W spektaklu na podstawie książki Olgi Tokarczuk Ewelina Marciniak zamiast palić kukłę Żyda lub załamywać ręce nad jej spaleniem – pozwoliła jej przemówić.
Zacznę od kukły Żyda, bo od niej właśnie zaczęła Ewelina Marciniak. A właściwie od wielu kukieł, symbolizujących nie Żydów, ale społeczny konstrukt, który „Żydami” nazywamy, ale który w żadnym wypadku nimi nie jest. Czymś w rodzaju szmoncesu zaczyna się bowiem teatralna wersja Ksiąg Jakubowych, nawiązując być może do niechlubnego incydentu na wrocławskim rynku. Oto dajemy przemówić spalonej kukle Żyda.
Zamiast jednak mówić, kukły przygotowują żydowskie wesele i martwią się, że ich żydowska babka umrze, zanim rozpocznie się uroczystość. Żydzi mają pejsy, czasami niewybrednie żartują, czasami bezsensownie się trwożą. Są takimi naszymi oswojonymi, śmiesznymi głuptaskami, w zasadzie nie przeszkadzają, ale jakby zaczęli, to przecież zawsze można ich spalić. Do takich dekoracji przybywa Jakub Frank (Wojciech Niemczyk) ze swoją nieliczną jeszcze świtą. Jakub Frank – Żyd, kupiec, mistyk, człowiek prawdziwy, człowiek z krwi i kości, już nie kukła. Pozostałym postaciom opadają kukiełkowe maski. Daliśmy się, widzowie, nabrać. Rzecz będzie o Żydach, nie o „Żydach”.
Żyd Wieczny Problem
Rozważania, czy Polacy są, czy też nie są antysemitami, pochłonęły już hektolitry tuszu. Mamy z żydowskością pewien problem, w zależności od momentu w dziejach wstydliwy i niejawny lub przeciwnie – definiujący naszą tożsamość. Kiedy Olga Tokarczuk otrzymała za Księgi Jakubowe Nagrodę Literacką „Nike”, częstszym kontekstem do rozważań na temat jej książki był Strach Grossa niż np. Wojna końca świata Llosy. Nawet nie warto przywoływać obraźliwych słów i gestów, które zostały skierowane w stronę autorki.
Daleko nam do Austriaków, którzy chlubią się „szkalującym” ich na wszystkie możliwe sposoby Bernhardem.
Dla nas książka, w której pisarka pochyla się nad historią Żyda i momentami niezbyt przychylnym okiem spogląda na polską arystokrację i kler, to książka zła. O Żydach natomiast wiemy w gruncie rzeczy niewiele. Kilka stwierdzeń-wytrychów na temat lobby żydowskiego, które rządzi światem, portret Żyda, który przynosi szczęście, pejsy i zapach cebuli. Z czego wynika nasza niewiedza? To proste – z niewysłuchania. To właśnie jedna z warstw spektaklu Eweliny Marciniak. Przy pomocy wspomnianych kukieł pokazuje widzowi, jak płytka i infantylna jest jego znajomość tych niegdysiejszych sąsiadów. Niezwykle ważna jest też inna scena. Po jednej z przerw, kiedy na dźwięk dzwonka wchodzimy z powrotem na widownię, dobiega nas głos mężczyzny perorującego o czymś z przejęciem. Niektórzy mają nawet okazję przejść obok mówiącego – jest to Żyd, talmudysta, który stoi przy drzwiach i ze wszystkich sił próbuje nas do czegoś przekonać. Do tego, że Jakub nie ma racji, że w Talmudzie nic nie ma na temat zabijania chrześcijańskich dzieci, że na skutek działań Franka prawowici Żydzi znów będą krzywdzeni. Mało kto go jednak słucha, wszyscy są zajęci szukaniem swoich miejsc, a za chwilę ma się odbyć wielka dysputa między frankistami a talmudystami.
Religia to buty
Centralną postacią zarówno książki, jak i spektaklu, jest Jakub Frank, wzbudzający mieszane uczucia. Z jednej strony – rewolucjonista, charyzmatyczny przywódca o niezgłębionej mądrości, noszący w sobie tajemnicę, poszukujący prawdy i równoznacznej z nią Szechiny, czyli obecności Boga w rzeczywistości pod postacią pierwiastka żeńskiego. Z drugiej – hochsztapler i uwodziciel, zmieniający religie częściej niż rękawiczki, wykorzystujący kult, jakim został otoczony, do swoich partykularnych interesów lub po prostu w celu zaspokojenia seksualnych żądz.
W spektaklu Frank to intrygujący i irytujący mężczyzna w egzotycznym futrze, zawstydzający bezczelnością i mówiący z pretensjonalną manierą.
Olga Tokarczuk w swojej książce dokładnie śledzi jego losy, od momentu zawiązania się wokół niego pierwocin grupy wyznawców po śmierć w Offenbachu. Ewelina Marciniak skupia się na wycinku tej historii – interesują ją najbardziej kwestie żydowsko-katolickie, dysputy (kamieniecka i lwowska) oraz kwestia chrztu. Jakub Frank uważał, że religia to buty, w których człowiek zmierza do Boga. W zależności od okoliczności wybiera się takie albo inne, nie ma to większego znaczenia. Wszystkie religijne nakazy i zakazy to tylko forma, która z Szechiną nie ma nic wspólnego. Dlatego właśnie jego wyznawcy łamali reguły Talmudu, dlatego przyjęli chrzest. Była to wielka zniewaga dla tradycyjnych wyznawców judaizmu – chrzest to najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się Żydowi. Było to jednak także na rękę polskim możnym, dla których prestiż wynikający nawrócenia tysięcy Żydów był nie do przecenienia na arenie międzynarodowej. Przestało im to być na rękę, kiedy zrozumieli, że wciągani są w spór wewnątrz wspólnoty żydowskiej, a przyjęcie chrztu przez frankistów może zostać odczytane jako bluźniercze.
Jakub, który się wymyka
Zagadnienie, które zdaje się interesować Ewelinę Marciniak, to tożsamość. Frankiści, odrzucając religię judaistyczną, odrzucają swoje korzenie. Jeśli nawet na tym gruncie zbudują siebie na nowo jako wspólnota, przez jakiś czas są z tożsamości odarci. Temu właśnie może służyć silnie obecna w spektaklu nagość. Wyznawcy Franka odrzucili żydowskie chałaty, nie przyoblekli się jednak w nic w zamian. Dlatego podczas sceny chrztu stoją nadzy, okryci jedynie delikatną, przejrzystą materią, która przed niczym ich nie chroni. Jest jak cienka błonka, w którą otulone są płody – zapowiadająca dopiero ewentualną sierść, pióra czy ubrania, które mają ją zastąpić. Tożsamość samego Franka również się wymyka. Podczas rozmowy z Olgą Tokarczuk Przemysław Czapliński wysnuł przypuszczenie, że podkreśleniem tajemnicy tej postaci były zawieszone w głębi sceny lustra.
Frankiści bardzo często stoją tyłem do publiczności. Ich postaciom możemy przyglądać się w lustrach, a i to nie do końca, bo ustawiają się zawsze tak, że jedyne, co widzimy, to fragmenty – czyjeś ramię, kawałek uda, włosy.
W książce Olgi Tokarczuk Jakub rzadko przemawia we własnym imieniu, poznajemy go przede wszystkim poprzez narracje innych osób. Ambiwalencja i nieuchwytność to najważniejsze wyróżniki takich postaci jak Jakub Frank, Nauczyciel z Wojny końca świata czy Ilja Klimowicz ze spektaklu Wierszalin. Reportaż o końcu świata. Wszyscy oni stali się przywódcami rewolucyjnych ruchów religijnych, wszyscy mieli mesjańskie zacięcie i zdołali pociągnąć za sobą tłumy. Pytania „dlaczego oni”, „dlaczego tam”, „dlaczego wtedy”, „dlaczego w ogóle” pozostają bez jasnych odpowiedzi. Stanowi one punkt wyjścia do rozważań na temat zjawiska herezji, a więc szerzej – potrzeby szukania metafizyki, wyjaśniania sobie obecności zła, kontestowania zastanego porządku czy wykrzyczenia, że świat, jego prawa i reguły, głęboko nas nie satysfakcjonują.
Gdzie jest Jenta?
U Olgi Tokarczuk metafizyka to kluczowy trop interpretacyjny. Nie chodzi tylko o Jakuba Franka, który co rusz doświadcza przeżyć mistycznych, a Szechiny szuka nawet w obrazie Matki Boskiej Jasnogórskiej. Spoiwem całej powieści jest postać Jenty, wspomnianej już przeze mnie żydowskiej babci, która w końcu, dzięki specjalnemu amuletowi, nie umiera. Amulet połyka i przez to staje się lacanowskim undead – postacią jednocześnie żywą i martwą, z którą ci zupełnie i dosłownie żywi nie bardzo wiedzą, co począć. Chowają ją w końcu w jaskini, z której Jenta może obserwować wszystko i wszystkich, widzieć nie tylko zdarzenia, ale także myśli, emocje i zamiary. Bliżej niż do typowego undead, którym jest zombie, jest jej do rozpaczliwie poszukiwanej przez frankistów Szechiny. Obdarzona kobiecością, stale obecna, choć nie ingerująca, sprawia wrażenie, jakby znała tajemnicę, chociaż jej nie zdradza.
W spektaklu zasuszoną, znikającą staruszkę zastąpiła młoda dziewczyna (Barbara Derlak). Jej obecność jest zaznaczona nawet zbyt subtelnie – w wielu scenach stoi gdzieś z boku, śpiewa piękne pieśni, obserwuje, towarzyszy księdzu, który udziela chrztu frankistom.
Do niej należy też zamknięcie spektaklu. Wygłasza wtedy monolog, może trochę zbyt naiwny, bo w kilku zdaniach ujmujący narrację, która w książce jest konsekwentnie budowana przez cały czas – o tym, że Jenta coraz mniej jest Jentą, coraz bardziej wtapia się we wszechświat i staje się duchem tych wszystkich wydarzeń.
Tych metafizycznych uproszczeń jest w spektaklu więcej. Frankiści Eweliny Marciniak to bardziej ludzie próbujący zdobyć kawałek ziemi, na której będzie mogła funkcjonować ich wspólnota, niż jednostki zadające sobie fundamentalne pytania i trwożnie szukające odpowiedzi.
I tylko Drużbackiej żal
Poszukiwanie ziemi wiąże się rzecz jasna z konszachtami z polskimi, katolickimi możnymi. W książce opisanymi bez zbędnych sentymentów, często jako ludzie interesowni, powierzchownie religijni, pełni pogardy. W spektaklu – sprowadzeni do roli trochę śmiesznych, trochę strasznych karykatur. Wielka szkoda, że jeden z najpiękniejszych wątków z Ksiąg Jakubowych – fascynująca przyjaźń pomiędzy nietuzinkową poetą Elżbietą Drużbacką (Eliza Borowska) a człowiekiem, który pragnie posiąść całą wiedzę i obdarować nią świat – księdzem Benedyktem Chmielowskim (Julian Świeżewski) – zostaje tutaj sprowadzona do łączącej ich więzi erotycznej. Relację tę możemy obserwować tylko raz – podczas chrztu frankistów Drużbacka i Chmielowski rozmawiają ze sobą przez chwilę w klimacie schadzki, niedopowiedzianych słów, powstrzymywanej czułości i zachwytu. Ten romans, który nie wydarzył się, bo nie miał prawa, to ryzykowne odczytanie tego wątku. Znikło coś, co u Olgi Tokarczuk było tak istotne – pełna szacunku i wzajemnej fascynacji dyskusja dwóch odmiennych wizji świata i języka, dyskusji uduchowionej poetki z autorem wszechencyklopedii. Szkoda zwłaszcza Drużbackiej, która przez większą część spektaklu jawi się jako egzaltowana, lękliwa i niezbyt bystra.
Każdorazowe pojawienie się na scenie przedstawicieli polskiej arystokracji lub kleru to dla twórców spektaklu okazja do niezbyt wyszukanych gagów. Zamiast rzetelnego portretu dostajemy heheszki, jakby twórcy bali się, że bez nich w dzisiejszych czasach spektakl się nie przyjmie.
Trochę za dużo tych heheszków, trochę za mało metafizyki. Nie wynagrodzi tego braku naprawdę piękna strona wizualna spektaklu. Może problem tkwi w tym, że Marciniak starała się, chociaż troszeczkę, chociaż pokrótce, dotknąć każdego wątku, który znalazł się u Tokarczuk i jeszcze dołożyć coś od siebie. Cztery godziny to za mało, przez większość tematów się jedynie prześlizgnęła. Najlepiej – i to chyba nie będzie zaskoczeniem – wyszło to, co włożyła w tę opowieść sama. Zamiast palić kukłę Żyda lub załamywać ręce nad jej spaleniem – pozwoliła jej przemówić.
Księgi Jakubowe, reż. Ewelina Marciniak, Teatr Powszechny w Warszawie
***
Jolanta Nabiałek – absolwentka filologii polskiej i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Przez lata związana była z Internetowym Magazynem Teatralnym „Teatralia”. Współpracowała z wrocławską Fundacją Centrala 71, organizując comiesięczne spotkania z dramatem czytanym. Jej najnowszy projekt to fanpage „Nie więcej niż pięć linijek”, na którym publikuje mikrorecenzje książek.
**Dziennik Opinii nr 138/2016 (1288)