11 września 2001 był darem losu dla rządów pogrążonych w kryzysie legitymizacyjnym.
Jakub Dymek: Rozmawiamy przy okazji 15 rocznicy ataków na WTC. Moim zdaniem jest to wydarzenie kluczowe dla zrozumienia wielu procesów, których świadkami jesteśmy obecnie. Czy pana zdaniem można powiedzieć, że to od nich właśnie zaczął się w gruncie rzeczy XXI wiek?
Zygmunt Bauman: Daty narodzin epok i ich zgonów zawsze są dość umowne. Wszyscy lub niemal wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, a mimo to, nęceni klarownością obrazu i przejrzystością map, domagamy się szatkowania ciągłości na nieciągłe fragmenty: wypatrujemy gorliwie źdźbeł, co to grzbiet wielbłąda przełamały, czy kropli, co przepełniły czarę. Taka już natura ludzkiej umysłowości; a już szczególnie w jej nowoczesnym wydaniu, zrodzonym w (trwającej nadal) epoce klasyfikacji i kartotek.
A gdybym również domagał się tej klarowności i mógł prosić o jakąś cezurę?
Skoro już mnie pan przekonuje do zajęcia stanowiska – a zauważę, że zmuszeni jesteśmy to zrobić z wnętrza procesu, którego koniec jeszcze daleki, co oznacza ryzyko, jakiego człowiek rozsądny winien się wystrzegać – za cezurę skłonny jestem wybrać 9 listopada 1989 roku. Wtedy to moim zdaniem okazało się, że wiek XX odszedł bezpowrotnie. Ujawniło się wówczas, że wkraczamy w okres, w jakim wszystko to, co było w dwudziestym wieku nie do pomyślenia, teraz stać się może, ale zarazem, że niczego nie da się dokonać, będąc pewnym skutków. Taka mieszanka wybuchowa wolności z ignorancją czy zuchwalstwa z niemocą zwykła towarzyszyć historycznym przełomom, bez niej miałyby one nikłą szansę na zaistnienie.
Niedawno mówił pan w kontekście Brexitu, że sednem problemu było w nim starcie wyzwolonych spod politycznej kontroli finansów z polityką cierpiącą na deficyt władzy. Jeśli jednak przyjrzymy się kwestii terroryzmu, to po 11 września dano państwu nowe uprawnienia, pozwolono mu wyjść poza obowiązujący paradygmat… I co? I nic.
Co tu dużo mówić: 11 września był darem losu dla rządów pogrążonych w kryzysie legitymizacyjnym. Te rządy nie mogły już zapewnić swym obywatelom pewności jutra czy ochrony przed społeczną degradacją i zdeklasowaniem. Mogły za to uzasadniać swą rację bytu i prawo do domagania się posłuszeństwa i pokory ze strony podwładnych rolą w poskramianiu perfidnych a wszędobylskich knowań terrorystycznych.
Warto dostrzec, że publiczny strach przed terroryzmem nie osłabia władzy – tylko ją wzmacnia, w obecnym układzie jest dla niej jedynym sposobem na ratowanie twarzy, a więc i ostatnią bodaj deską ratunku.
Warto dostrzec, że publiczny strach przed terroryzmem nie osłabia władzy – tylko ją wzmacnia, w obecnym układzie jest dla niej jedynym sposobem na ratowanie twarzy, a więc i ostatnią bodaj deską ratunku. Podobnie jak celem gospodarki konsumerystycznej jest utrzymywanie klientów w stanie ciągłego niezaspokojenia, a nie zaspokajanie ich potrzeb i pragnień – w interesie władzy jest dziś wzniecanie i potęgowanie strachu przed terroryzmem, a nie jego tłumienie (o usuwaniu przyczyn już nie wspomnę).
Ogłaszanie stanów wyjątkowych, wyprowadzanie wojska na ulice, nocne obławy urządzane przez uzbrojoną po zęby policję, włamania zamaskowanych stróży bezpieczeństwa do mieszkań prywatnych celem aresztu sprawców niedokonanych jeszcze, ale ponoć zaplanowanych już detalicznie zamachów – wszystko to pilnie fotografowane i szczodrze przez telewizję oferowane przy śniadaniowych stołach – pasuje władzy ogołoconej z ortodoksyjnej legitymacji, jak na zamówienie i miarę zszyty przyodziewek: dzięki temu wiemy, że władza czuwa, że władza nie śpi, że nie siedzi bezczynnie, że gotowa jest na wszystko, by tylko ochronić nas przed niewypowiadalnymi okropnościami! Gdzie indziej można by się o tym tak naocznie i tak jednoznacznie przekonać?!
Gdyby nie było terrorystów, trzeba by ich wymyślić…
Legitymizowanie państwa „wojną z terrorem” to jeden element układanki. Drugim jest odchodzenie od liberalnego elementarza w coraz bardziej codziennych wyzwaniach. Wielu obserwatorów tego procesu zauważa, że rozlanie się stanu wyjątkowego na kolejne dziedziny życia niejako pozbawiło demokrację liberalną jej liberalnego dookreślenia. Od kiedy możemy mówić w tym kontekście o rządach na Zachodzie demokracji „nieliberalnych”?
O wszystkim wolno dziś mówić, ale od rozprawiania „o rządach nieliberalnych na Zachodzie” czy „kryzysie demokracji” zalatuje rozprawami o wysypce w czasie epidemii tyfusu. „Kryzys demokracji” to tylko forma, jaką w krajach o demokratycznym rodowodzie przybiera znacznie powszechniejsze, a i znacznie gruntowniejsze, zjawisko załamania się zasady terytorialnej suwerenności państwa. Ten kryzys oznacza w tych krajach doświadczane na co dzień zjawisko niewydolności organów państwowych, a jest to bolączka wspólna dziś państwom bez względu na to, jaki reżim rządzenia jest przez nie praktykowany. Owa niewydolność z kolei wynika nie z cech specyficznych dla reżimów demokratycznych, ale z coraz oczywistszej iluzoryczności postulatu suwerenności politycznej wspartej na trójnogu suwerenności gospodarczej, militarnej i kulturowej; oraz z jaskrawej niewspółmierności terytorialnie ograniczonego zasięgu politycznego działania do globalnej proweniencji i lokalizacji mocy, do których nadzoru zostało ono powołane.
Również instytucje ponadnarodowe przeżywają dziś swój kryzys legitymacji.
Tak. I stąd coraz dziś powszechniejszy brak zaufania do odziedziczonych instytucji politycznych; coraz więcej mamy dowodów na to, że nie potrafią one wywiązać się z obowiązków i obietnic; coraz szerzej odczuwane jest przekonanie, że „dalej tak być nie może”, a zdyskredytowane „establishmenty” (w tym i te demokratyczne) czas najwyższy wymienić wraz z ich kanonami wiary i kanonicznymi wartościami…
A że na mocy praw natury coraz to ubywa w Europie i jej zamorskich filiach ludzi, którzy doświadczyli na własnej skórze uroków takich „nieliberalnych” alternatyw, to i nie dziwi, że puchną szeregi tych, co gotowi podpisać in blanco deklaracje posłuszeństwa wobec równie żwawo pęczniejącej gromady pretendentów na stanowiska dyktatorów, ojców i zbawicieli narodów…
Dyktatorzy, ojcowie i zbawiciele narodów obiecują bezpieczeństwo – od Busha przez Putina po Erdogana na tej właśnie obietnicy wygrywają. Bezpieczeństwo wygrało z wolnością w walce idei, Można jeszcze w ogóle mówić, że toczyła się między nimi walka?
To właśnie dziś obserwujemy od Londynu po Władywostok. W latach prywatyzacji, rządów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana – w czasach rozpasanej orgii konsumpcyjnej, prucia sieci ochronnej ubezpieczeń społecznych, kruszenia fundamentów solidarności i zastępowania ich plantacjami podejrzliwości wzajemnej i jednostkowej rywalizacji – wokół pojęcia „wolności” nagromadził się taki ładunek niezadowolenia, że wahadło nastrojów i usposobień publicznych ruszyło w końcu z impetem w stronę przeciwną.
Już dziewięćdziesiąt lat temu Zygmunt Freud biadał nad składaniem w ofierze zbyt wielu aspektów ludzkiej osobistej wolności w zamian za oferowane przez proces cywilizacyjny takie czy inne dodatki do osobistego bezpieczeństwa. Dziś znów ołtarz molocha bezpieczeństwa zapełnia się ofiarami z wolności. Tyle, że mało kto tym razem – a już z pewnością nie opinia i sentymenty publiczne – nad tym biada.
To dość smutna wizja.
Bezpieczeństwo nadchodzi w transakcji wiązanej ze zniewoleniem, a wolność z ryzykiem. Za przybytki w jednym i drugim przypadku trzeba słono płacić. Obaj jednak wiemy, że nadmiar soli potrafi odebrać smak każdej potrawie i uczynić ją niestrawną. A zważywszy siłę procesu, o którym mówimy, trudno będzie przesolenia uniknąć…
A wtedy?
Z pospolitego ruszenia podążającego za krucjatą o kuratelę państwa nad bezpieczeństwem obywateli, przed którego skutkami Freud proroczo przestrzegał, poczęły się koszmary totalitaryzmu. Z pospolitego ruszenia podążającego za krucjatą o uwolnienie prywatnej inicjatywy spod kurateli państwa (których Freud nie dożył) zrodziło się załamanie gospodarki wspartej na kredycie, kociokwik po niespodzianie krótkotrwałej konsumerystycznej orgii, spuszczenie ze smyczy nierówności dochodów, opadanie życiowych standardów i kurczenie się szans, gwałtowny wzrost strukturalnego bezrobocia, kruszenie więzi społecznych, zwielokrotnienie niepewności jutra i spotęgowanie obaw o nadwątlenie lub stratę społecznej pozycji.
Wahadło nastrojów społecznych mknie dziś pełną parą, tyłem obrócone ku ciężko wywalczonej przez przodków wolności, a twarzą ku tym, którzy przyzywają do przykręcenia śruby, pozbywania się innowierców i ukrócenia obywatelskich swobód czy prawa do oporu przeciw państwowej przemocy: wszystko to w imię hamowania wrogich knowań przeciw naszemu bezpieczeństwu.
Czyli niedługa droga od Busha (seniora i juniora) do Putina? Coś w ogóle odróżnia od siebie globalnie tych nowych ojców narodów?
Bushe i Putiny ciążą ku sobie (dołożyłbym do wyliczanki również Erdogana, Marine Le Pen, Hofera, Fico, Orbana, Jarosława Kaczyńskiego, ale liczni inni czekają na przyjęcie w długiej, a jeszcze wydłużającej się z roku na rok kolejce). Przyglądają się sobie nawzajem z nieukrywaną, a jeśli ukrywaną to z pragmatycznych tylko kalkulacji sympatią – i uczą się jeden od drugiego. Sukcesy jednych dodają pozostałym animuszu. Wystarczy spojrzeć na Trumpa.
Natomiast różnice między nimi będą się utrzymywać. Wywodzą się przecież z różnych tradycji i muszą się liczyć z odmiennościami swej narodowej kultury. Jednak na dostrzeżenie owych różnic i zakonotowanie ich w opinii światowej szansa jest niewielka: do dziś przecież, wbrew o ileż szerszej perspektywie historycznej, skłonniśmy wrzucać Hitlera, Mussoliniego, Salazara i Franco do jednego worka z etykietką „faszystów”. Utrudnia to wypracowanie adekwatnych strategii dla zatamowania wynoszących ich do władzy tendencji, a im samym, z racji nieprzystawania potępiających generalizacji do ich własnych i ich entuzjastów motywów, ułatwia zadanie.
A na ile dołożyło się do tego owo słynne „starcie cywilizacji”, o którym tak wiele napisano?
Płynne strachy, tak dla naszych czasów typowe, szukają namiętnie solidnych sztanc zdolnych nadać im trwałą formę i łożysk, w jakie mogłyby się wylewać, krzepnąć i nabierać ciała i namacalności. A jako że przyszłość mgłą osnuta, niedająca się w karby ująć i krnąbrnie a uparcie się kontroli wymykająca, jest dziś owych strachów najżyźniejszą plantacją, Anioł Historii Klee/Benjamina odwraca się o 180 stopni; o ileż bardziej wprawia go teraz w ruch i nadaje mu kierunek obawa przed kolejnymi kaprysami przyszłości niż – jak wówczas, gdy z pod ołówka Pawła Klee się wyłaniał a Walter Benjamin dociekał treści niesionego przezeń przesłania o logice dziejów – chęć nieprzeparta ucieczki i schronienia przed okrucieństwami przeszłości i okropieństwami teraźniejszości. Także i teraz, już po swej karkołomnej wolcie, porusza się Anioł Historii plecami do przodu, na ślepo, wiedząc (lub przynajmniej wierząc, że wie), przed czym ucieka – ale bynajmniej nie pewien tego, ku czemu zdąża; tym razem jednak owym „przodem” jest przeszłość, zsypisko potulnych obróbce i przeróbce wspomnień oraz mitów odpornych na mędrca szkiełko i oko i na wiwisekcyjne lancety, a nie przyszłość – siedziba „postępu”, jaki wedle zapewnień Fontenelle’a czy Leibniza miał prowadzić ludzkość od dobrego ku lepszemu bez względu na to, czy uzyska zgodę prowadzonych.
Utopię, satelitę owego „nigdzie” oczekującego stworzenia, zastępuje dziś retrotopia – „nigdzie” czekające wskrzeszenia. Niezależnie od tego, czy wybierzemy jedno, czy drugie, czeka nas podróż w nieznane. Jak to już niemal sto lat temu przewidział Franz Kafka, najwnikliwszy i być może najbardziej dalekowzroczny wśród proroków nowoczesności:
Z daleka usłyszałem granie trąbki, zapytałem służącego, co to znaczy. Nie wiedział o niczym i nic nie słyszał. Przy bramie zatrzymał mnie i zapytał:
– Dokąd pan jedzie?
– Nie wiem – powiedziałem. – Byle dalej stąd, byle dalej. Tylko dalej, jedynie tak mogę osiągnąć swój cel.
– Znasz zatem swój cel? – zapytał.
– Tak – odparłem – powiedziałem przecież. Oddalić się stąd – oto mój cel.
(Franz Kafka, Wyjazd, przeł. Roman Karst, w: Franz Kafka, Opowieści i przypowieści, PIW, Warszawa 2016, s. 481).
Przyszłość stała się, po raz pierwszy być może od dawna, straszna właśnie dla najmłodszych pokoleń, tradycyjnie szukających w niej obietnicy. Dziś większość znanych badań podpowiada, że będziemy w przyszłości zarabiać mniej i więcej pracować. Czy powinien nas zatem dziwić odwrót w stronę prawicowych radykalizmów, skoro z obietnicy przyszłości zrezygnowały inne siły polityczne, próbujące dziś raczej karbować marzenia niż je rozbudzać?
Zgadzam się, zwłaszcza, że obawy dotyczą dziś nie tylko mniejszych zarobków i cięższej pracy, lecz nawet utraty szans na jedno i drugie. W epoce komputeryzacji pracy i likwidacji posad na rzecz robotów już samo bezpieczeństwo egzystencjalne, pewność miejsca w społeczeństwie, chwieje się w posadach…
Zaczęliśmy od tego, kiedy i jak się to zaczęło. Nie wypada więc podsumować inaczej, niż pytaniem o to, kiedy i jak się to może skończyć?
Profesor Jan Szczepański w latach postgierkowego zamętu i dezorientacji puścił w obieg następującą facecję: dwa są tylko wyjścia z tej sytuacji. Pierwsze jest naturalne: spłyną z nieba Anioły i wszystko nam zreperują. Drugie, dla odmiany, cudowne: Polacy zakaszą rękawy i zabiorą się do naprawy.
Czyli na przepowiednie mam pana nie namawiać?
Jako że w mym zdecydowanie zbyt długim życiu napatrzyłem się do syta fałszywych wschodów i zachodów najrozmaitszych słońc, na pytanie typu „Kiedy i jak się to może skończyć?” twardo dziś odpowiadam, że prorokiem nie jestem i kwalifikacji do wieszczenia przyszłości przez całe moje życie nie nabrałem. Vaclav Havel, który zdołał przyjrzeć się polityce i z celi więziennej, i z Pałacu Prezydenckiego, tak mniej więcej podsumował nabyte przez siebie doświadczenie: „Żeby przepowiadać tok historii, trzeba wiedzieć, jakie pieśni naród skłonny jest śpiewać; ale, u diaska, nie da się wywróżyć pieśni, jakie naród zechce zaintonować za rok”…
**Dziennik Opinii nr 253/2016 (1453)