Świat

Brazylijska herezja

Każde dziecko wie, że w futbol w Brazylii jest religią. Jeśli więc część tłumu woła „Precz z mundialem!”, to jak to nazwać? Apostazją?

Chyba nie. Ci, co krzyczą, to przecież nadal wyznawcy religii futbolowej. Herezją? Już prędzej. Brzmiałaby ona mniej więcej tak: wierzymy w futbol, jest dla nas ważny, ale są rzeczy ważniejsze niż budowanie kolejnych świątyń – stadionów.

Najnowsze badania opinii publicznej, przeprowadzone przez najważniejszy brazylijski ośrodek Ibope, wskazują, że większość ankietowanych w dwunastu miastach – siedzibach mundialu uważa, że impreza bardziej zaszkodzi krajowi, niż pomoże. Ale co sondaż, to inne pytania i inne wyniki: nieznacznie wcześniejszy ukazał, że ponad połowa – mimo wszystkich protestów i narzekań – cieszy się z mistrzostw. Pewne jest jedno: Brazylia podzieliła się w kwestii mundialu.

W podobnym duchu, co krytyczni obywatele, organizację mistrzostw skrytykowali przewodnicy konkurencyjnej religii, tj. katolicyzmu – Brazylia to największy kraj katolicki na świecie.

Biskupi przemówili głosem wzburzonego ludu i potępili „eksmisje rodzin i wspólnot”, „zawłaszczenie sportu przez prywatne przedsiębiorstwa i wielkie korporacje, którym rząd oddał swoje obowiązki; a także inwestowanie publicznych pieniędzy, które powinny być przeznaczone przede wszystkim na służbę zdrowia, edukację, transport i bezpieczeństwo publiczne”.

Protesty antymundialowe zawierają paradoks, który dobrze wyjaśniają różne interpretacje źródeł buntów i ruchów społecznych. Ludzie zbuntowali się przeciwko rozrzutnym wydatkom nie dlatego, że są na dnie, lecz dzięki temu, że im się poprawiło. Sprzeczność jest pozorna. Ostatnia dekada w Brazylii to wielki skok, przede wszystkim awans materialny ok. 40 milionów biednych. Ci ludzie zobaczyli, że zły los nie jest dany na zawsze, a zmiana na lepsze możliwa. Zrobili pierwszy krok, ale rozrzutność władzy, m.in. w interesie wielkich deweloperów, którzy finansują kampanie wyborcze, utrudnia im zrobienie tego drugiego. Większość z tych ludzi nie ma nic przeciwko futbolowi (strzelam, że blisko 100 proc.), ale spora ich grupa uważa, że Brazylii po prostu nie stać na taką imprezę. Że są inne priorytety.

Nie każdy protest, który może wybuchnąć w trakcie mundialu, będzie miał na sztandarach jego krytykę. Ten rok to w Brazylii także rok wyborów. Różne grupy zawodowe, grupy interesu, politycy opozycji będą chcieli ugrać swoje. Niektórzy zresztą już ugrali: np. pracownicy służb oczyszczania miasta w Rio. A teraz być może bezdomni z Sao Paulo, którzy zapowiadali, że uniemożliwią kibicom dotarcie na stadion w dniu otwarcia na mecz Brazylia – Chorwacja (po obietnicach rządu spuścili z tonu i uznali deklaracje władzy za swoje zwycięstwo). Dobrze dla nich, że zdarzył się mundial – kto wie, czy w innej sytuacji byliby tak szybko wysłuchani i obsłużeni?

Pytanie, jak to rozrywanie Brazylii zniesie reprezentacja, czyli grupa młodych chłopaków, która nie chce/nie potrafi grać przeciwko ulicy?

Ostatni sparing przed mundialem z Serbią canarinhos zagrali słabo. Wygrali 1-0, ale mogli przegrać. Wyglądali na zdeprymowanych, bezradnych, bez wiary (czemu zaprzeczają wszystkie doniesienia prasowe i oficjalne dementi). Czy dlatego, że to był dzień strajku w metrze i Sao Paulo było sparaliżowane?

Jeszcze do wczoraj w nocy nad inauguracją mundialu wisiała groźba dalszego strajku pracowników metra i paraliżu metropolii. Według ostatnich wieści metro będzie działać normalnie, a co w następnych dniach, zobaczymy. Za to w Rio de Janeiro krytycy mundialu z oddolnych ruchów społecznych zapowiedzieli dwa pokojowe protesty w dwóch różnych częściach miasta na dziś rano. Możliwe jednak, że mobilizacja policji je uniemożliwi. Z dnia na dzień zmienia się też klimat: ludzie zaczynają więcej rozmawiać o mistrzostwach, ekscytacja rośnie.

Prezydenta Dilma Rousseff w specjalnym telewizyjnym wystąpieniu dała odpór krytykom. I ona, i trener reprezentacji Luiz Felipe Scolari apelowali do protestujących w takim duchu: reprezentacja potrzebuje wsparcia, a nie czuje się kochana.

Tak oto dyskusja o wydatkach, podwyżkach i społecznych priorytetach zamienia się w narodową psychodramę. Może po fali protestów antymundialowych futbol w Brazylii nie jest już tak bardzo religią, jak kiedyś. Z pewnością jednak nie jest tylko sportem. Bywa zaskakująco istotnym miernikiem tego, w jakiej kondycji jest kraj i społeczeństwo; albo raczej: jak Brazylijczycy oceniają sami siebie.

Wielu patrzy na boisko niczym w lustro. Na podstawie wyników reprezantacji formułuje ogólne, nieraz kategoryczne, sądy o kraju i współrodakach. Tak było po maracanazo, kiedy to w 1950 r. w finale mundialu Brazylia przegrała u siebie, na stadionie Maracana w Rio, z Urugwajem. Porażka wywołało narodową traumę, pamiętaną do dziś. Trener Scolari zabronił piłkarzom i wszystkim wokół nich wymawiania przeklętego słowa maracanazo. Druga taka porażka mogłoby być podobną traumą, a ze względu na falę niezadowolenia z organizacji mistrzostw – być może nawet traumą o większych skutkach społecznych i politycznych.

Gdyby do niej doszło, nie byłoby tylko jasne, kto za nią odpowiada: czy ci, którzy nie dość dobrze grali na boisku, czy heretycy, którzy nie dość mocno kochali. Na jakiś czas zbiorowa autoestyma Brazylijczyków mogłaby podupaść. Wtedy jednak ratunkiem dla poobijanej brazylijskiej duszy mogliby się okazać heretycy: patrzą na futbolową religię trzeźwiej niż ortodoksi. I są emblematem nowej Brazylii.

Artur Domosławski jest reporterem „Polityki”, pisze o krajach Południa. Wydał ostatnio „Śmierć w Amazonii”, a obecnie relacjonuje z Brazylii wydarzenia wokół pilkarskich mistrzostw świata na blogu „Brazuka – więcej niż Mundial” 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij