Andrzej Stockinger wystąpił u Stanisława Barei tylko jeden jedyny raz, właśnie w „Misiu”. Ale miał szczęście w swojej niedługiej przecież scence wypowiedzieć aż dwa zdania, które weszły do potocznej polszczyzny i używane są po dziś dzień – fragment książki „Jak u Barei” Rafała Dajbora.
Trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek prognozę pogody pod koniec roku, czy to w radiu, czy w telewizji, bez tych słów. Gdy tylko po wielu tygodniach jesiennej pluchy przyjdzie w końcu pierwszy mróz, można być pewnym, że prezenter wiadomości powie odkrywczo „jest zimno”, na co pogodynek lub pogodynka odpowie, że „jak jest zima, to musi być zimno”. Tę samą odpowiedź można usłyszeć, gdy dziennikarz na początku zimy podejdzie na przykład do narciarza wyładowującego z samochodu swój sprzęt. Albo do rodziców z dzieckiem na sankach. Albo do kogokolwiek, kto odskrobuje z lodu szyby swojego samochodu i ma szczęście (lub nieszczęście), że w tej czynności towarzyszy mu telewizyjny czy radiowy reporter.
A teraz inna sytuacja. Spotkanie dwojga znajomych, którzy nie widzieli się przez jakiś czas i jedno z nich nie wie, że to drugie pali papierosy. Gdy palący wyciąga paczkę, pada pytanie: „To ty palisz?”. Odpowiedź na takie zagadnięcie jest przeważnie gotowa i brzmi: „Ja palę przez cały czas!”. Na ogół po takim dialogu wybucha śmiech, bo przecież wszyscy wiedzą, że to kultowy dialog z kultowej polskiej komedii. Czasami nawet niektórzy pamiętają, że z Misia.
To dlatego w niniejszej książce nie mogło zabraknąć aktora wypowiadającego te sławne kwestie. Był nim Andrzej Stockinger, który wystąpił u Stanisława Barei tylko jeden jedyny raz, właśnie w Misiu.
Ale miał szczęście w swojej niedługiej przecież scence wypowiedzieć aż dwa zdania, które weszły do potocznej polszczyzny i używane są po dziś dzień.
Przypomnijmy więc sobie sceny z Misia, w których poszukujący sobowtóra Ryszarda Ochódzkiego asystenci kierownika produkcji Hochwandera postanawiają po prostu zlekceważyć zlecone im zadanie i podpisać sfałszowany protokół, w którym zgodnie zeznają: „My, niżej podpisani, po sprawdzeniu pięćset trzydziestu ośmiu osób męskich w ciągu czternastu godzin i po przejechaniu siedemset dwudziestu ośmiu kilometrów, zgodnie ze stanem licznika, według listy pod wskazanymi adresami nie stwierdzili nigdzie obecności człowieka uwidocznionego na zdjęciu”. Na miejsce wykonania i podpisania fałszywki panowie wybierają obskurną kotłownię, pełniącą funkcję meliny. To właśnie w niej urzęduje palacz grany przez Andrzeja Stockingera. W pierwszym swoim ujęciu, z papierosem w ustach, odbiera telefon i oznajmia: „Kotłownia, słucham. Moje uszanowanie dla pani kierowniczki. Proszę chwilowo o spokój, gdyż ADM do mnie dzwoni” – te ostatnie słowa kieruje do zgromadzonych tam hałaśliwych pijaczków. Wyjaśnijmy od razu pojawiający się w niniejszej scenie skrót: ADM to Administracja Domów Mieszkalnych, państwowa instytucja zarządzająca nieruchomościami wywodząca się z PRL-u, ale funkcjonująca, oczywiście już na nieco innych zasadach, po dziś dzień.
„Słucham, pani kierowniczko, tak jest” – z galanterią w głosie kontynuuje rozmowę nasz bohater, jednocześnie wydając jakiemuś starszemu mężczyźnie butelkę wódki i inkasując za nią zegarek, który natychmiast wkłada do szuflady pełnej już innych czasomierzy. „Ale, ale, pani kierowniczko. Pani kierowniczko, ja to wszystko rozumie. Ja rozumie, że wam jest zimno. Ale jak jest zima – to musi być zimno, tak? Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury” – mówiąc te słowa, kotłowy Stockinger odpala sobie kolejnego papierosa, wykorzystując do tego celu żar z gasnącego mu właśnie w ustach peta. „Czy ja palę? Pani kierowniczko! Ja palę przez cały czas, na okrągło” – zapewnia swoją rozmówczynię w momencie, w którym po alkohol zgłasza się jeden z członków ekipy filmowców (Andrzej Fedorowicz). „Nie no, nie ma za co. Moje uszanowanie dla pani kierowniczki. Moje uszanowanie” – kończy rozmowę. „Dwie?” – pyta po chwili swojego interesanta. „Jedna. Wozem jestem” – odpowiada mu na to grany przez Fedorowicza filmowiec.
Jak łatwo się domyślić, palacz odebrał telefon od kierowniczki ADM z pretensjami, że lokatorom jest zimno w mieszkaniach. Zdołał ją tak zagadać, że ostatecznie to nie on przepraszał za niedostateczne grzanie, ale ona za to, że zabiera mu czas. Trzeba jednak przyznać, że pośród innych postaci z Misia grany przez Stockingera palacz i tak wypada nie najgorzej. Jest co prawda bumelantem, handluje nielegalnie alkoholem, opowiada banały i dyrdymały, kłamie i manipuluje swoją rozmówczynią. Jest jednak kulturalny i grzeczny, ba, wręcz szarmancki, a do tego niepozbawiony inteligencji, co sprawia, że na tle wielu innych postaci zaludniających śmieszno-straszny świat filmowej Polski Ludowej on akurat nie wzbudza niechęci, a może wręcz wywoływać sympatię.
Niewątpliwie ma o niebo więcej klasy niż choćby główny bohater Misia, Ryszard Ochódzki, pokazywany konsekwentnie jako wyjątkowo oślizgła szuja i człowiek pozbawiony wszelkich zasad. Także zasad kultury.
Sceny z Misia, w których bierze udział Andrzej Stockinger, kręcone były w charakterystycznym miejscu, którego próżno już szukać na mapie Warszawy – w hali widowiskowej zwanej „bułgarskim cyrkiem” (przy jej budowie uczestniczyli Bułgarzy), na Powiślu, w okolicach skrzyżowania, z którego rozchodzą się cztery ulice: Rozbrat, Książęca, Kruczkowskiego i Ludna. Budowla ta pasowała do świata wykreowanego przez Tyma i Bareję jak mało co. Zbudowanie olbrzymiej hali okazało się całkowitym nieporozumieniem. „Obiekt ten to też taki socjalistyczny miś, tyle że zrobiony nie ze słomy, lecz z betonu, stali i szkła. O ile pamiętam, w tej sali widowiskowej odbyły się tylko dwa występy: francuskiego Baletu XX Wieku Maurice’a Béjarta oraz zasłużonych artystów Związku Radzieckiego” – wspominała w książce Macieja Łuczaka Miś, czyli rzecz o Stanisławie Barei Agnieszka Arnold, pomagająca reżysersko na planie filmu.
Okrągły gmach, rozlatujący się, zarośnięty wokół krzakami, ogrodzony drewnianym, coraz bardziej niszczejącym płotem, przez wiele lat szpecił Powiśle. Umieszczając w nim melinę, w pewnym sensie Bareja antycypował to, co stało się z „bułgarskim cyrkiem” w latach 90., kiedy opuszczona budowla rzeczywiście stała się miejscem spotkań lokalnych miłośników wódki i „wina marki wino”. Dopiero na przełomie XX i XXI wieku obiekt został ostatecznie zburzony, jego miejsce zaś zajęły nowoczesne budynki mieszkalne.
Grający naszego wygadanego kotłowego Andrzej Stockinger dość późno został aktorem dramatycznym i filmowym. Przez wiele lat znany był głównie jako piosenkarz i artysta estradowy. Urodził się 27 lutego 1928 roku w Warszawie. W swoich życiorysach pisanych na przełomie lat 50. i 60. XX wieku informował: „Szkołę powszechną ukończyłem w czasie okupacji w 1941 roku, a świadectwo dojrzałości otrzymałem po wojnie w 1947 roku. W 1944 roku po powstaniu byłem w obozie koncentracyjnym w Stutthofie”. Syn Andrzeja Stockingera, dziś znany i bardzo popularny aktor Tomasz Stockinger, rzuca nieco więcej światła na wojenne przeżycia swojego ojca:
Ojciec był człowiekiem nieco psychicznie połamanym, jak całe pokolenie wojenne. Jego mama, a moja babcia, Władysława, została w 1940 roku, na samym początku wojny, śmiertelnie potrącona samochodem przez pijanych Niemców na moście Poniatowskiego. Zmarła po kilku godzinach w szpitalu. Tata miał wówczas 12 lat. Ojciec, wraz z moim dziadkiem, Ryszardem, trafili pod sam koniec wojny do obozu Stutthof. Mieli szczęście, że to był naprawdę sam koniec wojny, kiedy nieco spanikowani już Niemcy słabiej niż wcześniej pilnowali więźniów. Dlatego udało im się uciec. Jednak te bodajże trzy miesiące w obozie oraz ucieczka, przedzieranie się przez Kaszuby, pozostały już na zawsze w jego psychice. Pamiętam niejeden moment, gdy z ojca to wychodziło, gdy się roztkliwiał.
Zaraz po wojnie Andrzej Stockinger postanowił zostać lekarzem i w tym celu wyjechał do Lublina, gdzie podjął studia na wydziale lekarskim Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Ukończył jednak jedynie dwa lata medycyny, gdy jego zamierzenia uległy zmianie.
W 1979 Andrzej i Tomasz Stockingerowie udzielili wspólnego wywiadu Danucie Sochackiej. Ukazał się on na łamach bardzo wówczas popularnego czasopisma „Kobieta i Życie”. Stockinger senior tak opowiadał o momencie, w którym postanowił zmienić swoje plany życiowe: „Było to niedługo po wojnie, studiowałem wtedy w Lublinie medycynę; byłem zresztą przekonany, że jest to moja jedyna miłość – na całe życie. Owszem, mieliśmy wówczas przy Kole Medyków zespół, w którym grywało się, recytowało, śpiewało, ale ja nie traktowałem tego na serio. Czasy były jednak ciężkie i jako ubogi student szukałem okazji dorobienia paru złotych. Jeden z kolegów, którego ojciec był koryfeuszem w miejscowej operetce – nazywała się ona Teatr Muzyczny – powiedział mi, że potrzebny jest do tego chóru bas. No i tak się zaczęło”.