Trawiasty plac staje się powoli cmentarzyskiem. Wycofujący się policjanci odsłaniają widok - dziesiątki pospiesznie skleconych krzyży i rozkopana ziemia.
Siedzę na ławce przed Theater im Palais w Berlinie, kilka przecznic od Wyspy Muzeów. Czekam na Joschkę od dobrych kilkunastu minut. Wreszcie idzie. Powłóczy nogami i wygląda, jakby nie spał od tygodnia. Co zresztą jest całkiem możliwe. Od ponad sześciu miesięcy wspólnie z kilkudziesięcioosobowym zespołem Zentrum für Politische Schönheit (ZPS) pracował nad realizacją i przygotowaniem akcji „Die Toten kommen” [Zmarli nadchodzą]. Dzisiejszy marsz ma być jej finałem.
Przed dwoma tygodniami niemieccy artyści z pisali na swojej na stronie internetowej: „Najgorszy koszmar niemieckiego rządu ma szansę się ziścić. W ciągu następnych kilku dni, uchodźcy, którzy utonęli lub zmarli z głodu na granicach Europy zostaną przywiezieni do Berlina. Naszym celem jest zburzenie murów obojętności otaczających Europę”.
Opublikowali również film, w którym wyjaśniają dokładnie, na czym polegać będzie przybycie martwych uchodźców do Berlina. Członkowie ZPS dotarli do masowych grobów w Grecji i do magazynów we Włoszech, gdzie składowane są ciała zmarłych imigrantów.
– W porozumieniu z krewnymi ofiar, wspólnie z imamami, księżmi i grabarzami otworzyliśmy te nieludzkie groby i ekshumowaliśmy ciała. Biorąc europejską opinię publiczną za świadka, chcemy pokazać biurokratycznym mordercom ich ofiary – mówi spokojny i zdecydowany głos lektora. Zdjęcia masowych grobów i ekshumacji kontrastują z roześmianą twarzą niemieckiego ministra spraw wewnętrznych, Thomasa de Maizière.
Artyści z ZPS zgodnie z zapowiedziami, zorganizowali w tygodniu poprzedzającym niedzielny marsz pogrzeby ofiar europejskiego reżimu granicznego. W środę, 17 czerwca, na cmentarzu Gatow pochowana została syryjska uchodźczyni wraz ze swoim dwuletnim dzieckiem. Wokół grobu ustawiono krzesła zarezerwowane dla najwyższych urzędników państwowych, w tym kanclerz Angeli Merkel. Nikt z zaproszonych oficjeli nie pojawił się jednak na pogrzebie. Niestety, rodzina zmarłej również była nieobecna. Ojciec i trzy córki przeżyli podróż do Europy i są w Niemczech, ale w czasie rozpatrywania ich wniosków azylowych nie mogą opuszczać ośrodka dla uchodźców.
Zapowiedziany na niedzielę marsz ma zakończyć się na dziedzińcu Urzędu Kanclerskiego, dwa kilometry od miejsca zbiórki na Unter den Linden 12. Przed pochodem toczyć się ma potężna koparka, która po wjechaniu na dziedziniec zacznie kopać pod oknami gabinetu Merkel groby dla tych, którzy zmarli na unijnych granicach. Przynajmniej tak wynika z bojowych zapowiedzi na stronie niemieckich artystów.
Zespół ZPS nie po raz pierwszy próbuje pchnąć europejską polityką migracyjną na inne tory. Wykorzystuje do tego metodę, którą sam nazywa „agresywnym humanizmem”. W maju zeszłego roku w imieniu niemieckiego ministerstwa ds. rodziny artyści ZPS zaprosili do Niemiec 55 tysięcy osieroconych dzieci z Syrii. Zarejestrowali stronę internetową, wyprodukowali ulotki i rozesłali po redakcjach informację prasową z pieczątką ministerstwa, w której szczegółowo opisali plany niemieckiego rządu. W projekt zaangażowały się również osoby, które przeżyły Holokaust dzięki akcji ratunkowej „Kindertransport” – na krótko przed wybuchem II wojny światowej Wielka Brytania udzieliła schronienia 10 000 żydowskich dzieci z hitlerowskich Niemiec. Ponad siedemdziesiąt lat później pracownicy ministerstwa ds. rodziny zmuszeni byli tłumaczyć im przed kamerami, dlaczego nie zamierzają zorganizować podobnej akcji dla Syryjczyków.
Natomiast w 25. rocznicę upadku muru berlińskiego, blisko sto osób pojechało wspólnie z artystami i artystkami ZPS na granicę Unii Europejskiej między Bułgarią i Turcją. Kiedy w stolicy Niemiec orkiestra grała Odę do Radości, grupa zebrana przez ZPS próbowała przedrzeć się przez kordon bułgarskiej straży granicznej, żeby sekatorami i piłami zniszczyć kilkumetrowy płot, pod którym giną uchodźcy. Tam poznałem Joschkę.
Politycy będą mówić, że to tragedia. I co z tego?
– Chyba coś później mieliśmy się spotkać? – zaczyna Joschka.
– Racja, później. Ale wiesz, że nie darowałbym sobie, gdybym nie spróbował wejść wcześniej na wasze spotkanie.
– Jasne. Jak dla mnie możesz wbijać, zapraszam. Tylko muszę jeszcze zapytać zespołu – mówi Joschka i znika za drzwiami teatru. Kiedy wraca, widzę już, że nic z tego. – Sorry, nie tym razem. Wszyscy są spięci, przez tą policję, co chodzi tutaj cały czas. A do tego jest jeszcze sprawa z teatrem. Po naszych ostatnich akcjach politycznych nie za bardzo mają ochotę z nami oficjalnie współpracować, więc jakby pojawiły się jakieś nasze zdjęcia w tym miejscu, to mogliby mieć problemy.
Idę na miejsce zbiórki. Na skrzyżowaniu Unter den Linden i Charlottenstraße nic nie wskazuje na to, że za kilkadziesiąt minut zacznie formować się w tym miejscu tłum ludzi. W tej chwili największym zainteresowaniem cieszy się sklep z pamiątkami. W środku para amerykańskich turystów zastanawia się, czy lepszym wyrazem ich miłości do Berlina byłaby koszulka z napisem „I <3 Berlin”, czy jednak bardziej stosowny byłby kubek. Decydują się w końcu na dwa kubki. W witrynie obok lśnią luksusowe mercedesy.
Na skrawku chodnika grupka ubranych na czarno osób w średnim wieku kuca przy drzewie i wyciąga z plecaka dwie drewniane deski. Zbijają je zwinnie gwoździem i dopisują na poziomej desce hasło „Grenzen töten!” – granice zabijają. Wyciągają z plecaka kolejne deski i kilka małych gwoździ.
Nie mam jednak już szansy przeczytać, jakie hasło wypisali na drugim krzyżu. Odwracam się, bo czuję, że ktoś klepie mnie po plecach – to Kim. Poznaliśmy się kilka miesięcy temu na konferencji w Berlinie. Dowiaduję się od niego, że ludzie, których obserwowałem, nie bez powodu zbijali te krzyże dopiero teraz. Przed kilkoma dniami urząd dzielnicy Mitte wydał dokument, który wprowadził spore zamieszanie. Urzędnicy zabronili manifestującym przynoszenia na demonstrację trumien ze zwłokami. Źródłowa informacja przeistoczyła się w plotkę i dzień przed demonstracją każdy miał już swoje wyobrażenie o tym, co rzeczywiście było napisane w dokumencie. Niektórzy rozpowiadali, że w ogóle nie można pokazywać się z krzyżami i innymi symbolami religijnymi. Inni twierdzili nawet, że demonstracja zostanie zablokowana. Kim wyciąga komórkę i sprawdza, czego w końcu zabrania ten dokument.
– Aha, czyli rzeczywiście jest tu coś o trumnach. Nie można przynosić trumien na marsze i pochody z przyczyn sanitarno-epidemiologicznych. Bla, bla, bla. Dalej piszą, że policja ma prawo do otwarcia trumny i przeszukania jej zawartości – tłumaczy Kim na bieżąco – Nieźle, ciekawe czy ktoś rzeczywiście odważyłby się otworzyć trumnę i przeszukać zwłoki na środku ulicy.
Do rozpoczęcia marszu zostało jeszcze z pół godziny, więc mam chwilę czasu, żeby posłuchać, co Kim ma do powiedzenia na temat całego przedsięwzięcia, w którym zaraz będziemy brali udział.
– Wiesz, ogólnie rzecz biorąc, to ja bardzo popieram to, co robi Zentrum. Nawet pomagałem im trochę ostatnio i zastanawiałem się, czy nie zaangażować się bardziej na stałe. Ale jedna rzecz mnie drażni, w tej dzisiejszej akcji – to skupianie się na moralnym aspekcie kryzysu uchodźczego. Rozumiesz, o co mi chodzi? – dopytuje Kim.
Wydaje mi się, że rozumiem, bo w podobnym tonie pisał do mnie kilka dni wcześniej inny znajomy z Berlina, który zdecydował się jednak nie przychodzić na marsz. Mathiasa irytowało najbardziej to, jak łatwo politycy przechwytują taką „moralizatorską” retorykę. W końcu nawet najwięksi przeciwnicy migracji nie chcą, żeby ludzie tonęli na morzu. Mogą powiedzieć, że to tragedia, że jest im przykro i czują, że załatwili sprawę.
Kim kończy skręcać następnego papierosa.
– Większość tego, co robi ekipa z Zentrum, ma trochę taki przekaz, że ludzie umierają na morzu śródziemnym i to nasza wina, Europejczyków, czy tam Niemców. Zawsze chodzi o wzbudzanie poczucia winy. Tylko właśnie nie wiem, czy cokolwiek z tego poczucia winy wynika dla samych migrantów i uchodźców. A w ogóle, to z tą winą jest dłuższa historia.
Kim wyraźnie zaangażował się w to, co mówi. Nie zauważył nawet, że od jakiejś chwili wsadza do ust zgaszonego papierosa.
– Przecież odkąd pamiętam, w szkole słyszałem cały czas o „niemieckiej winie”. I z jednej strony słusznie, bo na Niemcach ciąży wina za przeszłość i za to, jak współcześnie wygląda polityka migracyjna Unii. Nie chodzi o to, że ja się tej winy chcę wyprzeć. W żadnym wypadku. Tylko po prostu chciałbym wreszcie przyjść na jakąś demonstrację w sprawie uchodźców, która miałaby prawdziwe polityczne konsekwencje. Gdyby tak udało się zmusić kogoś z tych znaczących polityków do tego, żeby zajął jakieś wyraźne stanowisko w sprawie migracji, a nie opowiadał tylko, że to, co się dzieje jest „straszną tragedią”. Ale to i tak byłoby dużo, bo większość z nich po prostu milczy.
Rozmawiając z Kimem nie zauważyłem zupełnie, jak błyskawicznie powiększyła się niewielka grupa tłocząca się na chodniku. Ludzi jest tyle, że zaczynają rozlewać się na całe skrzyżowanie. Na chodniku jest już zbyt ciasno, ale do sklepu z suwenirami ciągle przedzierają się zdeterminowani turyści. Przez tłum próbują przejechać dwa samochody dostawcze. Przed jednym z nich drogę toruje kilka osób w białych koszulkach z napisem „Die Toten kommen”. Dopiero kilkaset metrów dalej, jak marsz ruszy już na dobre, będę miał możliwość ogarnięcia wzrokiem całego pochodu. Przyszło kilkanaście tysięcy ludzi.
Nie buntujcie się!
Wśród ludzi stojących na skrzyżowaniu pojawiło się więcej osób z twarzami umazanymi węglem – to znak rozpoznawczy ZPS. Kilka minut po czternastej wszystko wygląda na to, że zaraz wreszcie ruszymy. Joschka próbuje wdrapać się na podporę sygnalizacji świetlnej. Ktoś podaje mu megafon.
– Witam na marszu! Muszę wam przekazać kilka wskazówek dotyczących dzisiejszego pochodu. No to przekażę. Doszły nas słuchy, że w ostatnich dniach w Europie pojawili się ludzie, którzy protestują przeciwko milczeniu na temat śmierci uchodźców i migrantów na europejskich granicach. Obawiamy się, że tutaj też komuś mogłoby wpaść do głowy, żeby wszcząć jakiś protest. Dlatego posłuchajcie dokładnie.
Joschka spokojnie rozpoczyna ironiczną grę z zebranymi ludźmi.
– Nie bierzcie ze sobą żadnych drewnianych krzyży, żadnych trumien, ani „pojemników podobnych do trumien”. Nie organizujcie koparki i nie chowajcie nigdzie łopat, zniczy, ani szybkoschnącego cementu, ani już tym bardziej młotów pneumatycznych. Możecie wziąć najwyżej kwiaty. Albo nawet nie możecie tego zrobić. Nie idźcie też pod Urząd Kanclerski. W żadnym razie nie samoorganizujcie się. Bądźcie posłuszni, nie wymyślajcie żadnych kreatywnych form oporu i nie bierzcie za nic odpowiedzialności – wylicza jednym tchem. Spogląda na kartkę i przekazuje jeszcze ostatnie „zakazy”.
– Ponad wszystko chcę was namówić do tego, żebyście nie stawiali dzisiaj w nocy grobów na placach w całej Europie. Nie róbcie tego tym bardziej podczas marszu. I ostatnia rzecz, nie wykopujcie tylko grobów na trawniku przed Bundestagiem!
Przez następną godzinę idziemy. W ciszy. Od początku Unter den Linden pod siedzibę Urzędu Kanclerskiego. Pogrzebowa atmosfera utrzymuje się wszędzie poza końcem marszu, gdzie zebrała się grupa bardziej bojowo nastawionych demonstrantów. Skandują od czasu do czasu hasła ze stałego repertuaru uchodźczych protestów: „No border! No nation! Stop deportation!” [Precz z granicami! Precz z narodami! Stop deportacjom!], „Kein mensch ist illegal!” [Żaden człowiek nie jest nielegalny] i podśpiewują „O là là, o lé lé, solidarité avec les sans-papiers” [Solidarni z nieudokumentowanymi migrantami]. Jak na razie wszystko przebiega w spokojnym, wręcz usypiającym klimacie. W notatkach policyjnych wpisuje się pewnie po takich demonstracjach: nie doszło do żadnych incydentów. I jeszcze przez chwilę nie dochodzi.
Pod Urzędem Kanclerskim czeka na nas kolejnych kilka trumien i billboard ze zdjęciem rozradowanego ministra spraw wewnętrznych – tym samym, które ZPS wykorzystało w filmie. Staram się przecisnąć przez tłum do przodu, bo w miejscu, w którym stoję nie słyszę trwającego właśnie przemówienia. Na dodatek dolatujące strzępy wypowiedzi skutecznie zagłusza mi zakapturzony gość, który na marsz wybrał się z własnym nagłośnieniem; ciągnie za sobą wózek ze wzmacniaczem, z którego płynie jakiś trance’owy kawałek.
Wytężam słuch, żeby złapać cokolwiek z tego, co dzieje się z przodu. Ale zamiast megafonu zaczyna docierać do mnie metaliczny dźwięk. Z początku jestem przekonany, że to po prostu kolejny utwór z maszyny mojego umuzykalnionego towarzysza. Ale odgłos uderzania metalu o metal jest coraz głośniejszy i bardziej miarowy. A teraz wzmacniają go na dodatek podniecone okrzyki. Obracam się w stronę Reichstagu i widzę jak pod naporem kilkudziesięciu rąk przewala się metalowy płyt. Przez siatkę przeskakują szybko pierwsi uczestnicy demonstracji. Biegną przez Platz der Republik. Najszybciej jak tylko mogą. W stronę siedziby niemieckiego Bundestagu.
Gołymi rękami, saperką, butelką po club-mate kopiemy wam groby…
Biegnę za ludźmi skaczącymi właśnie przez powaloną siatkę. Policjanci z wyraźnym opóźnieniem orientują się, co się stało. W pośpiechu wyskakują z radiowozów, zabierają ciężkie kaski, pałki. Ruszają na przód. Są dobrych kilkaset metrów za pierwszą grupą demonstrantów zbliżającą się już do Reichstagu. Uczestnicy marszu jeszcze w biegu wyciągają ze spodni, worków i plecaków saperki i łopatki.
W grupce, która na klęczkach próbuje rozkopać trawiaste pole dostrzegam Daniela. Znam go z udziału w poprzedniej akcji organizowanej przez ZPS. Wciska w ziemię drewniany krzyż i dobija go gumowym młotkiem. Z kolejnym krzyżem udaje mu się zrobić to samo. Trzeciego nie zdąży już wbić. Dopada do niego kilkuosobowy oddział policji. Na twarzy Daniela lądują pieści. Pozostali mundurowi wyrywają krzyże i rzucają je na ziemię. Z jednej strony dochodzą kolejni demonstranci, z drugiej dobiega policja. Po ataku na Daniela niektórym puszczają nerwy i zaczynają szarpać policjantów, którzy go pobili. Czarne mundury z napisem POLIZEI kotłują się z koszulkami „All Refugees Welcome”.
Kątem oka dostrzegam butelkę, która rozbija się na policyjnym kasku. W powietrzu zaczynają latać kępki trawy z ziemią. Policja wycofuje się pod naporem demonstrantów. Daniel wstaje z ziemi i sprawdza, czy z nosa nie leci mu krew. W tym samym miejscu, w którym wbijał krzyże, ktoś zdążył już uformować kopiec i wbić deski. A na nich czarnym markerem stoi „Die Toten kommen”.
Po odepchnięciu policji orientuje się, że na całym placu rozgrywa się dużo więcej scen przebiegających według tego samego scenariusza. Kilkunastu policjantów próbuje przerwać komuś rozkopywanie ziemi. Słychać krzyki. Dobiega spora grupa demonstrantów. Policja się cofa. Demonstranci tworzą kordon, zapewniający względnie spokojne warunki do kopania i usypywanie kolejnych „grobów”.
W tłumie, który zdążył się już zebrać pod Reichstagiem sporo też jest pojedynczych osób kopiących na własną rękę. Niektórzy dosłownie robią to własnymi rękami, a inni tym, co znaleźli w plecaku – zapięciem do roweru, łyżką, a nawet butelką po Club-Mate.
Trawiasty plac staje się powoli cmentarzyskiem. Mimo że koparka ostatecznie nie pojawiła się na czele marszu, ludzie bez ciężkiego sprzętu radzą sobie całkiem nieźle. Udało im się nawet podnieść sporych rozmiarów płytę chodnikową i zaaranżować ją, jako „grób nieznanego imigranta”.
Demonstranci kopią kolejne kopce, a policja zwiera szyki i próbuje od czasu do czasu rozpraszać większe grupy. Aresztuje pojedyncze osoby. Kilkoro policjantów wpada w tłum, wyszarpuje kogoś, rzuca na ziemię i dociska kolanem w czasie, kiedy cały kordon przesuwa się kilka metrów w stronę ulicy. Ponad dwadzieścia osób ląduje tym sposobem w radiowozach. Ale ludzi jest zbyt dużo, żeby zepchnąć ich z placu przed Reichstagiem.
fot. Lintaro Hopf, youtube.com
Dwadzieścia trzy tysiące trupów
Okazuje się, że nie będzie to wcale potrzebne. Osoby, które wcześniej usypywały kopce teraz wstają, zaczynają klaskać i dają znaki pozostałym, żeby zeszli ze środka placu. Policjanci, którzy wcześniej skupiali się na wypychaniu po kilka osób na zewnątrz, teraz najwyraźniej nie wiedzą, co zrobić. Wycofują się. Dopiero po zejściu z miejsca, które było jeszcze przed chwilą regularnym polem walki widać jak wiele grobów udało usypać się protestującym. Kilkaset metrów kwadratowych w samym centrum Berlina zostało przerobionych na dziesiątki małych i wielkich kopców ozdobionych kwiatami i zniczami. Na niektóre wbito krzyże z nazwiskami zmarłych imigrantów i uchodźców lub jakimś politycznym hasłem.
– Za szybko zeszliśmy. Powinniśmy wykopać tu dwadzieścia trzy tysiące tych grobów. Tylko, że miejsca by nie starczyło – słyszę jak z wyraźnym niezadowoleniem konstatuje dziewczyna z saperką w ręce.
Dwadzieścia trzy tysiące. Na tyle szacuje się liczbę osób, które straciły życie próbując dostać do Europy w ciągu ostatnich piętnastu lat.
Staram się znaleźć Kima. Chcę zapytać go, czy taki przebieg dzisiejszej demonstracji uznałby ostatecznie za sukces. Niestety, w kilkutysięcznym tłumie jest to niewykonalne. Przed demonstracją mówił, że to po prostu niebywałe, z jaką skutecznością udaje się politykom unikać jakiegokolwiek działania, a nawet rozmawiania na temat zmarłych uchodźców.
Teraz, z grobami wystającymi z równiutko przystrzyżonego trawnika na Platz der Republik pod Reichstagiem, będzie to trochę cięższe zadanie.
Zobacz pełną fotorelację Natalii Sawki z akcji „Die Toten kommen”
Czytaj także:
Kostka / Matusz-Protasiewicz / Nadaždin: Co z uchodźcami w UE?
Dawid Krawczyk: Sekatory przeciw twierdzy Europa
Draginja Nadażdin i Weronika Rokicka o Twierdzy Europa: