Młode polskie kino powiela wszystkie bolączki „starszego” – ucieka od polityki, problemów społecznych, ma problem z myśleniem formą.
O koszalińskim festiwalu Młodzi i Film można na pewno powiedzieć jedno: ma prosty, oczywisty, a przy tym odróżniający go od innych pomysł – pokazuje polskie debiuty. Nie zostawia to organizatorom dużego pola do selekcji, widzom nie gwarantuje dobrych filmów, ale dla krytyka, czy każdego kto na polskie kino próbuje patrzeć jak na pewną całość, taki festiwal ma bezcenną wartość diagnostyczną. Pozwala przyjrzeć się temu, co w polskim kinie najmłodsze, co w nim się rodzi, nazwiskom, które wkrótce będą nadawać mu kierunek. Temu, jak najmłodsze pokolenie filmowców rozumie kino, jakich tematów w nim szuka, jak (jeśli w ogóle) odnosi się do problemów rzeczywistości społecznej i politycznej.
W konkursie długich metraży pokazano aż 12 filmów. Część z filmów już miała za sobą żywot kinowy (Yuma, Big Love) i festiwalowy (Dzień kobiet), większość jednak właśnie tu miała swoją premierę. Z 12 filmów 6 zrobiły kobiety, w jednym kobieta była współreżyserką – widać, że kobiety coraz silniej wchodzą do kina jako reżyserki, co także cieszy.
Produkcyjnie młode polskie kino nie stoi więc najgorzej. A jak jest z jakością? Bardzo, bardzo przeciętnie. Choć nie ma nad czym szczególnie rozpaczać (bo w konkursie znalazło się kilka dobrych filmów), to trudno też się czymś zachwycać.
Przekleństwo autorstwa
Poza dwoma tytułami wszystkie filmy przedstawiane w Koszalinie były także dziełami autorskimi – reżyserzy i reżyserki sami pisali sobie scenariusze. To bardzo wysoki odsetek, w produkcji światowej dominuje jednak model, w którym to nie reżyser, a przynajmniej nie tylko on jest autorem literackiego materiału, na którym opiera się film. W przypadku silnych osobowości twórczych model autorski działa znakomicie. W Koszalinie niestety boleśnie widać było jego ograniczenia. Większości pokazywanych filmów pomógłby dobry scenarzysta. Wielu reżyserów – nawet jeśli mają dobry, techniczny warsztat – nie umie konstruować historii, osadzić ich w społecznym kontekście, uporządkować intelektualnie wywodu.
Widać to doskonale w Dniu kobiet Marii Sadowskiej, biorącym na warsztat historię procesu, jaki pracownice pewnego dyskontu spożywczego, dziś przebrandowującego się na sklep dla zaniepokojonej kryzysem klasy średniej, wytoczyły firmie – za zmuszanie do pracy ponad siły, mobbing, fałszowanie czasu pracy itd. Sadowska ukazuje ten znany z gazet temat na przykładzie historii kobiety, która ze zwykłej pracowniczki sklepu awansuje na kierowniczkę. Z oporami wchodzi w korporacyjną kulturę, ale w końcu daje się uwieść firmie. Zaczyna „dociskać śrubę” dawnym koleżankom ze sklepu, fałszuje ewidencję czasu pracy itd. Gdy w kierowanym przez nią sklepie dochodzi do tragedii, kobieta traci pracę. Ale nie poddaje się i rzuca firmie wyzwanie – idzie ze wszystkim do sądu.
Trudno nie kibicować bohaterce i temu filmowi, trudno nie dać się uwieść jego pozytywnemu populizmowi, dobrze, że kino w ogóle podjęło ten temat. Ale nie da się też ukryć, że Sadowska, która filmowy warsztat opanowała nieźle, potrzebowałaby scenarzysty, który pomógłby jej osadzić tą historię w kontekście, doszlifować ją intelektualnie. Katarzyna Terechowicz, podpisana jako współscenarzystka, niestety nie okazała się wystarczającą pomocą. Nie wiemy, czy obserwujemy pojedyncze nadużycie, czy zjawisko o charakterze systemowym, dlaczego bohaterki filmu godzą się na taką pracę (słowo „bezrobocie” – wynoszące w 2002 roku, gdy zaczyna się akcja, prawie 20% – ani razu nie pada z ekranu). Gdy bohaterka zaczyna mieć problemy finansowe, zostają one rozwiązane dzięki podwójnemu deus ex machina, co zupełnie kładzie wiarygodność filmowego świata przedstawionego. Wreszcie, na samym końcu, jako wielkie zwycięstwo Dawida w spódnicy nad korporacyjnym Goliatem zostaje przedstawione to, że bohaterka, za niepoliczone nadgodziny dostaje od sądu odszkodowanie w wysokości 25 tysięcy złotych. Czyli około 6 tysięcy euro – z punktu widzenia wielkiej sieci dyskontów pieniądze nawet nie śmieszne.
Przy całej sympatii dla tego filmu, drażni on naiwnością, niewybaczalną nawet u debiutantki. Że Sadowska umie być niebanalna, pokazuje wątek romansu bohaterki z przełożonym z centrali (świetny Eryk Lubos). To on zmusza ją do robienia najgorszych świństw, zdradza, pomiata nią. Erotyczna, oparta na masochistycznym upokorzeniu i uwewnętrznionym poczuciu niższości, relacja bohaterki z mężczyzną jest świetną metaforą jej relacji z korporacją. A może w ogóle z kapitalizmem. Szkoda, że cały film nie trzyma tego poziomu, co ten wątek. Dobry scenarzysta naprawdę mógłby tu pomóc.
Dorosnąć do zwyczajności
Ale film Sadowskiej przynajmniej, jako jedyny oprócz Yumy i polsko-rumuńskiej Drogi na drugą stronę szukał jakiejś szerszej perspektywy, spojrzenia na otaczający świat i społeczeństwo. Pozostałe filmy okazały się całkowicie głuche na wszystko to, co nie jest prywatne, rodzinne, intymne, autobiograficzne. Nie jestem z założenia wrogiem takiego kina. Ale warunkiem jest to, by autorzy umieli dla tego, co najbardziej osobiste, znaleźć przedmiotowe odpowiedniki, pozwalające przełożyć autobiograficzne wyznanie na pracę filmowej formy. Debiutantom w większości się to nie udaje. Prywatny, intymny temat kończy się kliszami, zgranymi schematami, szkolnymi wyobrażeniami na temat tego, czym jest awangarda, filmowy eksperyment, egzystencjalny lęk, czy szaleństwo. Z tej pułapki udaje się uciec dwóm wartym uwagi filmom, niewątpliwym odkryciom tego festiwalu.
Pierwszy to Heavy Mental Sebastiana Buttnego. Jest to historia bezrobotnego aktora po trzydziestce, Mariusza. Mieszka ciągle z rodzicami, jego kariera utknęła w miejscu. Gdy umiera dziadek aktora, zgłasza się do niego pracownik opieki społecznej, Piotr (świetny Piotr Głowacki), zajmujący się starszym mężczyzną przed śmiercią. Nieboszczyk zapisał mu swoje mieszkanie, ale Piotr chce je oddać Mariuszowi. W zamian prosi go o przysługę: chce, by Mariusz odbił innemu facetowi dziewczynę, w której się kocha , a następnie zostawił ją, tak, by to Piotr mógł się z nią związać.
Buttny opowiada tą historię bardzo subtelnie, w wyciszony sposób, na myśl przywodzi to amerykańskie kino niezależne. Choć czasami mamy wrażenie, że nie wszystko wyszło, że niektóre sceny nie są zbyt zgrabne, to całość na pewno się broni – subtelnością, nietypowym poczuciem humoru opartym na wykorzystaniu filmowych środków wyrazu (zwłaszcza montażu). Film dostarcza też widzowi rzadkiej w polskim kinie przyjemności rekontekstualizacji – ciągle jesteśmy zmuszani do zmiany obrazu filmowego świata, jaki sobie tworzymy, nowego ustalania prawdziwych motywów bohaterów, relacji między nimi. Do końca nie wiemy, czy historia zdarzyła się naprawdę, czy też może jest tylko rodzajem fantazji Piotra lub Mariusza. Bo oboje mężczyźni potrzebni są sobie nawzajem jako katalizatory umożliwiające przejście w dorosłość – Piotrowi do stworzenia dojrzałego związku z kobietą, Mariuszowi do pogodzenia się z właściwą skalą swojego aktorskiego talentu, porzucenie pretensji do wybitności. A przy tym to „dojrzewanie do zwyczajności” nie ma w filmie jednoznacznie pozytywnego wymiaru, wręcz przeciwnie. Na tle jego aspiracji kariera, jaka pod koniec filmu staje się udziałem Mariusza nie może nie wywoływać na twarzy widz złośliwego uśmiechu. Szczęśliwy związek Piotra opiera się z kolei na założycielskim kłamstwie , zainscenizowanej intrydze, w której dziewczyna została sprawnie „rozegrana” między trzema mężczyznami (jej dawny partner, Mariusz i Piotr).
Udany transfer z offu
Drugim tytułem, któremu udaje się ciekawie przetworzyć intymny, prywatny temat jest Dziewczyna z szafy Bodo Koxa – odkrycie tego festiwalu. Autor był znany jako jedna z czołowych postaci polskiego offu, Dziewczyna to jego pierwszy film zrealizowany w dużym studiu (Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych), w pełni profesjonalnych warunkach. Efekt jest więcej niż dobry.
Kox opowiada historię dwóch braci: Tomka i Jacka. Pierwszy cierpi na zespół sawanta. Drugi opiekuje się nim, pracuje w domu projektując strony internetowe i wikła się w szereg krótkotrwałych relacji z kolejnymi dziewczynami. Pewnego dnia, gdy nie ma z kim zostawić brata, oddaje go pod opiekę sąsiadce – ekscentrycznej, depresyjnej, introwertycznej dziewczynie uciekającej od szarej rzeczywistości warszawskiego blokowiska w świat wyobraźni, wspomaganej różnymi substancjami psychoaktywnymi.
Historia prosta, ale by ją opowiedzieć Bodo Kox, tworzy fascynujący, niezwykle bogaty filmowy świat, zamyka go w precyzyjnie dopracowanej formie, doskonale grającej muzyką, detalem, kostiumem, obrazem (w czym wielka zasługa operatora – Arkadiusza Tomiaka). Zmienia szare blokowisko w scenerię wspaniałej, surrealistycznej fantazji. Oczywiście, widzieliśmy już to w kinie. Sam reżyser mówi o inspiracji kinem islandzkim, film jest też trochę taką depresyjną Amelią.
Od pierwszego ujęcia po finałowy mastershot widać jednak, jak Bodo Kox panuje nad tym, co stworzył. Ze znanych motywów potrafi utkać coś własnego, wyraźnego. Ma oko do castingu i umie prowadzić aktorów: Wojciech Mecwaldowski (Tomek), Piotr Głowacki (Jacek) i debiutująca na dużym ekranie Magdalena Różańska tworzą koncertowe kreacje. Dziewczyna z szafy bez wstydu może reprezentować „młode polskie kino” na świecie.
Tylko wyjątki
Organizatorzy festiwalu założyli jednak chyba, że „świat” polskimi debiutami na pewno się nie zainteresuje – prawie wszystkie filmy wyświetlane były bez angielskich napisów. Gdyby do Koszalina zaplątał się jakiś europejski krytyk lub producent zainteresowany tym, co dzieje się w młodym polskim kinie, musiałby wyjść z większości filmów, nie zrozumiawszy, co się do niego mówi z ekranu. Dodam, że na festiwalu pokazywane były dwie koprodukcje (z Irlandią i Rumunią) i nawet obecni w Koszalinie, nie znający polskiego, członkowie ekip pracujących przy tych filmach, nie mogli w zasadzie w tym roku nic w Koszalinie obejrzeć.
Wielu gości festiwalu narzekało na Koszalin i zastanawiało się, czy nie warto przenieść festiwalu w inne miejsce. Rzeczywiście, można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z przeszczepionym głównie z Warszawy ciałem obcym w tkance miasta – nawet klub festiwalowy (z bardzo ciekawym programem) prowadził Grzegorz Lewandowski, właściciel warszawskiej klubokawiarni. Z jednej strony Koszalin na pewno nie jest najprzyjemniejszym i najbardziej przyjaznym miejscem w Polsce, a baza noclegowa wyraźnie nie jest wystarczająca. Ale z drugiej strony warto też walczyć o to, by festiwale filmowe odbywały się także poza dużymi ośrodkami czy kurortami.
A jaki ogólny obraz młodego kina wyłania się z tego wszystkiego? Najkrócej: nic nowego. Potwierdza się to, co wszyscy wiemy od dawna. Kino ucieka od polityki, problemów społecznych, ma problem z myśleniem formą, ale na tym tle pojawiają się obiecujące wyjątki – Yuma, Heavy Mental, Dziewczyna z szafy to naprawdę dobre filmy. Żaden z nich nie zdobył nagrody głównej (jury kierowane przez Jana Jakuba Kolskiego nagrodziło film Być jak Kazimierz Deyna), Bodo Kox dostał nagrodę dziennikarzy, ale nawet bez nagród z Koszalina te trzy dobre tytuły jakoś sobie powinny poradzić. Te trzy ciekawe obrazy nie tworzą jednak żadnej pokoleniowej wspólnoty. Młode kino powiela wszystkie bolączki „starszego”, problemy są w nim te same – tylko zdolne od nich uciec wyjątki (obrazy, autorzy) nowe.