Gdyby korupcja, megalomania, dzika prywatyzacja i krzywdzący społeczny interes zagraniczny kapitał potrzebowały jakiegoś pomnika, to całkiem spory powstaje właśnie w stolicy Serbii.
Świat peryferyjny ma to do siebie, że wchłania pewne społeczo-polityczne fenomeny z opóźnieniem. A kiedy już się pojawią, wchodzą z butem, butą i przyspieszeniem wcześniej nigdzie niewidzianymi.
czytaj także
Tam (tu), na Bałkanach, kiedy już pojawią się jakieś pomysły z zachodu, zostają podpompowane się do nieprzyzwoitych rozmiarów. Tak stało się z tutejszymi nacjonalizmem i folkiem, który po pewnym czasie zdobył przedrostek „turbo”, by móc precyzyjniej oddać ducha nie tylko gatunku muzycznego, ale szerokiego spektrum postrzegania świata i reguł działania zachowań społecznych. Przypadek gentryfikacji, który zdarzył się w Serbii na przestrzeni kilku lat z powodzeniem więc mógłby ubiegać się o prefiks w rodzaju „hiper”: post-industrialną dzielnicę w centrum miasta, w której od dobrych paru lat zbierali się klubersi i dizajnerzy, najpierw zastraszyła banda z bejzbolami, a następnie, już na zasadzie absolutnej dominacji politycznej mocy, rozjechały buldożery, by przyspieszyć budowę nieracjonalnie kosztownego i niepotrzebnego kompleksu Belgrad na wodzie.
Największa dzika budowla na świecie
Gdyby korupcja, megalomania, dzika prywatyzacja i zagraniczny kapitał jawnie i bez cienia żenady krzywdzące społeczny interes potrzebowały na Bałkanach jakiegoś pomnika, to całkiem spory powstaje właśnie w stolicy Serbii.
Pomysł molocha o nazwie Belgrad na wodzie pojawił się kilka lat temu jako jedna z przedwyborczych obietnic, niedawno (nowo)wybranego prezydenta Serbii Aleksandra Vučicia, jako materializacja fetyszu ekonomicznego wzrostu, zagranicznego kapitału i tak zwanego marketingu przyszłości.
Serbia: dzisiejsze wybory prezydenckie są już rozstrzygnięte
czytaj także
Belgrad na wodzie będzie miał czterdzieści dwa piętra i nieco poniżej dwóch milionów metrów kwadratowych powierzchni; hotele, galerie handlowe, setki apartamentów o wysokim standardzie w cenie co najmniej kilkukrotnie wyższej niż ta w sąsiednich dzielnicach. 1% obiektu będzie przeznaczony „na kulturę”. Ten 1% jest w sumie poniżający. Belgrad na wodzie stanie nad rzeką w centrum miasta na sprywatyzowanym gruncie dawnej dzielnicy industrialnej jako symboliczne zwycięstwo Nowego – mariaż inwestycji serbskiego rządu i przedsiębiorstwa Eagle Hills ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, czyli splotu wpływowych postaci ze świata polityki i biznesu, nakręcających prywatny profit kosztem dóbr publicznych, państwowych dotacji i taniej siły roboczej.
Biznesmen z Dubaju Mohamed Alabbar znany jest z kilku tyle wielkich co nieudanych projektów, między innymi w Damaszku czy Kenii, które również miały nadać tamtejszym miastom nowoczesną tożsamość. To w sumie jedna z wielu kontrowersji dotyczących przedsięwzięcia – nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób ogromny szklany kompleks miały wzbogacić krajobraz i architekturę Belgradu. Projekt tworzony bez rozpisania żadnego konkursu architektonicznego, będzie jak podarek z kosmosu, wyjątkowo nieautentyczny z punktu widzenia historycznej zabudowy miasta – bliższy raczej pustynnemu Abu Zabi niż Serbii.
W związku z Belgradem na wodzie Serbska Akademia Architektury (Akademija Arhitekture Srbije) wydała niedługie i dość ostre oświadczenie, nazywając całe przedsięwzięcie wprost „największą dziką budowlą na świecie”. Można sobie bowiem jedynie wyobrażać, jak poniżająca musi być dla instytucji złożonej z krajowych ekspertów legalizacja projektu typu „przychodzi biznesmen do polityka”. W oświadczeniu padło kilka istotnych pytań o infrastrukturę oraz, na przykład, jak obiekt takich gabarytów wpłynie na bieg rzeki. Inwestorzy nie udzielili żadnej odpowiedzi. Tak duży kompleks w centrum miasta w znacznym stopniu naruszy plan urbanistyczny i chociażby z tego powodu jest absolutnie nie do zaakceptowania. Projekt wymaga powstania dodatkowej infrastruktury – parkingów, ulic przygotowanych na znacznie większy ruch, obwodnicy, nowego mostu towarowego i przeniesienia dworca kolejowego. Wszystkie te równoległe inwestycje zdecydowanie nadwyrężą budżet zadłużonego miasta.
Nie trzeba przy tym dodawać, że Belgrad na wodzie to megalomańska strefa luksusu, która pogłębi społeczne nierówności, mrugając okiem raczej w stronę tych od jachtów, niż tych z trolejbusów. Działka o wielkości stu hektarów pierwotnie przeznaczona do zagospodarowania na użytek publiczny, stanie się wkrótce osiedlem dla najbogatszych, wysoką na niecałe dwieście metrów szklaną wieżą, na którą zdecydowana większość mieszkańców Belgradu będzie mogła sobie jedynie popatrzeć. A w dodatku dopłacać.
Komunikat AAS jest jasny. Cytuję: „PILNIE POWSTRZYMAĆ projekt Belgrad na wodzie”.
Biorąc pod uwagę skalę projektu i zaangażowania w jego powstanie polityków nie może dziwić, że na uroczystości wmurowania kamienia węgielnego wymachiwano serbskimi flagami. Nie może też dziwić, że miejsce wydarzenia pilnowane było przez kordon policji, która uniemożliwiała dostęp protestujących przeciwko Belgradowi na wodzie.
Warto jednak zauważyć, że nieludzki rozmach gentryfikacji dzielnicy Savamala przez budowę Belgradu na wodzie to tak naprawdę kolejna faza rozgrywek pomiędzy miastem, kapitałem i sferą kultury. Przez dobrych kilka lat kawiarnie, kluby, galerie sztuki współczesnej i centra designu krok po kroku zajmowały kolejne opuszczone magazyny i hale upadłych industrii. Nocne życie dzielnicy stało się na tyle rozpoznawalne, że nie tylko belgradzka organizacja turystyczna, ale też zagraniczne media wymieniały niezależną scenę jako must see. Belgrad miał stać się bałkańskim Berlinem.
Rewitalizacja Savamali nabrała politycznego kontekstu wraz z przeniesieniem do dzielnicy siedziby Mikser Festivalu, który wcześniej mieścił się w obiekcie należącym do Portu Belgrad (Luka Beograd), którego prywatyzacja to jedna z większych afer z udziałem biznesmenów i ministrów reżimu Slobodana Miloševića. Uspokojeniu burzy medialnej – rozstawieniu parawanu z ludzką twarzą wysokiej kultury – posłużyć miało bezpłatne udostępnienie starych magazynów artystycznym projektom takim jak Soho w Belgradzie, który później krytykowano za akceptację mecenatu wątpliwych interesów.
Niemniej, ludzie odpowiedzialni za Mikser Festival, zakładają firmę do spółki z przedsiębiorstwem Čelik, które w czasie socjalizmu działało w branży metalurgicznej. Po wykupie Čelik przez firmę z Cypru, która działa we współpracy ze spółką byłego jugosłowiańskiego koszykarza TRIPLE JUMP (ze skandalem brutalnego tłumienia strajku w tle) następuje opróżnienie wnętrz fabrycznych obiektów. W ten sposób powstaje Balkan Design Center.
Społeczeństwo polityczne zastępuje społeczeństwo obywatelskie
czytaj także
Wątpliwe pochodzenie środków finansowych i nietransparentne koneksje inwestorów to oczywiście nie jest problem, którym powinna zajmować się klasa kreatywna i sezonowo zatrudnieni przy obsłudze festiwalu. Rzecz raczej w tym, że retoryka miejskiego aktywizmu, artystycznej ekspresji, partycypacji i rewitalizacji, stały się fazą, w której urban-glamour kultura pełni rolę lubrykantu, ułatwiając wejście na rynek finansjery o niekoniecznie czystych rachunkach.
Nieprzejrzyste interesy w tle gentryfikacji Savamali i kreatywny festiwal, który od biedy daje zarobić lokalnym artystom na czynsz to, jak się domyślamy, i tak małe piwo. Niejawne spekulacje i katastrofalne decyzje spekulantów związanych z Belgradem na wodzie zeszły na ziemię w kwietniową noc 2016 roku, kiedy banda w kominiarkach uzbrojona w pałki napadła na obiekty znajdujące się na terenie przeznaczonym pod budowę tego projektu. Dzisiejszy prezydent Serbii, Aleksandar Vučić na konferencji prasowej jasno oznajmił: ten, kto za tym stoi musi być kompletnym idiotą. Dziś wiadomo, że jest to jeden z incydentów inspirowanych przez burmistrza Belgradu, z których plagiat doktoratu, o ironio, Value Creation through Restructuring and Privatization – Experience of Serbia to jedno z mniej poważnych wykroczeń.
Ne da(vi)mo Beograd
Belgradu na wodzie już nie da się zatrzymać, niestety. Stety natomiast, od samego początku znaleźli się ci, którzy głośno mu się sprzeciwiali. Krytykowali, wytykali błędy, naruszenia, bezprawie, nietransparentność. Nieduża wówczas grupa ludzi o różnych prowieniencjach i przekonaniach, zdołała zmobilizować dziesiątki tysięcy osób, by wyszły na ulice w masowych protestach, podczas których puenta zaznaczona była dość jasno: „miasto jest nasze”.
Belgrad na wodzie – beztroski cyrk bezczelnie postawiony przez wielki biznes wbrew prawu i publicznemu interesowi – choć niedługo stanie się faktem, sprawił, że w życie i losy miasta zaangażowali się jego mieszkańcy.
Główną rolę w organizowaniu oporu odegrała inicjatywa Ne da(vi)mo Beograd (gra słów: „dusić” i „nie damy”). Jej członkowie podczas sesji rady miasta nadmuchali dziecięce piłki plażowe i koła ratunkowe, a na biurku przewodniczących rady miasta postawili małą, żółtą kąpielową kaczkę, która później stanie się symbolem niedorzeczności projektu Belgradu na wodzie i motywem przewodnim samych protestów.
Z drugiej strony serbska patka to nie tylko kaczka, ale jednocześnie „machloja” i slangowy „chuj”, a ta sama kąpielowa zabawka pojawiła się wcześniej w 2015 roku podczas protestów przeciw brazylijskiej prezydent oraz demonstracjom w związku z aferą korupcyjną Dmitrija Miedwiediewa. „Nie wierzę w zbiegi okoliczności” – miał powiedzieć Vučić – „Jeśli ktoś mi powie, że różni ludzie mają ten sam symbol w Belgradzie, Brazylii i Moskwie – nie oczekujcie ode mnie, że w to uwierzę”. Nawet jeśli protesty w Belgradzie mają niewiele wspólnego z protestami w Brazylii i Rosji, to solidarność z serbskim aktywistami wyraziły ruchy i platformy z całej Europy: DiEM25, hiszpańska Barcelona en Comú, włoska Massa Critica, angielska Take Back the City, polskie Miasto Jest Nasze i wiele innych.
I choć prezydent Serbii nie może w to uwierzyć, ludzie domagający się swojego prawa do miasta, zdążyli już przekuć tę energię w konkretną, oddolną siłę, która staje się coraz bardziej świadoma wykluczenia z procesu zarządzania, a teraz jeszcze uważniej będzie patrzeć na ręce tym u władzy. Inicjatywa Ne (da)vimo Beograd nie skończyła się przecież po utracie ostatnich nadziei na zatrzymanie budowy, ale wciąż działa jako alternatywna platforma czujnie i bezkompromisowo komentująca bieżące problemy. Walka przeciwko Belgradowi na wodzie przeszła w walkę z korupcją i instrumentalizacją instytucji, do której przyłączyły się inne miasta w Serbii. Jeśli, co niewykluczone, uda się sformalizować ten ruch w postaci partii politycznej, byłaby to miła i racjonalna odmiana na serbskiej scenie politycznej.
To chyba jedyna pozytywna puenta. Zwłaszcza, że w protestach przeciwko Belgradowi na wodzie chodziło o – ogólnie rzecz biorąc – społeczeństwo, ekonomię, prawo i procedury, architekturę i urbanizm, ruch drogowy, infrastrukturę i ekologię; czyli właściwie o wszystko.