– Mnie interesuje osobliwość Polski, jej dziwność. Przypominamy rozmowę Cezarego Michalskiego z Andrzejem Żuławskim.
Cezary Michalski: Proszę o przypomnienie, czym było „księstwo warszawskie”.
Andrzej Żuławski: Po latach mam o wiele większą świadomość, jak bardzo to księstwo warszawskie było ważne dla życia artystyczno-intelektualnego z PRL-u. To była maleńka enklawa. Ja się kiedyś zastanawiałem, kogo można by do księstwa warszawskiego zaliczyć i… doliczyłem się trzydziestu osób, które poiły się w tym samym miejscu, jadły w tym samym miejscu, spacerowały po tych samych ulicach. Rozmawiały dużo i chętnie – bo księstwo warszawskie to głównie czas i obszar rozmów. Myśmy z tych rozmów wszyscy wiedzieli, co w danym momencie pisze Tadzio Konwicki, co powiedział Słonimski, a co Wilhelm Mach.
I ta grupka gadających intelektualistów, zwijających się w różnych meandrach komunistycznej rzeczywistości, rozpychających łokciami granice tego, co możliwe – dlaczego na to pozwolono, to inna rozmowa – okazała się miejscem niezmiernie ważnym. Księstwo warszawskie okazało się jednym z powodów, dla których polskość intelektualna się nie zgubiła. Powstała literatura, poezja, powstały Nagrody Nobla…, istniały kontakty pomiędzy księciem Giedroyciem, czyli Maisons-Laffitte, a księstwem warszawskim. A ja z tą enklawą byłem związany, choć wiadomo… ktoś mnie tam nie lubił, ktoś się na mnie śmiertelnie obraził.
A samą nazwę wymyślił Zbyszek Cybulski, z wielkiej pogardy, bo on snobował się na niesnobowanie, biegał z plecaczkiem jeszcze z czasów okupacji i mówił, że to wszystko straszne salonowe bicie piany, farfurki…. W jakimś stopniu miał rację, a w jakimś nie miał. Dzisiaj, po latach, rozumiem, jak szalenie płodne było to małe środowisko, jak dobrze sobie radziło na różnych etapach rozmaitych politycznych opałów, przepłacając to często „hańbą domową” – jak to nazwał Trznadel.
Choć on „hańbę domową” ulokował wcześniej, w twardym stalinizmie. Księstwo warszawskie już się z „hańby domowej” spowiadało ezopowym językiem, już się za nią wstydziło, już się oczyszczało…
Świadomie to poszerzam, łączę okres upadku z późniejszymi próbami wygrzebania się spod błędów tego pierwszego okresu, spod zarzutów kolaboracji. To było jednak dialektycznie interesujące, i na tak, i na nie. A dlaczego pan o to pyta?
Chciałbym wiedzieć, dlaczego pan się przeciwko księstwu warszawskiemu tak gwałtownie kiedyś zbuntował: estetycznie, egzystencjalnie, politycznie… bardziej radykalnie, a zarazem płodniej niż ktokolwiek inny. Bo nawet dzisiejsi antykomuniści czy katoliccy tradycjonaliści są tutaj wychowani na kinie szkoły polskiej albo na kinie moralnego niepokoju, podczas gdy Diabeł doprowadziłby ich do zawału, tak jak cenzorów z epoki księstwa warszawskiego. A Lity Bór czy Nocnik uznaliby za nihilistyczną pornografię, gdyby je przeczytali. I przyznam, że zaskoczył mnie pan tym tonem nostalgii, melancholii niespodziewanej. Jakby się pan na stare lata chciał pojednać z księstwem warszawskim. Oczywiście ma pan prawo do pojednania, bo się pan wcześniej zbuntował i cenę za to zapłacił. Ale przecież w pańskiej klasycznej interpretacji księstwo warszawskie to udawanie, to armie napoleońskie i carskie przechodzące nad głowami ludzi tęskniących, żeby się zaciągnąć, choćby na sierżanta, bo to Historia im ponad głowami przechodzi… to ludzie połamani, udający, że żyją gdzieś indziej, udający, że wymiar polityczny mogą w swoim salonie „zawiesić” i spokojnie tańczyć poloneza. Dlaczego pana, po filozoficznych i filmowych studiach we Francji, wściekała ahistoryczność księstwa warszawskiego, jego aintelektualność, peryferyjność, w dodatku nieświadoma? Dlaczego był pan wobec tego taki wrednie złośliwy?
Ja do dzisiaj zachowuję tę samą dozę ciętości na tych ludzi, pan to może za ostro nazywa „złośliwością”.
Wrednością, złośliwością, agresją… nas, jako wściekłe „brulionowe” dzieci, właśnie to kręciło, że pan załatwia młotkiem „księstwa warszawskiego” całą tę senną obłudę, trupy, które nawet nie wiedzą, że nie żyją… Po Diable człowiek już nigdy nie mógł obejrzeć żadnego Kieślowskiego.
Może poza Przypadkiem.
Zgoda, poza Przypadkiem, który powinna raczej zrobić Agnieszka Holland, bo to jest za dobre, jak na Kieślowskiego.
Ja miałem przykład swojego ojca – który w ścisłym sensie do księstwa warszawskiego nie należał, ale był przecież intelektualnym dyplomatą w czasach PRL – z którym przez wiele lat o tym wszystkim nie rozmawiałem w ogóle.
Musiałem stać się dojrzały, żeby zacząć się chociaż uczciwie kłócić.
Do dziś używałbym tego młotka, gdyby nie to, że już nim rąbnąłem. Już rodową porcelanę i kryształy potłukłem. To, co miałem do zrobienia tym młotkiem, zrobiłem. Nawet przez sekundę bym tego nie skreślił, każda scena wypatroszająca tę senność księstwa warszawskiego w moich filmach, każde zdanie z Litego Boru, każdy kadr z Diabła… Z drugiej strony możliwe stało się dla mnie zauważenie po latach, że ja się w tym wychowałem, i coś mi to dało.
Co takiego?
Bunt jest spodnią warstwą kipieli, jest podeszwą buta. Ale poza tą podeszwą, jest jeszcze cały but, na który się składa choćby prosty fakt, że ja jestem z tego kraju, to jest moja cywilizacja, jaka by nie była, to jest moja kultura, jaka by nie była… i gdyby nie księstwo warszawskie, poziom tego wszystkiego byłby o wiele niższy, pod każdym względem. Nawet poziom polszczyzny, słowa pisanego. To jest polska dziwna specyfika. I bardziej mnie dzisiaj interesuje dziwność polska, inność polska, niż łomotanie jeszcze raz po głowach tym, którzy… „poszli na lep”… „zdradzili”…
Ale ja nie przychodzę tutaj z pozycji IPN-owskich ani z pozycji Trznadla czy Rymkiewicza, którzy byli nieodrodną częścią księstwa warszawskiego – a dopiero dzisiaj by wszystkich „wieszali”, choć pewnie sami by się musieli powiesić do kompletu. Ja pana pytam z pozycji estetycznych bliskich Diabła, Litego boru czy nawet Nocnika – skąd ten ton pojednania z księstwem warszawskim w pana definicji rozpoczynającej naszą rozmowę? I jak oddać tamtym czasom sprawiedliwość, a jednocześnie nie popaść w nostalgię za „szynką jak za Gierka”, za feudalną „ujutnością” (tego słowa użyła w jednym z wywiadów Jolanta Kwaśniewska, oczywiście afirmatywnie), za „swojskością” tamtych czasów, która do dzisiaj decyduje o społecznej zachowawczości tego kraju. Tak bardzo pana zresztą drażniącej, o czym pan pisze w Nocniku.
Nie jestem pewien, czy istnieje pojęcie aż tak dialektyczne, jak „oddawanie sprawiedliwości” tamtym ludziom i czasom. Bo cóż to jest sprawiedliwość. Dla młodego człowieka było ważne, że się przebywało w towarzystwie ludzi jednak bardzo interesujących, że mógł słuchać, rozmawiać, oglądać… bo mówiąc o księstwie warszawskim, mówię też o malarzach, o Kobzdeju, Pągowskiej, a w muzyce o Pendereckim, Lutosławskim…
Komeda z księstwa warszawskiego uciekł, uciekł Polański, uciekł Mrożek, pan uciekał i wracał, i znów pan uciekał…
Było ważne, żeby być w tym osoczu i brać to, co jest własnym sokom potrzebne. A dlaczego mówię o dialektyce? Otóż tam jest tyle samo albo o wiele więcej na nie, niż na tak. Na tak jest – podejście estetyczne, a na nie – podejście polityczne.
Ale właśnie na poziomie estetycznym robi pan wszystko inaczej, niż robiono w księstwie. W literaturze księstwa warszawskiego nie opisywano życia seksualnego idei, życia fizjologicznego idei, a pan to robi bez przerwy.
Jeżeli mogę jednak coś powiedzieć, jeśli mi pan pozwoli, to myślę, że popełnia pan pewien błąd, uważając, że jeśli żyje się w takim osoczu, to musi się być częścią tego osocza. Prawdopodobnie, gdyby w moim przypadku to osocze było głęboko liberalno-kapitalistyczne, to może bym się stał wściekłym komuchem.
Ale reakcjonistą też się pan jakoś nie stał. Kobieta publiczna wypatrasza lewaków przy użyciu Biesów i pana własnej wiedzy o dialektyce rewolucyjnej przemocy, a jednocześnie pan liberalno-kapitalistyczny też nie jest. Pana ulubiony aktor-piosenkarz Jacques Dutronc jest wściekle antymieszczański, a pan od razu do niego przylgnął jako reżyser, a on przylgnął do pana.
On się strasznie szamotał, bywał nawet blisko skrajnej prawicy, wręcz faszyzmu, miał lepenowską rodzinę, pociągały go wszelkie możliwe odmiany antymieszczańskiego radykalizmu, w końcu uratował go jego anarchizm, czy raczej pewna anarchiczność, która uniemożliwiała mu „przylgnięcie” gdziekolwiek. Ale wracając do pańskiego pytania o księstwo warszawskie, wszystko zaczyna się od zrozumienia – a ja to zrozumiałem bardzo szybko, jako człowiek bardzo jeszcze młody – że w naszym kraju, w dziedzinie, do której ja się urodziłem, do której należę, przez rodzinę, przez geny, przez wrażliwość – czyli w kinie, w literaturze, w kulturze… – poza księstwem warszawskim nie ma po prostu niczego innego. To jest odkrycie straszne, ale po nim, po zrozumieniu, że Polska, poza księstwem warszawskim, nic ci nie ma do zaoferowania, masz trzy możliwości. Pierwsza, gdy dojrzejesz na tyle, żeby mieć siłę i zatrzasnąć się w wieży z kości słoniowej, tam swój ogródek uprawiać…
Jak pan zaczął kopać, pluć i gryźć, nie był pan jeszcze tak wystarczająco ukształtowany, taki dojrzały… Zamiast u Wajdy jeszcze ze dwie dekady terminować, a potem go wielbić, pan wybucha i ma potencjalnych mecenasów z głowy.
Powoli, do mecenasów jeszcze wrócimy… Jest też druga możliwość, czyli wyjechać, jak Mrożek, bo masz wszystkiego potąd. On wyjechał kilka razy. Niektórzy z was też to robili,
Masowo…
Masowo i ostentacyjnie, i dla siebie przede wszystkim.
Oczywiście, że dla siebie. „Papiery męczeńskie” były nam potrzebne wyłącznie do tego, żeby dostać kartę pobytu konieczną do legalnej pracy. ZOMO w niczym nas „duchowo nie ubogaciło”, tak jak Jakuba-Teleszyńskiego nie ubogacił duchowo Diabeł-Pszoniak, który w dodatku „kupował polskie dusze” nie dla Lucyfera, ale dla jakichś dragonów w prusko-austriacko-rosyjskich mundurach, którzy tam po kraju jeżdżą. Uciekaliśmy, żeby się z Bogiem albo z antyBogiem móc się kontaktować bez pośrednictwa Rosjan, Niemców, a nawet bez pośrednictwa antykomunistycznej Matki Boskiej Katyńskiej.
I co, udało się?
Nie za bardzo, no i oczywiście nie wszystkim. Prawie nikomu się nie udało. Tutaj mnie pan złapał.
Właśnie, dlatego ja ciągle wracałem. Ale jest też trzecia możliwość, trochę moja. Mieć macki w to wsadzone, także w tę truciznę, i wysysać z tego pokarm, który jest ci potrzebny do życia, nawet jeśli w tym akurat osoczu wartości odżywczych jest wyjątkowo mało. Ale nawet w tej truciźnie znajdować coś, co pozwoli ci myśleć i żyć, pisać, robić filmy, nawet jeśli zupełnie inaczej niż oni. Nawet jeśli przeciwko nim. I teraz proszę zwrócić uwagę, że tutaj, jakby to powiedział towarzysz Stalin, wkrada się taki upraszczający element.
Otóż wszędzie na świecie kino robi się z bardzo nieżyczliwie nastawionymi i często bardzo głupimi ludźmi, którzy mają na to dać pieniądze, mają na to zezwolić…
Tam na Zachodzie to byli ludzie mający pieniądze albo ludzie wpływowi… u nas to była PZPR, Wydział Kultury KC… itp.
I niektórzy wielcy reżyserzy… Na prawach księstwa warszawskiego.
Tutejsi wielcy reżyserzy to sprawa jeszcze wcześniejsza, oni się wzięli z taborów Pierwszej Armii Ludowego Wojska Polskiego. Carem polskiego kina był Aleksander Ford.
Ale Wajda był już złamanym katyńskim dzieckiem, które przechodzi na drugą stronę, żeby żyć i tworzyć w księstwie warszawskim, tak jak na drugą stronę przechodzą piszący AK-wcy w Nieborowie.
Wajda nie był złamanym katyńskim dzieckiem. To co pan mówi, nie jest oczywiście faktograficzną nieprawdą, ale nie jest też ścisłe… on był członkiem partii i asystentem Forda przy jego najgorszych filmach, tak paskudnych jak Piątka z ulicy Barskiej. I poprzez te asystentury u Forda dorobił się bardzo szybko prawa do robienia własnego kina. Robiąc zresztą jako pierwsze Pokolenie, według czołowej powieści młodego komunizmu, według Czeszki. Więc akurat czołowi reżyserzy – bo kino to sztuka wyjątkowo wpływowa, na której rządzącym wyjątkowo zależy – są umaczani w coś o wiele gorszego i brutalniejszego niż welurowe wygibasy księstwa warszawskiego.
Ale Wajda ostatecznie staje się jedną z ważniejszych postaci księstwa warszawskiego.
I robi filmy, dzięki którym ja w ogóle wybieram kino jako własne powołanie. We francuskiej szkole filmowej piszę pracę dyplomową o Kanale, bo to jest najlepsze kino, jakie wtedy widziałem. Lepsze od francuskiego czy amerykańskiego. I asystentura przy jego filmach wiele mnie nauczyła. Tutaj ma pan swoją dialektyczność.
Andrzej ma wielką cechę, którą można nawet podziwiać, gdyby się chciało, zdolność bycia pierwszym w każdym układzie. Jeśli choć trochę poluzują śruby, to on będzie pierwszy siedział na tym gwincie, który się jako pierwszy poruszył. Oczywiście jest pytanie, czy to nie jest również tak, że ten gwint się troszeczkę poruszył, kiedy Wajda na nim usiadł, czy też przeciwnie – oni to poluzowują, a on jedynie zaraz na ten pierwszy poluzowany gwint się wskrobał. To jest debata dosyć skomplikowana, to oczywiście są naczynia połączone, więc ja jego wkładu we względną swobodę księstwa warszawskiego w żaden sposób nie będę umniejszać. Jednak samo pytanie jest teoretycznie ciekawe, czy on wypełnia szczelinę, czy jest po prostu wyjątkowo czujny na to, co się staje możliwe. Na końcu Człowieka z marmuru jest zrobiony z lotu ptaka felieton na temat wspaniałości dzisiejszej, gierkowskiej, Nowej Huty, ten kawałek pozwolił nakręcić cały film.
To jest ambiwalencja, złożoność, dziwność księstwa warszawskiego, które i tak – tu znowu moment dialektyczny – było oazą w porównaniu z dzikością, jaka to wszystko otaczała. Te welury otaczała dzikość, przemoc. I to wszystko było niebywale interesujące do obserwowania. Ale jak pisałem Lity bór, to o wiele bardziej niż te welury księstwa warszawskiego, interesował mnie Bolesław Piasecki – to jest niebywała postać, on był umazany w gównie, w błocie, złamany pewnie agenturalnie przez Rosjan, starał się rozwalić Kościół katolicki, a jednocześnie był zanurzony w tej realnej dzikości i przemocy, która welury księstwa warszawskiego otacza, i ta przemoc go w końcu dopada, jego syn zostaje porwany i zabity…
Bardzo trudno było mi to wszystko ludziom wytłumaczyć, nawet we Francji, która łatwo kapuje różne połamane rzeczy. Mnie interesuje osobliwość Polski, jej dziwność, a nie pryncypialne rozrzynanie. Pryncypialne rozrzynanie sprowadza nas może do abstrakcyjnych, uniwersalnych wzorców, gdzie jednak na końcu mówimy: „No jestem liberałem, jak ktoś w Anglii… albo lewicowcem, jak ktoś w Niemczech… albo konserwatystą, jak ktoś w Ameryce”. Mnie interesuje to, gdzie w Polsce, poprzez osobliwość, pojawia się coś interesującego, czego nie ma nigdzie indziej na świecie. Już to pierwsze, napoleońskie Księstwo Warszawskie było taką osobliwością. Bo z jednej strony oni poszli za gangsterem, który całą Europę rabował i topił we krwi, a z drugiej strony dzięki nim udało się później stworzyć prawdziwą namiastkę polskiego państwa – Królestwo Polskie. Ono by nie istniało, gdyby nie Księstwo Warszawskie, Rosjanie nie musieli by nam na Kongresie Wiedeńskim nawet tej namiastki oferować, gdyby nie fakt dokonany Księstwa Warszawskiego. A oczywiście Królestwo Polskie mogłoby zaistnieć dłużej i ciekawiej, gdyby nie rozwalili tego kolejni młodzi kretyni-pseudonapoleonidzi, którzy wywołali niepotrzebne powstanie listopadowe, bo ich jeden człowiek zdenerwował.
Ale to wszystko znowu jest osobliwe. Inne niż wszystko na Zachodzie.
Ja w tej chwili z coraz większym trudem mieszkam dłużej niż parę tygodni na Zachodzie. Mnie to nudzi. Polska mnie jeszcze nigdy nie znudziła.
Od nienawiści, poprzez rozpacz, plucie totalne, egzaltacje… to jest dla mnie kraj właściwie piekielnie interesujący przez to, że nie można go rozszyfrowywać kluczami podanymi przez myśl wschodnią czy zachodnią. Przecież pan wie doskonale, że polskiej myśli filozoficznej nigdy nie było, ona była zawsze zakupiona gdzie indziej. Przetłumaczona itp.
Jeśli nie liczyć potwornego zrzędzenia Brzozowskiego, który zresztą zrzędził także na siebie, że on też żadnej „narodowej”, żadnej „polskiej filozofii” nie stworzył.
Pan wie doskonale, że ja jestem zafascynowany Brzozowskim jako biografią, ale estetycznie on mi za bardzo nie leży. Jest trochę za ciężki, wręcz za mulisty, jak dla mnie. Ale z kolei, jak polska myśl sobie hasała bardziej indywidualnie, bardziej swobodnie, to popadała w Swedenborgiańskie, w żydowskie mistycyzmy… zresztą znowu ma pan w ten sposób imitację, tyle że bardziej „własną”, mniej „narzuconą”. Ale żadnej polskiej niby szkoły filozoficznej, dobrego choćby czytania filozofii racjonalistycznej niemieckiej, francuskiej, brytyjskiej… tutaj nie ma i nigdy nie było.
Nadal nie widzę w tym pozytywnego argumentu za polskością. Chyba że taki Rymkiewiczowski argument z żubra, który zwykle drzemie, ale czasem się budzi i pędzi oszalały przez zarośla. Na przykład, jak go Jarosław Kaczyński „dźgnie”.
Mnie ta mistyczna fascynacja rzekomą charyzmą Jarosława Kaczyńskiego jest kompletnie obca. Tutaj istnieli ludzie z charyzmą – od Mickiewicza czy Słowackiego począwszy – ale Kaczyński do nich nie należy.
Pan w wywiadzie-rzece dla „Krytyki Politycznej” powiedział, że zna pan pięć romantyzmów: polski, francuski, angielski, niemiecki i włoski – i najlepszy jest romantyzm Polski. Dlaczego? Jak może być romantyzmem najlepszym romantyzm kompletnie antyfilozoficzny, bezmyślny.
Wielka Improwizacja jest jednym z najlepszych językowo fragmentów literackich całego światowego romantyzmu. I ona nie jest bezmyślna, tam jest cały frankizm Mickiewicza, a poprzez to także sabbataizm, także cała gnoza. To jest myśl i to myśl dość skomplikowana. Bardziej skomplikowana niż cały polski katolicyzm.
Gdzie w Wielkiej Improwizacji frankizm?
Wszędzie, choćby w Jakubowym mierzeniu się z Bogiem, w nazwaniu go „carem”. W sugestii, że poza tym Bogiem-carem jest jeszcze jakiś inny, prawdziwy Bóg.
To nie Konrad Boga „carem” nazywa, ale diabły. On w tym czasie gustownie mdleje, traci przytomność. Zresztą mdleje dzięki modlitwom Księdza i Matki, bo jakby sam nazwał Boga „carem” to by zaryzykował wieczne potępienie. To ma być frankistowska i sabbataistyczna walka Jakuba z Bogiem? Matka i ksiądz ratują Konrada nawet przed buntem na poziomie Byrona czy Schillera, nie mówiąc już o transgresjach Cwi Sabbataja. A do objaśnienia tego, co w Wielkiej Improwizacji najgęstsze z filozoficznego punktu widzenia też wystarczą Schiller i Byron. Mickiewicz w żadnych listach czy pismach z tego okresu nie wspomina, jakoby w ogóle znał Jakuba Franka, nie mówiąc już o Cwi Sabbataju.
Bo to są rzeczy, o których w katolickiej Polsce mówić nie wolno. Więc zarówno ta wiedza, jak i ten bunt zostają przez Mickiewicza zakamuflowane. To taka walka Jakuba z Bogiem, na jaką Mickiewicz może sobie tutaj w Polsce pozwolić. Proszę pamiętać, że on mówi do Polaków, pisze dla Polaków, od Polaków finansowo zależy. A Polacy na emigracji są jeszcze bardziej przerażeni, zagubieni, a przez to jeszcze bardziej agresywni, niż Polacy teraz. A Mickiewicz od nich zresztą zależy nie tylko finansowo, ale także politycznie. On przecież został przez nich otruty, kiedy zaczął otwarcie tworzyć Legion Żydowski. Słowacki był finansowo niezależny i więcej w nim jawnego buntu, może sobie pozwolić na pisanie bardziej otwarte i swobodne. Norwid jest biedny i wolny, ale to przecież był samobójca.
Pan wymaga od polskiego romantyzmu czegoś, co nie było możliwe. Takiej struktury społecznej jak w Polsce – do roku 1863, do uwłaszczenia chłopów – nie było nigdzie indziej w świecie. Ta struktura społeczna powoduje, że nie ma w tym kraju tarć, które wytarza kapitalizm rosnący gdzie indziej od drugiej połowy XVIII wieku, tarć, których pan oczekuje po Improwizacji. Polacy nie mogą i nie mają prawa społecznie tego mieć. Osobliwość społeczna tego kraju jest taka, że nawet jeśli jest się tutaj Mickiewiczem, to się w tym wyrasta. Ma się tylko połowę, drugą połowę trzeba skądś brać. On bierze trochę z zachodniego romantyzmu, ale przede wszystkim z gnozy, z myśli żydowskiej, która jest jednocześnie myślą filozoficzną i religijną, bo kiedy Żydzi zaczynają uprawiać filozofię całkowicie świecką, to przestaje być filozofia żydowska i zaczyna być od razu świecka filozofia angielska, niemiecka… tyle że robiona przez Żydów. Mickiewicz pisze po polsku, pisze w języku, w jakim żyje ten kraj – sam będąc Żydem-frankistą.
Ja nie wierzę w krew.
Tu nie chodzi o krew, ale o gnostyckie myślenie wpojone mu w domu. Jestem przekonany, że on przez cały czas był rozdwojony – co jest najbardziej charakterystyczną cechą dla frankizmu. Z jednej strony sarmacki, nawet ludowy, a z drugiej strony w Wykładach paryskich usiłuje przemycić myśl gnostycką, która stała się ciałem w Towiańskim (jego szalone podobieństwo z Frankiem czy Swedenborgiem), za co go francuski minister policji wyrzuci z posady.
Dlaczego w takim razie Wykłady… są aż taką narodowo-słowianofilską popeliną? Bo się Mickiewicz ukrywa ze swoją uniwersalistyczną gnozą, czy jednak lokalność go za nogi ciągnie, słowiańska matka i katolicki ksiądz znowu mu czegoś zabraniają do końca wykrzyczeć? Czy on się ukrywa, czy znowu polskiemu romantyzmowi myśli zabrakło?
W Wykładach… jedna rzecz wyszła na jaw: to wszystko, co jest esencją frankizmu, gnozy, towiańszczyzny… jest jednak totalnie irracjonalnie. Mickiewicza sam tylko irracjonalizm przeraża, on chce się zaczepić także w jakiejś racjonalności, a jedyny dla niego punkt zaczepienia racjonalny to jest gleba polska, dlatego Wykłady… są ostatecznie tak słabe. Ciekawe jest tylko to rozdwojenie: gnoza i polskość… nie do przeżycia w jednym człowieku.