W naprawdę niezłym serialu HBO Newsroom postępowa elita ściera się z tą mniej postępową. Chce "zrobić coś dobrego" - i to jej w zupełności wystarczy do szczęścia. Recenzja Michała Sutowskiego.
Ogólne schamienie i kult prostactwa, na pierwszych stronach gazet księżna bez stanika, ogłupiające infotainment zamiast poważnej debaty, no i – rzecz jasna – kakofonia głosów, przez którą nie może przebić się Prawda. To dość zużyta, ale bardzo popularna opowieść o współczesnych mediach, kulturze masowej i tzw. świecie w ogóle. Pośrodku tego wszystkiego tkwi inteligent/intelektualista/mieszczanin z aspiracjami – sfrustrowany, sentymentalny, bezradny. Chciałby dobrze, ale się nie da. Przeczytałby jakiś esej, ale nikt ich już nie drukuje. Zagłosowałby na jakichś „ludzi przyzwoitych”, ale nie ma na kogo. Posłowie to kretyni, urzędnicy łapówkarze, prokuratorzy świnie, a wyborcy i widzowie tego wszystkiego – skończeni debile, którzy zamiast oglądać Pegaza, przełączą telewizor na Kabareton.
Naturalnym dopełnieniem tej diagnozy są inteligenckie fantazje – o ambitnej telewizji, parlamencie roztrząsającym kwestie dobra wspólnego i kolorowych tygodnikach drukujących wywiady z filozofami, o dziennikarzach śledczych, którzy naprawdę śledzą, i o premierach, którzy naprawdę rządzą. W naszej peryferyjnej demokracji mieliśmy Ekipę, w której superkompetentny i etosowy szef rządu zatrudnia równie etosową i kompetentną ekipę, przeprowadzając Polskę przez Morze Czerwone ogólnych i szczególnych trudności. Za oceanem telewizja HBO pokazuje serial Newsroom, który na pierwszy rzut oka również wpisuje się w tę narrację.
Oto ekipa wiadomości dużej stacji komercyjnej postanawia odpowiedzieć na zalew medialnego bullshitu powagą, ekspercką analizą i dociekaniem prawdy. Polityków trzymać za słowo, korporacje dociskać, weryfikować fakty, mówić o sprawach fundamentalnych – bo przecież dobrze poinformowana opinia publiczna to podstawa dobrze funkcjonującej demokracji. Z forum internetowego odsiewać wariatów, trolli banować. Powszechna tabloidyzacja jest faktem, ale można iść pod prąd.
Samobójstwo? Bynajmniej – widz tak naprawdę nie jest aż takim idiotą, za jakiego mają go cyniczni analitycy słupków oglądalności. Charyzmatyczny prezenter Will McAvoy i jego (była-ale-wciąż-kochająca) wydawczyni MacKenzie McHale oraz gromadka ich wiernych i kreatywnych współpracowników nie tracą widowni, nie spadają im przychody z reklam, a na prywatne komórki wciąż spływają im nieoficjalne donosy od najwyższych czynników. A w razie czego szef – stary kumpel wybroni ich na posiedzeniu zarządu. Krótko mówiąc: chcieć to móc. Do tego wszystkiego jeszcze szczypta szyderstw z Michele Bachmann, karykatura bełkotu arizońskich rednecków i pustosłowia rasistów, a na sam finał – zabawny przytyk do z Seksu w wielkim mieście („w prawdziwym świecie nie dostaje się gór pieniędzy za felietony na osiemset słów w gazecie, o której nikt nie słyszał!”). Gdyby do całej tej ogólnie słusznej liberalnej sztampy i paru dobrych gagów serial Aarona Sorkina się ograniczał – nie byłoby o czym pisać.
A jednak jest o czym. Bo mechanizmy działania mediów Newsroom pokazuje całkiem wnikliwie. Obok „niewidzialnej ręki” słupków oglądalności widzimy jak najbardziej widzialną rękę zarządu, który nie życzy sobie drażnienia nie tylko potencjalnych reklamodawców, ale także innych kontrahentów wielobranżowej korporacji. I tak nie należy atakować magnatów paliwowych braci Koch (co ciekawe – i trudne do wyobrażenia w Polsce – mnóstwo postaci serialu, także negatywnych, to nie żadne aluzje, ale jawne odwołania do osób publicznych w USA), ponieważ inna gałąź spółki-właściciela stacji robi z nimi interesy.
A jeśli rating Wiadomości 2.0 mimo elitarystycznych ciągotek twórców wcale nie spada? No to stworzy się „odpowiedni kontekst”. To znaczy: naśle się kontrolowany przez siebie tabloid na niewygodnego prezentera i metodą prowokacji skompromituje. A być może też metodą Ruperta Murdocha, to jest nielegalnym podsłuchem czy hackingiem poczty.
Debata republikańskich kandydatów w prawyborach? Nie ma szans na uczciwą rozgrywkę i merytoryczne odpowiedzi. Ale nie dlatego, że ludzie nie zechcą tego oglądać (reklamy!) – tylko dlatego, że aparatowi partyjnemu jest to nie na rękę. Widzowie nie usłyszą zatem, jaki pomysł na bezrobocie ma Rick Santorum, ale dowiedzą, czy Michele Bachmann woli Johnny’ego Casha od Elvisa Presleya.
Zasadniczy problem tabloidowego świata, jaki ukazuje nam Newsroom, to nie tyle masowy debilizm, ile oligarchiczny kapitalizm – a tania rozrywka zamiast poważnej debaty to niekoniecznie efekt postmodernizmu i upadku autorytetów.
Serialowa ekipa wiadomości zderza się ze ścianą, gdy nie chce ulec zbiorowej histerii i głośna sprawa matki podejrzanej o zabójstwo dziecka odbiera im widzów na rzecz konkurencji. Przemilczeć temat trudno (rating!), zniuansować niebezpiecznie, bo wyroku nie wydaje sąd, tylko opinia publiczna. Nie ma kwestii społecznych, są tylko moralne. A próba ukazania szerszego kontekstu sprawy kończy się wybuchem agresji ze strony odbiorców.
Scenarzystom Newsroomu daleko jednak do naiwnej wiary w oświecenie racjonalnym dyskursem. Nie ma tu prostego moralizowania o „autentyczności” i „sprzedajności”, o byciu częścią systemu (główny bohater to milioner) lub poza nim. O kompromisach w tym świecie sporo mówi opinia McAvoya à propos wspomnianej debaty Republikanów: „Nie zrobimy rewolucji, jeśli nie dadzą nam jej zorganizować. A nie dadzą, jeśli będziemy mieli piątą oglądalność. Jeśli
mamy być przez kilka tygodni jak Jerry Springer, jestem gotowy się poświęcić”.
Złożony – jak na serial reklamowany na każdym niemal nowojorskim przystanku autobusowym – obraz reguł rządzących mediami to jeden ciekawy aspekt Newsroomu. Inna kwestia to jego profil światopoglądowy, równie nieoczywisty. Na powierzchni ideologię serialu stanowią obiektywizm, bezstronność (choć bez przekonania, że „prawda zawsze leży pośrodku”), rzetelność – etosowa triada służąca z pewnością poprawie jakości debaty publicznej i w konsekwencji demokracji. Główny bohater deklaruje się jako zarejestrowany wyborca Republikanów, pisał nawet przemówienia dla prezydenta Busha juniora, choć domyślamy się, że pewnie bliższy byłby mu John McCain. Najwięcej skojarzeń McAvoy nasuwa jednak z innym „przyzwoitym Republikaninem”, generałem Eisenhowerem, który odchodząc po dwóch kadencjach prezydentury, ostrzegał Amerykanów przed rosnącymi wpływami „kompleksu militarno-przemysłowego”.
Prezenter wierzy w amerykańskie wartości – wolność, równość, demokrację i konstytucję – jest za wolnym rynkiem, ale bez wypaczeń, uznaje fakt ocieplenia klimatu i nie ma nic przeciwko małżeństwom homoseksualnym. Martwi go poziom ubóstwa i rosnące nierówności. Krótko mówiąc, to nawet nie tyle RINO, Republikanin Jedynie z Nazwy, ile w ogóle nie Republikanin, tylko jakaś, za przeproszeniem, centrolewica. W kolejnych wydaniach wiadomości jego głównym chłopcem do bicia jest Tea Party; dostaje się również Rickowi Santorumowi za homofobię, sędziom Sądu Najwyższego za apanaże od konserwatywnych think-tanków, a republikańskim gubernatorom za szykanowanie ubogich wyborców pod absurdalnymi pretekstami.
Wszystko to, podobnie jak entuzjazm dla arabskiej Wiosny Ludów, jeszcze mieściłoby się w ramach ogólnie słusznego „centryzmu” czy wiary w liberalne (w europejskim sensie) credo polityczne Ojców Założycieli. Tyle że już sam dobór tematów kolejnych serwisów informacyjnych w Newsroomie wykazuje ewidentny przechył w lewo. Serial otwiera skandal z wyciekiem ropy do Zatoki Meksykańskiej – a w USA koncerny paliwowe stoją wyjątkowo zdecydowanie po stronie prawicy; podobnie jednoznaczna jest wizja ekologicznej katastrofy Fukushimy, w której nacisk pada nie na klęskę żywiołową, tylko kłamstwa i manipulacje wielkiej korporacji. Strajki pracowników sektora publicznego w stanie Wisconsin omawiane są w stylu tygodnika „The Nation”; dopływ korporacyjnego pieniądza do polityki ukazany jest, obok inwigilacji społeczeństwa w imię wojny z terroryzmem, jako fundamentalne niebezpieczeństwo dla demokracji.
Bohaterowie serialu są wzruszeni i uradowani zabiciem Osamy Bin Ladena – ale nie przeszkadza im to jednocześnie twierdzić, że „Republikanie i Demokraci używali 11 września do uzasadniania wszystkiego – od cięcia podatków po inwazje na obce kraje”. To nie jest dyskurs Partii Demokratycznej, tylko lewicowych intelektualistów, dla których prezydent Obama pozostaje mocno niespełnioną nadzieją.
czytaj także
Domyślnym tłem niemal wszystkich odcinków jest oczywiście gospodarczy kryzys w USA. Twarzą ekonomii w Newsroomie jest Sloan Sabbith, błyskotliwa i atrakcyjna publicystka, znająca biegle japoński doktor nauk ekonomicznych po Duke University. Językiem twardej kompetencji i profesjonalizmu prezentuje Krugmanowsko-Stiglitzowską ekonomię polityczną kryzysu. Liberalne porównanie budżetu państwa do budżetu domowego („dlaczego państwo nie może pokryć swych wydatków bez deficytu, skoro obywatele muszą?”) wściekle komentuje, że to tak, jakby wyjazd do supermarketu porównać z lądowaniem na Księżycu. W jednej z najbardziej uroczych scen całego pierwszego sezonu wykłada ekonomicznej ignorantce walory (uchylonej w latach 90.) słynnej ustawy Glassa-Steagalla – próbując ze swoją opowieścią o „złotej epoce” regulowanego kapitalizmu przebić się przez sercowe zwierzenia swej przełożonej MacKenzie. Wreszcie, o długu publicznym mówi w konwencji problemu ekonomicznego i moralnego zarazem – z pozycji dokładnie przeciwnych do Republikanów.
Czy więc lewicujące klasy średnie dostały wreszcie swoją opowieść o kryzysie, polityce, swoich elitach i samych sobie? Tak, ale z wszystkimi brakami typowymi dla współczesnego kryzysu społecznej wyobraźni. Jakimi? Ostentacyjny ekskluzywizm ukazanego w Newsroomie świata („właśnie zrezygnowałam z 4 milionów rocznie, żeby zrobić coś dobrego”) to jeszcze nie największy problem. Także fantazja na temat „postępowej” frakcji wśród elit sama w sobie nie
jest zła. Doświadczenie nie tylko amerykańskiej historii pokazuje, że zmiany na lepsze w świecie demokratycznym zachodzą wówczas, gdy silny ruch oddolnego nacisku zdoła się sprzymierzyć z jakimś segmentem establishmentu – doskonałą tego ilustracją były początki New Dealu.
Ale w Newsroomie tego oddolnego „społeczeństwa politycznego” po prostu nie ma – może najbliżej niego są masy na wielkim placu w odległym Kairze. Jest za to postępowa, samowystarczalna elita, która ściera się z tą mniej postępową – i jest opinia publiczna jako zbiór jednostek, prowadzonych przez jedną bądź drugą frakcję tej elity. Pomysł, że ludzie, którzy „chcą zrobić coś dobrego”, powinni raczej sprzymierzyć się z którąś ze stron konfliktu, zamiast je z góry oświecać i ferować wyroki, wciąż z trudem mieści nam się w głowie. Może stąd złośliwe komentarze prawicowych blogerów, że Newsroom to taki bezpieczny wentyl frustracji liberałów. I może również dlatego w tym naprawdę niezłym serialu nie usłyszymy ani słowa na temat ruchu Occupy Wall Street.