Fragment rozmowy z książki „Niepokorni”.
13 lutego zmarł Zbigniew Romaszewski, legenda opozycji demokratycznej i „Solidarności”, działacz polityczny i obrońca praw człowieka, Kawaler Orderu Orła Białego. Miał 74 lata. Jego pogrzeb odbędzie się w czwartek 20 lutego na Powiązkach Wojskowych.
Przypominamy fragment rozmowy, jaką w 1981 roku ze Zbigniewem i Zofią Romaszewskimi odbyli Andrzej Friszke i Andrzej Paczkowski.
Andrzej Friszke, Andrzej Paczkowski: Kiedy informacja o śmierci Stanisława Pyjasa dotarła do Warszawy? Czy pierwszy dowiedział się Kuroń?
Zbigniew Romaszewski: Realizowaliśmy wtedy mój pomysł jawnego spotykania się w różnych warszawskich kawiarniach. Chcieliśmy stworzyć taki klub publiczny, do którego chodzilibyśmy jak normalni ludzie. Najpierw wybraliśmy kawiarnię „Nowy Świat”. To było przezabawne, bo cały „Nowy Świat” był obstawiony, a kiedy myśmy siadali w jakieś dwadzieścia–trzydzieści osób przy kilku stolikach, to ze szpiclami tworzył się tak wielki tłum, że kawiarnia była zapełniona. Pierwszy raz poszliśmy tam po zebraniu u Helenki (1), drugi raz również byliśmy w „Nowym Świecie”, po czym kawiarnię zamknięto – ponoć z powodu remontu – i wtedy przenieśliśmy się do „Wilanowskiej”, na Aleje Ujazdowskie.
Zofia Romaszewska: Pytanie było, kiedy się dowiedzieliśmy o śmierci Pyjasa.
Zbigniew Romaszewski: Właśnie dlatego o tym mówię, bo ja się o śmierci Pyjasa dowiedziałem na spotkaniu w „Wilanowskiej”.
A kiedy to było?
Zbigniew Romaszewski: Następnego dnia.
I co się zaczęło dziać?
Zbigniew Romaszewski: Nastąpiła silna mobilizacja i do Krakowa wyjechała kupa ludzi: Antek, Mirek Chojecki, Wojtek Onyszkiewicz, Wojtek Ostrowski, Krzysztof Łazarski, Paweł Bąkowski. Wszyscy tam runęli i zaczęli organizować wielką demonstrację, a myśmy siedzieli w Warszawie.
A co się działo w Warszawie?
Zbigniew Romaszewski: Z mojego punktu widzenia nic specjalnego. […]
Zofia Romaszewska: […] W każdym razie myśmy wtedy byli zajęci swoją robotą, bo właśnie kończyliśmy Radom. A później, co już dobrze pamiętam, bo to były moje imieniny, kolejna ekipa jechała na pogrzeb Pyjasa i nie przyszła w związku z tym do nas. Pojechał wtedy Jacek z Anką Kowalską, a z opowiadań wiem, kogo zawrócono i jak to tam było.
Państwo nie jechali programowo?
Zofia Romaszewska: Po prostu były moje imieniny. Nie miałam takiego stanu jak obecnie i uważałam, że w swoje imieniny powinnam być w domu. Przyszło parę osób, tych najbliższych, i wtedy po raz pierwszy wkroczyła do nas policja. Było bardzo zabawnie: goście siedzieli, aż tu nagle przyszli panowie. Zapytali, co to za zebranie, i postanowili wylegitymować.
Zbigniew Romaszewski: Kiedy spytałem dlaczego, odpowiedzieli, że wszedł tutaj ktoś poszukiwany przez milicję.
Zofia Romaszewska: Któryś z naszych kolegów zapytał, czy to był mężczyzna. Odpowiedziano: tak, więc zadeklarowaliśmy, że w takim razie kobiety nie będą się legitymowały. I milicjant tak zgłupiał, że wylegitymował tylko mężczyzn, a ten kolega, który mu to nadał, nie wylegitymował się w ogóle: tak koło tego milicjanta biegał, że ten zapomniał go wylegitymować.
Zbigniew Romaszewski: Oni byli speszeni, bo to rzeczywiście sprawiało wrażenie normalnych imienin.
Zofia Romaszewska: To były ostatnie sympatyczne, kameralne imieniny, jakie miałam. Bardzo było przyjemnie, a że w środku była milicja… cóż, wylegitymowali i poszli sobie.
Zbigniew Romaszewski: I myśmy się wtedy tym nie przejęli. A kiedy z kolei dziewiętnastego odbyła się msza święta za Pyjasa, to nas nie wsadzili, tylko zrobili nam taki areszt domowy.
Jak to wyglądało?
Zbigniew Romaszewski: Chyba o godzinie szóstej rano zastukali do mieszkania i weszli. Mówili, że miał tu być jakiś kontakt zagraniczny i że otrzymali rozkaz, aby tego przypilnować.
Zofia Romaszewska: Rewizji nie było. Siedzieli u nas w małym pokoju na niewygodnych stołeczkach kuchennych, bo najpierw z niechęci tak ich posadziłam. Później im współczułam oczywiście, tym bardziej że się nie zmieniali. Przynoszono im jakieś jedzenie, kanapki, myśmy im zaproponowali herbatę, ale odmówili. No i cały czas siedzieli, a my w tym czasie robiliśmy porządki.
Zbigniew Romaszewski: Byliśmy potwornie zmęczeni i to był pierwszy dzień, kiedy mogliśmy ugotować sobie obiad. Bardzo było sympatycznie, ugotowaliśmy wspaniały obiad i urządziliśmy trzepanie, żeby być przy oknie, w razie gdyby ktoś do nas szedł.
Zofia Romaszewska: A Agnieszka (2) poszła do szkoły, bo powiedziała, że jest w pierwszej klasie.
Zbigniew Romaszewski: Była z tym zabawna historia: kiedy oni weszli, spytali, kto jest w domu poza mną. Odpowiedziałem, że żona i dziecko. Agnieszkę uważałem za dziecko, zresztą ona miała wtedy czternaście lat. Agnieszka natomiast, kiedy oni weszli do pokoju, błyskawicznie się obudziła i, niczemu się nie dziwiąc, od razu zapytała, która godzina. Odpowiedzieliśmy, że siódma, a może kwadrans po siódmej. Powiedziała, że musi natychmiast wychodzić do szkoły, bo ma dwie klasówki. A było to tak niezwykle wiarygodnie powiedziane, że nawet myśmy w to uwierzyli, chociaż wcześniej o żadnych klasówkach nie było mowy. Panowie jej powiedzieli, że będzie musiała zostać tutaj, na co ona, że to absolutnie wykluczone, bo jest koniec okresu i nie będzie miała szans ich napisać, że już wychodzi i w ogóle. I kiedy któryś z nich dzwonił do Komendy Stołecznej i zapytali go, kto jest w domu, to powtórzył dokładnie moje słowa, że jest żona i dziecko, i że jest problem, bo to dziecko musi pójść na klasówki. Z tamtej strony widocznie padło pytanie, do której klasy chodzi, ona powiedziała, że do pierwszej, i ten powtórzył, że do pierwszej, co po skojarzeniu: „dziecko” i „pierwsza klasa” doprowadziło do decyzji – „niech sobie idzie”. No i Agnieszka w piętnaście minut później była na dworze i pozawiadamiała wszystkich ludzi, tak że nikt do nas nie przyszedł poza Krzysiem Hagemajerem, który zaszedł już przed ósmą.
Zofia Romaszewska: Myśmy wtedy coś robili przy organizowaniu tej mszy. Nie pamiętam co, w każdym razie Krzyś uważał za stosowne przyjść do nas z tego powodu. To była jedyna osoba, która wpadła w ten nasz domowy kocioł.
Zatrzymali go?
Zofia Romaszewska: Tak, na czterdzieści osiem godzin. Zatrzymali go u nas, później zabrali. To był jedyny raz, kiedy Krzyśka zatrzymali na czterdzieści osiem godzin.
A pod koniec dnia była jeszcze bardzo zabawna scena. Oni siedzieli, wygłaszając do nas jakieś mowy, jeśli mieliśmy ochotę chwileczkę ich posłuchać, ale potem byli bardzo zmordowani. I kiedy już chcieli wychodzić, myśmy zaczęli czytać głośno Kalendarz i klepsydrę Konwickiego, tam są takie dobre kawałki. Siedzieliśmy w pokoju i czytaliśmy, aż tu w pewnym momencie ze straszliwym impetem wpadł do nas ubol: „Co tu się dzieje? Co wy czytacie?”. Był przekonany, że czytamy „Kulturę”. Wcześniej nie robili nam rewizji i teraz chyba nabrali na to ochoty (w każdym razie taką minę miał ten facet), tyle że to groziło im siedzeniem jeszcze pół nocy. Facet wleciał jak pies gończy, a myśmy mu pokazali, że czytamy Kalendarz i klepsydrę. Spytał: „Naprawdę?”, obejrzał i powiedział: „Ciekawe”. Wyszli koło jedenastej, o tej godzinie ich odtrąbiono. I taki był nasz pierwszy z nimi kontakt.
W tym czasie szykowała się głodówka. Kiedy i jak się zaczęła?
Zbigniew Romaszewski: Głodówka była trochę później.
Ale po tych czterdziestu ośmiu godzinach część osób nie wyszła, prawda?
Zbigniew Romaszewski: Część siedziała od czasu aresztowań w Krakowie, a część została zatrzymana w czasie wyjazdu na pogrzeb… Już wiem, dlaczego myśmy byli tacy skonani. Oni siedzieli, a myśmy się wtedy gwałtownie spotykali i próbowali odtworzyć jakąś strukturę organizacyjną. Pamiętam takie spotkanie – odbyte chyba u Jacka i przed mszą, nie bardzo potrafię skojarzyć – na którym chcieliśmy dokooptować różne osoby do składu KOR-u.
[…]
Zofia Romaszewska: Pamiętam bardzo zabawną historię związaną z Haliną [Mikołajską] jako rzecznikiem prasowym [KOR-u]. Był maj albo początek czerwca, kiedy Halina udzielała wywiadu (…). W każdym razie zebrała wtedy korespondentów zagranicznych i miała im rozdać jakieś oświadczenia i bibułę. Korespondenci byli umówieni na niezbyt wczesną godzinę, powiedzmy na jedenastą, i ja też miałam się tam pojawić, niesłychanie skrępowana, bo przecież wiedziałam, że idę do wielkiej artystki… Z jakiegoś powodu tam poszłam, już nie pamiętam, pewnie miałam coś przynieść. Wchodzę do tego domu i okazuje się, że pani Halina jest w betach, w jakichś niesłychanie koronkowych koszulkach, bardzo przezroczystych, a w sekundę po moim wejściu rozlega się pięć dzwonków i wpadają korespondenci w pełnym szyku, zaś ona w tych zwiewnych peniuarach wyłania się z pokoju i ma udzielić najświeższych informacji natury politycznej. Ci panowie w krawatach, zapisujący w kajecikach wszystko, stojący niemal na baczność, i ona wyłaniająca się z tej pościeli – mimo całej tragicznej sytuacji (bo się rzeczywiście bardzo niedobrze działo dookoła) byłam niesłychanie rozbawiona. Obejrzałam sobie wtedy po raz pierwszy, jak Halinka funkcjonuje. Bo nadzwyczajne było to, że ona funkcjonowała w tych peniuarach jak prawdziwy polityk. Wygłaszała jakieś kwestie polityczne, wypytywano ją już o aferę z „Komunikatem”…
Zbigniew Romaszewski: Halina była bardzo dzielna, ale pod szalonym ostrzałem. Wtedy odbywało się spuszczanie powietrza z kół jej samochodu, podrzucanie gówna na przednie siedzenie…
To była druga fala, bo pierwsza ją spotkała w listopadzie 1976 roku.
Zbigniew Romaszewski: Tak, to była druga fala. Ona się wówczas ujawniła, zaczęła energicznie działać i przejęła w ogromnej mierze funkcje Jacka [Kuronia]: informowanie korespondentów, wydzwanianie do nich, przekazywanie im wiadomości o represjach.
Zofia Romaszewska: Ona z Anką Kowalską. Ale uważało się mimo wszystko, że Anka jest mniej wprowadzona, więc spisywała wszystko po nocach, zanosiła Halinie i wydawcą na świat była właśnie Halina.
Zbigniew Romaszewski: Co myśmy wtedy robili? Byliśmy straszliwie zaganiani. Ale cośmy robili, nie bardzo pamiętam.
Czy sprawa rozszerzenia KOR-u w tym momencie utonęła?
Zbigniew Romaszewski: Tak. Myśmy działali jako współpracownicy KOR-u, w jakiejś mierze animując akcję całego środowiska KOR-owskiego. Zajmowaliśmy się sprawą wydania skarg radomskich, usiłowaliśmy wydać sprawozdania z procesów…
… w imieniu PRL?
Zbigniew Romaszewski: …w imieniu PRL ukazało się mniej więcej w tym okresie (3).
Zofia Romaszewska: Myśmy cały czas pracowali w pocie czoła, przyziemnie i niesłychanie konstruktywnie, a tamci siedzieli, głodowali albo manifestowali swoje niezadowolenie.
Zbigniew Romaszewski: Najdziwniejszymi sprawami się wtedy zajmowaliśmy. Pamiętam, że na przykład przetaczałem jakieś wałki do powielaczy. Skombinowaliśmy uszkodzony powielacz, który się nazywał „Jacuś 1”. Woziliśmy do Jacka, żeby go naprawił.
Uporządkujmy: nie mówimy nazwisk, jeżeli nie chcemy, ale nie mówimy też „Jacek”, bo wtedy wydaje się, że chodzi o Kuronia.
Zofia Romaszewska: Jacuś to nasz znajomy inżynier, który go zmontował, więc na jego cześć powielacz nazwany został „Jacek”.
Zbigniew Romaszewski: I to był nasz powielacz białkowy, bo do tej pory były te niebieskie (4). Pamiętam, że odbieraliśmy go na dworcu i były jakieś szykany. Ktoś przywoził, ktoś odwoził, jakieś kwity… To było bardzo skomplikowane. A potem był jeszcze drugi powielacz, też do naprawy.
Zofia Romaszewska: A ponadto kończył się rok szkolny. Mieliśmy kupę korepetycji i przygotowania na studia. To były nasze żniwa finansowe: niesłychanie wtedy zasuwaliśmy.
Zbigniew Romaszewski: A ja pracowałem jeszcze zawodowo w Instytucie Fizyki PAN. Życie było trudne i skomplikowane.
Zofia Romaszewska: Głodówkę to my bardzo słabo pamiętamy. Byliśmy z tyłu. Pracowaliśmy intensywnie, usiłowaliśmy coś zrobić, w związku z tym staraliśmy się nie rzucać w oczy. Byliśmy przy organizowaniu głodówki, spotykaliśmy się w tej sprawie z Heńkiem u niego w domu, ale potem się wycofaliśmy. Nawet nie odwiedzaliśmy głodujących. Raz byliśmy, nie wytrzymaliśmy, ale na samym końcu.
[…]
Jest taki dokument, to znaczy Oświadczenie KOR-u z 9 maja, w którym znajduje się informacja o powstaniu Biura Interwencyjnego. Kiedy ten historyczny moment nastąpił? Czy Biuro powstało już wtedy, czy była to tylko zapowiedź?
Zofia Romaszewska: Nie, to było takie zawracanie głowy. Pamiętam, że byłam temu przeciwna.
Zbigniew Romaszewski: Do „Starszych Państwa” trafiały wtedy z całego kraju listy dotyczące najrozmaitszych spraw. Nie wiedzieli, co robić, postanowili więc kogoś w to ubrać i ubrali Stefana Starczewskiego.
Zofia Romaszewska: Pamiętam, że Starczewski rozkazał nam przyjść do siebie i powiedział, że to oczywiście my będziemy się tym zajmować. Myśmy natomiast byli zdania, że mamy co innego do roboty – i rzeczywiście mieliśmy. Wtedy zaczęły się aresztowania i awantury. Poza tym ja sobie nie wyobrażałam, jak można prowadzić prawdziwą działalność interwencyjną. Pamiętam także, że to ja wymyśliłam nazwę „Biuro Interwencyjne” i że była to nazwa od rzeczy, bo biuro powinno przecież znaczyć biuro. Inna sprawa, że przez całe trzy lata nazwa była abstrakcyjna i dopiero teraz mamy biuro (5). Okazało się, że nazwy są szalenie ważne – nieraz ważniejsze od kryjącej się za nimi rzeczywistości. „Biuro Interwencyjne” to jest coś, co ludzie rozumieją. Na przykład na Zachodzie można to doskonale przetłumaczyć i każdy rozumie, o co chodzi. Ale to był fantom.
Zbigniew Romaszewski: Było to jednak pojęcie, które weszło do struktury organizacyjnej KOR-u. Każda organizacja musi mieć Biuro Interwencyjne. Podstawową komórką „Solidarności” też jest Biuro Interwencyjne – taki dział skarg i zażaleń.
Zofia Romaszewska: Byłam wtedy bardzo zezłoszczona na Stefana, że mamy się tym zajmować, bo spadł na nas głównie zestaw paranoików piszących rozliczne listy.
[…]
Zbigniew Romaszewski: Studenci z całego kraju zjeżdżali wtedy do Wojtka Onyszkiewicza, który leżał w łóżku i który zamierzał cały kraj pokryć kapliczkami. Chciał, żeby w związku z Pyjasem wszędzie odbywały się głodówki i wszędzie powstawały ołtarzyki ze świeczkami. Miał taki paranoiczny pomysł. Leżał w łóżku, wszyscy poza nami go odwiedzali. Byliśmy tak zaangażowani, nie byliśmy w stanie, no i Zosię denerwował. Tam Tosia (6) trzymała główną wartę.
Zofia Romaszewska: Kiedyś zabierała ją stamtąd policja, a ona śpiewała Jeszcze Polska nie zginęła, kładąc się krzyżem na podłodze. Było bardzo malowniczo. Dla mnie za bardzo.
A w sferze odczuć i wrażeń: myśleliście wtedy, że aresztowani koledzy wyjdą czy nie? Będzie proces czy nie będzie? Będą następne aresztowania czy nie?
Zofia Romaszewska: Myśleliśmy, że nie wyjdą i że będą nowe aresztowania. Takie było nasze zdanie, przynajmniej moje.
Zbigniew Romaszewski: Że nie wyjdą, to chyba tak. Myśmy się nie spodziewali, że ich puszczą, ale było dla nas jasne, że będziemy robić o to dużą awanturę. Byliśmy pełni ponurych myśli. I w tym czasie nawiązaliśmy kontakty ze „Starszym Państwem”. Rzuciliśmy się wpław w całą imprezę, zaczęliśmy przychodzić na zebrania KOR-u.
Fragment rozmowy opublikowanej w książce Andrzeja Friszke i Andrzeja Paczkowskiego Niepokorni. Rozmowy o Komitecie Obrony Robotników (Znak 2008). Pominięto część przypisów.
Przypisy:
(1) W mieszkaniu Heleny i Witolda Łuczywów 15 kwietnia 1977 roku odbyło się zebranie „aktywu”, na którym dyskutowano między innymi sprawę przeprowadzenia głodówki w obronie więzionych robotników. Na zebranie wkroczyli funkcjonariusze MO i SB, spisali jego uczestników i zatrzymali na czterdzieści osiem godzin M. Chojeckiego, J. Kuronia, A. Macierewicza, W. Arkuszewskiego, S. Kowalskiego, W. Ostrowskiego i M. Gugulskiego.
(2) Agnieszka Romaszewska, córka Zofii i Zbigniewa.
(3) …w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Komitet Obrony Robotników, Warszawa 1977. Był to opublikowany na powielaczu spirytusowym wybór przemówień adwokatów w procesach poczerwcowych.
(4) To znaczy spirytusowe, z których wychodził druk koloru błękitnego.
(5) Chodzi o Komisję Interwencji i Praworządności w Regionie „Mazowsze”, która była komórką organizacyjną i miała swój lokal, pracowników, sekretarkę.
(6) Antonina Krzysztoń.