczności przed degradacją, wynikającą między innymi z projektów… Mosesa. A co to połączenie oznacza w praktyce? Że przekształcamy do głębi tkankę miejską, ale przykrywamy to dekoracyjną powłoką „rewitalizacji” czy po prostu gentryfikacji.
To symptomatyczne, że jeszcze piętnaście lat temu gentryfikacja była pejoratywnym określeniem – dziś uznawana jest za coś dobrego: przywracamy przecież zdegradowanym dzielnicom wygląd sprzed lat, przywracamy „oryginalną” tkankę miasta, zwiększamy „bazę podatkową”, przyciągając do miasta zamożniejszych mieszkańców, pozbywamy się tzw. marginesu, żebraków, dilerów narkotykowych…
No to co w tym złego?
Engels stwierdził kiedyś, że „kapitalizm nie rozwiązuje problemów mieszkaniowych, tylko przesuwa je w inne miejsce”. To był jego komentarz do jednego z największych projektów rewitalizacji w historii, zapoczątkowanego przez Ludwika Napoleona w Paryżu. W Nowym Jorku jedna trzecia mieszkańców musi się utrzymać się za mniej niż 30 tysięcy dolarów rocznie – biorąc pod uwagę tutejsze ceny mieszkań i wynajmu, to naprawdę nie jest prosta sprawa. Ale na Manhattanie tego nie widać – bieda została rozproszona i wyparta na peryferia, do Bronksu i jeszcze dalej, na obrzeża Queens. Podobny proces obserwujemy w miastach francuskich – tam również biedni zostali przerzuceni na obrzeża, choć są dużo bardziej skoncentrowani, co stanowi zresztą jedną z przyczyn wybuchów miejskiej przemocy.
Kiedy mowa o o „wypychaniu” ludzi z dotychczasowych miejsc zamieszkania, pojawia się pytanie o to, na ile dogodna była ich poprzednia sytuacja. W przekształcanym Paryżu lat 60. mieszkańcy mieli za czym tęsknić. Ale czy nostalgia współczesnych ludzi Zachodu za ich dawnymi miastami jest uzasadniona?
Nie jestem sentymentalnym konserwatystą, żeby twierdzić, że przeszłość była w oczywisty sposób lepsza. Mam wystarczająco dużo lat, żeby pamiętać, jak wyglądały powojenne slumsy w Wielkiej Brytanii – warunki życia w nich były koszmarne; tęsknić do nich byłoby czymś absurdalnym. Problem polega na czym innym. Ludzie odczuwają brak tego, co nazwałbym intymnością tkanki miejskiej. Żałują nie tylko utraconej znajomej estetyki, ale także pewnych więzi, społecznej solidarności mieszkańców, jaka panowała na „trudnych” osiedlach.
Getryfikacja polega na tym, że restauruje się oryginalną architekturę, na przykład sprzed stulecia, i tym samym odwraca proces jej degradacji. Inwestuje się zatem w fizyczną tkankę miasta – pod względem estetycznym efekt może być imponujący. Tyle że nie służy ludziom, którzy tam mieszkają, bo przecież zwrot inwestycji wymaga, ażeby osiedliły się tam osoby zamożne; dotychczasowi mieszkańcy muszą się wyprowadzić.
Mamy zatem odnowę tkanki fizycznej kosztem tkanki „żywej”, co doskonale widać w takich miejscach, jak Brownstone Belt na Brooklynie, który ostatnio jest „na fali”, jeśli chodzi o zamożność mieszkańców. W niektórych okręgach średni dochód gospodarstw domowych wzrósł w ciągu dekady o jedną czwartą. Ale nie dlatego przecież, że dawni mieszkańcy się wzbogacili.
Twierdzi pan, że to miasto i jego przestrzeń stanowią najważniejszą arenę, na której rozgrywa się współcześnie konflikt społeczny. Dlaczego właśnie tam?
Przez całe dziesięciolecia lewica wierzyła, że aktorem zmiany społecznej i politycznej są robotnicy przemysłowi. Teraz tak rozumiany proletariat w krajach Zachodu jest w zaniku. Tradycyjną klasę robotniczą, skoncentrowaną w wielkich fabrykach, możemy oczywiście znaleźć, ale raczej w Chinach czy Bangladeszu. I właśnie dlatego uważam, że powinniśmy przedefiniować problem produkcji czy wytwórczości i zwrócić uwagę na ludzi, którzy wytwarzają i odtwarzają życie miejskie.
Jeśli zmienimy nasze pojęcie produkcji – przeniesiemy je z fabryki na sferę „produkcji” miasta – to zobaczymy zupełnie inny „proletariat”. To będą ludzi z niepewnymi warunkami zatrudnienia, pracujący na część etatu, bardzo często imigranci. I to oni mają prawo upomnieć się o część tej wartości miasta, którą produkują.
Ale w jaki konkretnie sposób?
Kilka dni temu jechałem kolejką na lotnisko Kennedy’ego o szóstej rano. Wagoniki były pełne kobiet, najczęściej kolorowych. To są ludzie, którzy budzą to miasto do życia. Gdyby któregoś dnia wszyscy zostali w domu, bankierom nie miałby kto zrobić porannej kawy, podwieźć taksówką do firmy albo otworzyć drzwi w centrum konferencyjnym.
To tu właśnie należy szukać nowej koncepcji proletariatu, wśród tych ludzi, którzy tworzą przestrzeń miejską. A skoro tworzą jej wartość, to powinni mieć prawo nie tylko do niej, ale także do współdecydowania o samym sposobie produkcji. Teraz podporządkowują się decyzjom rządzącej elity.
Moje miasto kształtowane jest dziś przez kapitał – bardzo wąską elitę świata finansów, bankierów czy deweloperów – a ci, którzy je faktycznie tworzą, nie mają niemal nic do powiedzenia. Nie decydują o tym, w jaki sposób miasto powinno służyć tym wszystkim, którzy budzą je do życia o szóstej rano. Tym właśnie lewica powinna się zainteresować – co powtarzam z uporem maniaka mniej więcej od roku 1973, to jest od książki Social Justice and the City (śmiech).
Pojęcie „proletariatu” kojarzy się z wyzyskiem. Chodzi więc o to, że wciąż trwa wyzysk w miejscu pracy, tylko że zmienił się jej charakter, z produkcji przemysłowej na usługi?
To bardziej skomplikowane. Systematyczny wyzysk równie dobrze może mieć miejsce w innych sferach niż praca – może spotykać człowieka ze strony instytucji kredytowych, właścicieli ich mieszkań, właścicieli sklepów… Marks, jak wiadomo, nie rozpatrywał tych kwestii zbyt szczegółowo, skupiał się na problemie sprzedaży pracy.
Ja te zjawiska określam zbiorczo mianem „akumulacji przez wywłaszczenie”. Dobrze to widać na przykładzie nieruchomości – w efekcie gwałtownego spadku ich wartości ludzie potracili niesłychane pieniądze (i same domy na licytacjach) jeszcze przed wybuchem „właściwego” kryzysu w roku 2008. Szczególnie mocno dotknęło to osoby o niskich zarobkach. Szacuje się, że sama tylko ludność afroamerykańska straciła w ten sposób około 40 miliardów dolarów. To regularny rozbój. Marks dostrzegał takie zjawisko, ale wiązał je tylko z początkową fazą rozwoju kapitalizmu, z akumulacją pierwotną.
Pan uważa, że nadal ma miejsce?
Tak wynikało chociażby z badań, które prowadziłem nad rynkiem mieszkaniowym w Baltimore od lat 60. Ta grabież trwa bez przerwy. Jeśli weźmiemy pod uwagę miliardy dolarów, które zostały nagromadzone w instytucjach kredytowych i na Wall Street, a które po prostu wyssano z kieszeni zwykłych ludzi, to widzimy, że wyzysk wcale nie następuje w miejscu pracy, ale właśnie w przestrzeni miejskiej.
Ekonomiści zwracają uwagę, że na skalę kryzysu miał wpływ nie tyle sam rynek nieruchomości, ile jego ścisłe powiązanie z instrumentami finansowymi. Może zatem jego źródeł należałoby szukać na rynku finansowym, a nie na rynku nieruchomości?
Rynek mieszkaniowy od razu kieruje nas w stronę kwestii zysku z ziemi i zysku z ceny nieruchomości. Tu zawsze można było uzyskać znaczne profity. W USA rynek nieruchomości zawsze odgrywał istotną rolę w akumulacji kapitału, ale zdarzało się, że państwo poważnie w niego ingerowało, regulując na przykład czynsze i tym samym ograniczając zyski właścicieli mieszkań. Stabilizacja cen bywała zatem celem działania agend państwowych – co oznacza, że uznawano, iż jest to obszar możliwego wyzysku.
Polityka neoliberalna objawiła się, po pierwsze, poprzez wycofanie się państwa z tych regulacji, a po drugie, poprzez pełne otwarcie rynku mieszkaniowego na rynek finansowy. W efekcie dostaliśmy słynne instrumenty pochodne. Rynek hipotek w tym kraju warty jest 14–15 bilionów dolarów. To tyle, ile wynosi łączna wartość wytwarzanych dóbr i usług! To nie jest zatem jakaś poboczna sfera wyzysku, ale jedna z najważniejszych. Ogromna część zasobów Wall Street nie pochodzi z inwestycji w produkcję, tylko właśnie z wysysania rynku nieruchomości.
Z tego jednak wynika, że nie jest to nowe zjawisko.
Powiązanie hipotek z instrumentami pochodnymi jest dość nowe, ale na przykład rozbudowany kredyt konsumencki funkcjonował już w czasach powojennych, niosąc ogromne konsekwencje społeczne i polityczne. Już w latach 30. mawiano, że obciążeni hipoteką właściciele domów nie strajkują.
Zwróćmy uwagę, jak wielki nacisk w USA kładzie się na posiadanie własnego domu – to przecież fundament „amerykańskiego snu”! Oczywiście fundament konstruowany, podtrzymywany i promowany dzięki rozmaitym formom kredytu hipotecznego. Wielu dało się tej wizji – o posiadaniu własnego domu – uwieść i straciło wszystko. Ci z kolei, którym się udało, nie odważą się na żaden poważniejszy protest, ponieważ najbardziej zależy im na społecznej stabilności.
Zatem który sektor najbardziej odpowiada za wykreowanie bańki na rynku nieruchomości?
Mamy do czynienia z czymś w rodzaju sojuszu pomiędzy częścią rynku finansowego a sektorem budowlanym. Rynek nieruchomości w USA naruszał najbardziej elementarne reguły samego rynku. W Kalifornii ta sama instytucja kreowała sztucznie popyt i podaż: bank udzielał kredytu deweloperom na budowę domów, a konsumentom na ich zakup. A zatem likwidowano – oczywiście pozornie – ryzyko, że na towar nie znajdzie się nabywca.
Ktoś powie, że to dobrze, że niezamożni ludzie mają szansę na posiadanie własnego domu.
Tak, tylko pamiętajmy, jak wielki odsetek tych nieruchomości nie służył do zamieszkania – bańka polega przecież na tym, że ceny rosną, z pozoru nieskończenie, w górę, a zatem kupujemy domy w charakterze lokaty inwestycyjnej. Jeśli jesteśmy niezamożni, a ceny rosną, to kupujemy kolejny dom, którego wartość będzie rosła po to, by spłacić hipotekę za poprzedni, na co normalne nie byłoby nas stać.
Michael Lewis opisał w swej książce Big Short historię opiekunki do dziecka, która wraz ze swoją siostrą „zrefinansowała” dom zakupem kolejnego – eksperyment się powiódł, więc go powtarzały, przy zachęcie pożyczkodawców. W momencie pęknięcia bańki obie zostały z pięcioma domami w Queens obciążonymi hipoteką, oczywiście niespłacalną w ich wypadku.
To przedsięwzięcie działa i przynosi zyski tak długo, jak długo zagwarantowany jest stały dopływ nowych uczestników, to jest nowych kredytobiorców. Tworzą oni popyt na domy, których wartość dzięki temu rośnie. Podstawy wzrostu tych aktywów – czyli domów – są zatem czysto fikcyjne. Można powiedzieć, że to zagadnienie z zakresu psychologii zbiorowej, a nie ekonomii. Coś to panu przypomina? Bo mnie przypomina wielką piramidę finansową. Bernie Madoff dla ubogich – no income, no job.
*David Harvey – profesor antropologii w City University of New York, teoretyk społeczny oraz jeden z najwybitniejszych współczesnych geografów. Od lat 70. zajmuje się problemami nierówności i nierównomiernego rozwoju globalnego systemu kapitalistycznego. Po polsku ukazała się jego praca „Neoliberalizm. Historia katastrofy” (2008, Książka i Prasa). W maju br. „Bunt miast” ukaże się nakładem Fundacji Bęc Zmiana.