– Chłopaki, a wy czasem nie z Banderowszczyzny? – zapytała po rosyjsku.
– A co – boisz się? – odpowiadam.
– Taa-już – odpowiedziała zbyt ostro. Jej odpowiedź, zdaje się, w ogóle nie była potrzebna, swoje bojowe „ta-już” powiedziała tak na wszelki wypadek.
Zeszliśmy z szosy, zbliżyliśmy się. Siedzieli przy drodze, koło płotu, wprost na trawie. Takie sobie śniadanie w otoczeniu natury na zielonych przedmieściach Ałczewśka. Jedna, ta która pytała, czarnowłosa, miała na sobie podrabianą bluzę Pumy i gumowe klapki.
Druga, farbowana na rudo, miała dżinsy i wyglądała na bardziej wciętą. Chociaż brunetka też za kołnierz nie wylewała – trzymała w dłoni litrowe piwo Sarmat, poprzednia pusta już plastikowa butelka walała się w trawie obok. Trzecia była w domowym fartuchu. Siedziała na stołeczku, otyła i uśmiechnięta.
Był jeszcze z nimi siwy mężczyzna, koło czterdziestki, w spodniach od dresu i dziecko, na oko dziesięcioletnie, też w dresie. Mężczyźni milczeli, tutaj mówiły kobiety. Zauważyły nas już rano, zainteresowały się. Obcy tędy nie chodzą, a my byliśmy wyraźnie obcy, więc powstało całkiem logiczne przypuszczenie, że jesteśmy z „Banderowszczyzny”.
– Z Charkowa – mówię.
– A skąd w Charkowie? – zapytała, prawie jednocześnie brunetka i ruda. Dając do zrozumienia, tak łatwo nas nie nabierzesz, nie owiniesz wokół palca, nie wystrychniesz na dudka.
– Z ulicy Czerwonoprapornej – mówię.
– Mieszkałam przy fabryce traktorów w Charkowie – zapewniła brunetka.
– W Charkowie tak nie mówią – dalej wątpiła ruda.
Sięgnąłem do plecaka po dowód.
– Co tam masz – zainteresowała się brunetka – bombę?
– A jednak się boisz? – jeszcze raz zapytałem.
– Taa – nakręciła się – już się zesrałam ze strachu.
Wyciągnąłem dowód. Brunetka się rozluźniła.
– Dobra, chłopcy, co wy – powiedziała obrażona.
Nie chciała sprawdzać meldunku. Zamiast tego zapytała, co tu robimy. – Szykujemy koncert – odpowiedziałem. W końcu się uspokoiła i zaczęła wypytywać o koncert.
– Słuchaj – nagle odezwała się trochę zawstydzona otyła – a możesz dać siedem rubli?
– Mogę – przyznałem się.
– A dziesięć? – Zawstydziła się jeszcze bardziej.
Wyciągnąłem dziesięć hrywien.
– Bóg zapłać – z zakłopotaniem, ale wesoło podziękowała otyła.
– Chłopaki – uściśliła na pożegnanie brunetka – no przecież jesteście za pokojem, za przyjaźnią?
– No jasne – zapewniłem.
– No ty – zwróciła się do mnie – jesteś porządny człowiek. A twój przyjaciel – pokazała na Iwana, który stał w czarnych okularach i podkoszulce z napisem IRA – bandyta na całego. Coś tam w przeszłości nawyrabiał.
– Tak-tak – zgodziła się otyła.
Ale dziesięciu hrywien nie oddała.
Nie zaznamy spokoju z tymi naszymi bredniami. Nie zaznamy radości z naszym strachem. Nie zaznamy pokoju z naszym zamknięciem i niechęcią do rozumienia się nawzajem. Będziemy się bać siebie nawzajem, nie będziemy sobie ufać, będziemy się podejrzewać, będziemy wrogami, nie będziemy się słyszeć, nie damy rady rozmawiać.
Zapominając o wszystkim tym, co nas rzeczywiście łączy, zapominając o wszystkim tym, co powinno nas uszczęśliwiać i wypełniać miłością do tego życia.
Będziemy potem przychodzić do Boga, stawać przed nim, wymyślać coś na swoje usprawiedliwienie – pozbawieni wiary, przygnębieni i rozwścieczeni. Ze swoimi rozerwanymi sercami i pustymi rękami. W czarnych okularach, w dresach.
Przeł. Michał Petryk
Tekst ukazał się na stronie TSN.