Sądzę, że ludzie sztuki powinni wrócić do polityki, która jest egzekwowaniem naszych praw i możliwości rozwoju, jako zdolny do działania podmiot, i nie pozostawać więcej spolegliwym obiektem manipulacji - pisze kurator 7. Berlin Biennale Artur Żmijewski.
Pod koniec 2010 roku, urzędujący wówczas mer Berlina – Klaus Wowereit – zaproponował najpierw wybudowanie berlińskiej Kunsthalle, mającej prezentować dorobek lokalnej sceny artystycznej, a po bardzo krytycznym przyjęciu tej propozycji – zorganizowanie wystawy, która ukazywałaby bogactwo artystyczne Berlina. Doprowadził do jej realizacji w czerwcu 2011 roku, w okresie poprzedzającym kampanię wyborczą do Senatu miasta. Wowereit walczył o reelekcję, a środowisko producentów kultury to silny elektorat w stolicy Niemiec. Mimo problemów finansowych, z jakimi borykają się instytucje kultury w Berlinie, mer wydesygnował 1.6 miliona euro na realizację wystawy, co oburzyło dyrektorów placówek. Również części środowiska artystycznego, ta manipulacja nastawiona na wykorzystanie sztuki do zdobycia politycznych punktów, wydała się skandalem. Pojawiły się teksty i manifesty, będące tego wyrazem. Niemniej jednak instytucje sztuki przyjęły wystawę do swych przestrzeni, artyści zaprezentowali na niej swoje prace, a Klaus Wowereit ponownie został wybrany merem stolicy Niemiec.
Artur Żmijewski, w reakcji na omawiane wydarzenia, zaproponował, by – na wzór polskiego „Paktu dla kultury” – podpisano w Berlinie „Pakt dla sztuki”, który regulowałby relacje pomiędzy władzami miasta i środowiskiem producentów kultury. 7. Berlin Biennale opublikowało edycję gazety „Berlin Biennale Zeitung” pod hasłem „P/Act for Art”, zbierającą głosy odnośnie tego postulatu, oraz będącą początkiem kampanii na rzecz zorganizowania kongresu, podczas którego pakt taki mógłby zostać sformułowany i podpisany. Prezentujemy artykuł Artura Żmijewskiego „Pakt dla sztuki”, otwierający „Berlin Biennale Zeitung”. Odpowiedzi artystów, kuratorów, krytyków oraz inne artykuły zamieszczone na łamach gazety, przeczytać można w języku angielskim i niemieckim na stronie 7. Berlin Biennale.
|
Pakt dla sztuki
Berlin jest dziś miastem artystów i także na ich obecności buduje swoją tożsamość. Powinno o nich dbać jak o skarb. Jednak to, co wydarzyło się ostatnio w polityce kulturalnej Berlina jest dla nich groźne. Pod koniec 2010 roku urzędujący burmistrz miasta rzucił pomysł wystawy mającej prezentować dokonania młodych artystów, która następnie zrealizowana została pod nazwą „based in Berlin”. Cudownie znalazły się na nią pieniądze, mniejsza część z budżetu miasta, większa z państwowej loterii. Berlińskie galerie publiczne, niezależne przestrzenie wystawiennicze, stowarzyszenia i wielu artystów patrzyło ze zdumieniem na tę fontannę pieniędzy. Wyciągnięte z kapelusza 1.6 mln euro robi wrażenie na ludziach, którzy zastanawiają się skąd wziąć pieniądze na kontynuowanie programu w publicznych instytucjach sztuki, jak dzielić skromne środki na kulturę między wielu aktorów berlińskiej sceny artystycznej. Wiem o kłopotach finansowych Instytutu Sztuki Współczesnej Kunst-Werke, ale sytuacja finansowa innych galerii też jest trudna. W takiej sytuacji burmistrz Berlina, na krótko przed wyborami do Senatu miasta, wyciąga na stół pieniądze. Jak gest ten może być odbierany przez publiczność, jeśli nie jako mający doprowadzić do okropnego dylematu. Nie zgadzasz się z użyciem wystawy w celu nabijania sobie politycznych punktów, a jednocześnie godzisz się być jej częścią.
Niektórzy z protestujących przeciwko wystawie i podpisujących list zainicjowany m.in. przez niezależny Salon Populaire, w końcu zgodzili się na umieszczenie jej w swoich galeriach, bez wpływania na jej zawartość – naprawdę zły kompromis. Stawką jest przecież kontynuowanie programu instytucji, czy możliwość wystawiania. Przewidujący „polityk” i strateg od kultury, od początku nie ma wątpliwości, że tak się stanie. Wszystko czym szczyci się ta dziedzina: wolność sztuki, krytyczność, społeczna uważność i wrażliwość, kreatywność i indywidualizm, zostały użyte przez człowieka, który ma tzw. „talent polityczny”. Oznacza to, że zamiast zdobywać polityczne punkty na załatwianiu problemów miasta – co trzecie dziecko w Berlin-Mitte żyje w ubóstwie; bezrobocie w mieście jest najwyższe w kraju (w którym średnia stopa wynosi 7%); przy czym np. w Berlin-Mitte sięga ono 16,4%, a w Neukölln rekordowych 20% – burmistrz zdobywa łatwe punkty na sztuce, która kiedyś była społecznym enfant terrible, a dziś służy za „dekorację systemu”. Sztuka stała się już nie tylko intelektualnym safari dla filozofów, ale i politycznym safari dla polityków i lokalnej administracji. Politycy zamiast „pracy u podstaw” wolą dzisiaj „pracę w nadbudowie”, gdzie efekt jest szybszy i łatwiejszy do medialnego skonsumowania, nawet gdy jest to seria protestów. Zyskuje się wówczas opinię polityka, który nie boi się kontrowersji – a w polityce to przecież prawdziwa odwaga. Pofragmentowana, osłabiona berlińska wspólnota artystów, kuratorów i szefów instytucji, nie potrafiła skutecznie stawić czoła cynicznej polityce. Odpolityczniona kultura zwykle staje się politycznym łupem tych, którzy lepiej grają w gry władzy. Artyści zamienieni przez samych siebie i przez art world w indywidualności, nie stworzyli grupy nacisku zdolnej oprzeć się manipulacji. Często krytykujący kapitalizm artyści, strażnicy antysystemowej krytyki przegrali spór, bo paradoksalnie ugięli się przed logiką neoliberalnego systemu wyzysku. Nie są przecież politycznie zorientowanym kolektywem, lecz rozdrobnioną siecią indywiduów, wieloma rozproszonymi grupami, dbającymi o swój własny ekonomiczny czy symboliczny interes, a nie o interes wszystkich „robotników sztuki”. Czy wystawa „based in Berlin” nie była swoistym „nowym otwarciem” w stosunkach między klasą kreatywną, a despotycznym i kapryśnym mecenasem, jakim staje się lokalna władza? Oto warunki owej ugody: formułę „niewidzialnych” targów sztuki rozciągamy na galerie niekomercyjne; uruchamiamy obieg pieniędzy: najpierw dużo inwestujemy w wystawę i jej medialną oprawę; pieniądze trafiają do artystów na produkcję prac, później do galerii komercyjnych, które sprzedają produkt; i tak pieniądze dzielone są między artystów i galerie komercyjne; zaś galerie niekomercyjne mogą kontynuować program, ponieważ nie tylko dostają pieniądze za wynajęcie galerii gościom, ale i prezent w postaci gotowej wystawy.
Czy nie jest to mechanizm dozwolonej korupcji, w której strach, koniunkturalizm, zyski i konieczności, stają się węzłem gorliwie zaciskanym przez polityków, którzy w istocie rzeczy powołani są do jego rozplątywania? Tacy politycy nie wykonują swojej demokratycznej misji, ponieważ zmuszają artystów, szefów instytucji kultury, kuratorów do brudnego oportunizmu i serwilizmu wobec władzy. Takie sprzęgnięcie sztuki z polityką, czyni ze sztuki klienta polityki. Czy tego chcemy dla sztuki? Takiego właśnie mechanizmu redystrybucji pieniądza, który pociąga za sobą skutek w postaci uczynienia artystów beneficjentami polityki kulturalnej nieopartej na przejrzystych kryteriach, lecz na kaprysie darczyńcy? Taka polityka jest niedemokratyczna. Czy chcemy też i takiej polityki, która sama siebie dyskredytuje zamieniając się w manipulację? Czy chcemy by polityka, która jest własnością nas wszystkich, była używana w manipulacyjny sposób, żeby była przekształcana w zarządzanie systemem niejasnych uwikłań? Taka władza staje się nieprzejrzysta, taka władza promuje „kulturę kłamstwa”, w której nie wolno wymieniać się prawdziwymi opiniami. Dozwolona jest wyłącznie gra pozorów, która pozwala nie zrazić do siebie potencjalnego sponsora. Jeśli się zgodzimy z takim definiowaniem polityki, będziemy idealną publicznością spektaklu władzy: spolegliwą, koncyliacyjną i oczywiście umiarkowaną w sądach.
Krytykując zatem sytuację w berlińskim polu kultury, także z perspektywy międzynarodowej społeczności artystów, pracujących w mieście, formułujemy też kryteria dla polityków i sami zamieniamy się w podmiot polityczny, który mówi wieloma głosami, ale zaczyna myśleć o wspólnym celu: dobrej polityce wobec kultury, sensownym finansowaniu tej dziedziny, bez uszczerbku dla innych dziedzin. Kultura wypracowuje zysk dla budżetu miasta, którego obowiązkiem powinna być jego redystrybucja pomiędzy artystów i instytucje kultury. Sztuka, jako wrażliwy społecznie aktor, przyjmuje na siebie społeczne obowiązki wynikające choćby ze społecznej krytyki, jaką sama uprawia. Czy nie może wziąć świadomie udziału w powstrzymywaniu procesów gentryfikacji, skoro tak często je zaczyna? Sztuka w której jakoby nie ma polityki jest złudzeniem, niebezpieczną iluzją podtrzymywaną przez samych artystów. Wyparcie się polityki jest błędem, bo to co wyparte zawsze wraca, w dodatku zwykle jako koszmar. Tak było w przypadku intryg wokół „based in Berlin", gdy apolityczni artyści okazali się za słabi w konkurencji z cyniczną polityką. Ta bowiem wróciła, lecz jako przebiegły oponent. Jeśli instytucje kultury godzą się na realizację programu artystycznego, który jest programem władzy, to tracą zaufanie społeczne. Tracą je ponieważ wykonują żądania i bronią interesów sprofesjonalizowanej klasy politycznej, której celem jest reprodukcja władzy, a nie realizowanie interesów społeczeństwa. Wystarczającym kłopotem jest dzisiaj to, że sztuka reprezentuje głównie indywidualne ambicje artystów, a więc interesy członków neoliberalnych elit. I walczy o takie właśnie stawki.
Pierwszym ruchem ku samoświadomej sztuce, jest jawne sformułowanie jej stawek i pogodzenie jej ze stawkami innych grup społecznych. Jeżeli na sztuce można ugrać polityczne punkty, tzn., że jest ważnym graczem na scenie publicznej, że współtworzy wizerunek Berlina i napędza wzrost gospodarczy, przyciąga turystów. Ale nie może być pożytecznym idiotą, który służy politykom za smar do ich kampanii wyborczych. Władza wykorzystuje nasze przekonanie o tym, czym sama jest: podmiotem decyzyjnym, który działa z pozycji zwierzchności, nie licząc się z opinią rządzonych. To fałszywa perspektywa – władza, także ta lokalna, jest jednym z węzłów sieci politycznych podmiotów, które wzajemnie wymuszają na sobie realizowanie społecznych celów. A więc zadaniem ludzi kultury jest wymuszanie na władzy realizacji naszych żądań i dbanie o realizację celów działania artystycznego. A może nim być np. edukacja i samoświadome społeczeństwo, krytyczne i egzekwujące wykonywanie demokracji. Cięcia w kulturze są świadectwem tego, że władza i klasa polityczna wie, ze sztuka jest narzędziem edukacji, tworzenia i dystrybuowania wiedzy. Jeśli obcina fundusze na kulturę, tzn., że chce głupszego społeczeństwa, którym wystarczy po prostu administrować.
Opór przeciwko temu, działanie zbiorowe niemieckiej i międzynarodowej społeczności artystów i ludzi kultury, działających w Berlinie, byłby próbą odzyskiwania znaczenia przez zaangażowaną inteligencję. Przez intelektualistów, którzy nie chcą być klerkami, lecz ponosić odpowiedzialność za krytykę społeczną i za działanie polityczne. Jest jeszcze jedna ważna rzecz – zaufanie artystów do instytucji sztuki. To zaufanie oparte jest właściwie na jedynym akceptowalnym modelu współpracy: totalnej wolności artysty w wyznaczonym przez instytucję polu, czy w ramie tematycznej wystawy. Pracując dzisiaj jako kurator, spotykam się z niezwykłą podejrzliwością artystów wobec Berlin Biennale. Obawiają się manipulacji, wykorzystania, czy lekceważenia ich profesjonalnych umiejętności. Ta sytuacja jest patologiczna. Zapewne wiele osób nie ufa mi z powodu działań artystycznych, jakie mam na swoim koncie, ale te zawsze były podejmowane za zgodą wszystkich uczestników. Pierwszą instancją, jakiej powinien ufać artysta jest galeria i kurator. I vice versa. Jeśli we wspólnym działaniu wciąż obawiają się wykorzystania, tzn., że akty takiego wykorzystywania należą do repertuaru codzienności.
Odtworzenie relacji pomiędzy artystami i instytucjami sztuki na zasadach zaufania, w którym np. nie ma miejsca na cenzurę artystów, nie ma miejsca jedynie na „aksamitną krytykę społeczną”, jest obowiązkiem instytucji kultury, jest obowiązkiem obu stron. Ciągłe dzielenie artystów na radykalnych i nie, jest zmuszaniem ich do uprawiania polityki ustępstw, które szkodzą efektywności sztuki. Zamieniają artystów, albo w krytyków bez wpływu, albo w dysydentów artystycznego, a w skrajnych przypadkach politycznego, świata. Zadaniem zespołu Berlin Biennale jako jednej ze znaczących wystaw w mieście, jest reagowanie na kryzys w jakim znalazła się scena artystyczna i dołączenie do tych, którzy już podjęli działania na rzecz zmiany sytuacji. Biennale nie powinno myśleć, ilu widzów zwabi do sal wystawowych, ale o tym jakie rzeczywiste problemy jest w stanie załatwić. To jest polityczna rola Biennale. Sądzę, że ludzie sztuki powinni wrócić do polityki, która jest egzekwowaniem naszych praw i możliwości rozwoju, jako zdolny do działania podmiot, i nie pozostawać więcej spolegliwym obiektem manipulacji.
Zgadzam się z opinią, że aby poradzić sobie z tą sytuacją konieczne wydaje się sformułowanie i podpisanie nowego kontraktu społecznego pomiędzy artystami – tymi z Niemiec i z tymi ze świata – kuratorami, szefami i przedstawicielami niekomercyjnych i komercyjnych instytucji kultury w Berlinie, a politykami. Taki pakt, który mógłby być rodzajem „małej konstytucji” dla ludzi kultury w Berlinie i dla berlińskich polityków, mógłby gwarantować poszanowanie praw artystów, kuratorów, załóg instytucji kultury przez nich samych i przede wszystkim przez polityków. Mógłby gwarantować przejrzysty podział zysków, jakie wypracowuje kultura. Taki pakt udało się podpisać w Polsce między rządem, a reprezentantami ludzi kultury. Jest to możliwe, i jest koniecznym krokiem do zyskania politycznej podmiotowości, której w tej chwili pole sztuki po prostu nie ma.
Podpisanie takiego paktu, mogłoby mieć dwie fazy:
1. Praca nad projektem paktu i podpisanie projektu;
2. Praca nad końcową wersją paktu i podpisanie go.
Pakt i jego wykonywanie powinny być wiążące dla stron paktu, a sam pakt punktem odniesienia dla dalszych dyskusji. Musimy to mieć na papierze.
Wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się książka Żmijewski. Przewodnik Krytyki Politycznej.