Polscy ekonomiści w latach 60. narzędziami światowej nauki diagnozowali problemy, których Zachód często nie potrafił nawet ująć pojęciowo
Michał Sutowski: W latach 50. i 60. ekonomiści z tak zwanej polskiej szkoły rozwoju, tacy jak Michał Kalecki czy Ignacy Sachs, opracowywali plany modernizacji gospodarek i uprzemysłowienia krajów Trzeciego Świata. Ćwierć wieku później plany transformacji dla samej Polski pisano już na Zachodzie. Dziś trudno sobie wyobrazić polskich badaczy przygotowujących plany naprawy świata, które ktoś chciałby z zainteresowaniem czytać. Jak to możliwe, że pół wieku temu na peryferiach Europy powstał ośrodek myśli ekonomicznej, który inspirował i kształcił decydentów i ekspertów od Indii, przez Ghanę, po Mongolię?
Małgorzata Mazurek: Źródeł polskiej szkoły rozwoju można szukać jeszcze w XIX wieku. W 1888 roku powstała słynna książka Nędza Galicyi w cyfrach i program energicznego rozwoju gospodarstwa krajowego Stanisława Szczepanowskiego. Jej autor był przemysłowcem z branży naftowej zagłębia borysławsko-drohobyckiego; jako pierwszy zaprzągł badania statystyczno-gospodarcze i język cyfr do repertuaru rodzimej argumentacji politycznej w przedmiocie „jaka ma być Polska”. A mówiąc ściślej: co zrobić z Galicją, która niedługo wcześniej uzyskała autonomię w ramach Austro-Węgier. Szczepanowski w swojej książce nakreślił mapę świata ujętego w liczby i na tej mapie umieścił Galicję – obok „Bengalii”, Chin i południowych Włoch.
Ale one nie leżą obok siebie.
Pod wieloma względami uznawano je jednak za podobne do Galicji: jako przeludnione, rolnicze i biedne. Skojarzenie z południem Włoch jest dość oczywiste, ale indyjski, a właściwie brytyjski Bengal też nie znalazł się w tym zestawieniu przypadkowo: Stanisław Szczepanowski po studiach w Wiedniu wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie zatrudniono go w India Office, w którym pracował też John Stuart Mill i wielu innych angielskich liberałów. Autor Nędzy Galicyi… był pod ich ogromnym wpływem intelektualnym, ale też dzięki swemu miejscu pracy zyskał niespotykaną w Europie Środkowej i Wschodniej skalę porównawczą. Pozwoliła mu ona stwierdzić, że „ze wszystkich krajów na całej kuli ziemskiej praca rolnika najmniej wydatną jest w Galicyi” oraz że produkcja na głowę ludności rolniczej jest u nas niższa niż w kolonialnym Bengalu.
A pamiętajmy, że było to w czasach klęski suszy w Indiach, z którą imperium brytyjskie zupełnie sobie nie poradziło – w efekcie czego zginęły miliony ludzi.
To był przełomowy okres, bo Brytyjczycy właśnie przestawiali się na bezpośrednie zarządzanie imperium – w latach 50. XIX wieku rozwiązywano Brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską. Szczepanowski był w epicentrum tych wszystkich wydarzeń. Niedługo po swoim powrocie do Galicji organizuje pierwsze odwierty, zatrudnia robotników i staje się przedsiębiorcą – i aktywnym publicystą.
Szczepanowski jako pierwszy zrozumiał, że nędza Galicji to nie jest tylko problem galicyjski?
Tak – że nie dotyczy wyłącznie peryferii imperium Habsburgów; że „zacofanie”, o którym zaczyna się mówić głośno w XIX wieku, to problem ogólnoświatowy, a Galicja to tylko jedno z miejsc, gdzie przybiera ono wyjątkowo ostre formy. Wtedy właśnie tworzyły się zręby myślenia łączące losy Europy Wschodniej z resztą świata. Zaczęto ten problem ujmować w sposób naukowy: oto terytorium, na którym dominuje niskowydajna gospodarka wiejska i mieszka masa bardzo biednej ludności, dla której nie ma zatrudnienia.
I chodzi o to, jak sprawić, by powstały dla nich miejsca pracy?
Nie, wtedy jeszcze angielscy liberałowie i ich naśladowcy o tym nie myślą – o miejscach pracy zacznie się dyskutować później, w czasach Keynesa. Pod koniec XIX wieku panuje powszechne przekonanie, że problem nędzy takiej jak galicyjska rozwiązuje wędrówka ludności w poszukiwaniu lepszego życia.
Migrację postrzega się jak mechanizm automatyczny?
John Stuart Mill, którego intelektualnym spadkobiercą był Szczepanowski, wymyślił „hydrauliczną” teorię przeludnienia: jeśli gdzieś jest za dużo ludzi, to w naturalny sposób przenoszą się w miejsca niedoludnione. W podtekście było oczywiście kolonialne myślenie o rzekomo „pustych” Azji i Afryce jako terenach do podbicia i zagospodarowania. Na podobnej zasadzie w ówczesnej ekonomii neoklasycznej funkcjonowała idea gospodarki jako systemu zmierzającego do naturalnej równowagi. Pamiętajmy też, że przełom wieków XIX i XX to czas wędrówki ludności w wymiarze globalnym. Także z Galicji mnóstwo ludzi wyemigrowało na stałe, głównie do Ameryki Północnej i Południowej.
Ale potem wybuchła I wojna światowa i globalną wędrówkę ludów szlag trafił.
Nie od razu, aczkolwiek USA w 1924 faktycznie zamknęły granice dla przybyszów – nie tylko tych z Europy Wschodniej, ale też z Azji. Liga Narodów, Stany Zjednoczone, a zwłaszcza Wielka Brytania podtrzymywały werbalnie doktrynę wolnego przepływu ludności i kapitałów, ale wraz z Wielkim Kryzysem i tam zwyciężył protekcjonizm gospodarczy i restrykcje imigracyjne.. Jak się wydawało – ostatecznie.
I tak niepodległa Polska po I wojnie światowej odziedziczyła Galicję z demografią i gospodarką w stanie sprzed 1914 roku – ale granice państw były już zamknięte, więc zabrakło emigracyjnego wentyla.
Tak wtedy myślano. I właśnie to radykalnie zmieniło kontekst i sens idei zawartych w Nędzy Galicyi… Szczepanowski był bowiem liberalnym nacjonalistą – w anglosaskim rozumieniu tego słowa – i zakładał, że polski przemysł, będący wehikułem narodowej modernizacji, mają budować rzutcy Polacy, taka nowa klasa średnia. Oczywiście taka, która dopiero powstanie.
„Polska” klasa średnia – to znaczy mówiąca po polsku, etnicznie polska czy po prostu lojalna wobec przyszłego państwa polskiego?
No właśnie: Stanisław Szczepanowski był liberalnym patriotą, dalekim od rasowego rozumienia narodu. Nie zmienia to faktu, że jego projekt modernizacyjny miał pewne niepokojące elementy. Skoro idealnym podmiotem narodowego rozwoju miał być polskojęzyczny obywatel, rzutki przemysłowiec – to co z pozostałymi obywatelami? Czy uznać za ludzi drugiej kategorii? Wizja industrializacji według Szczepanowskiego wykluczała chłopów, bo on uważał ich za element niedożywiony, a więc „słaby” biologicznie – podobny do chłopów Bengalu. Wówczas o ludności chłopskiej i z prawa, i z lewa myślano w ten sposób, to znaczy w kategoriach, które dziś nazwalibyśmy biopolitycznymi. Do tego nie było wcale oczywiste, kim – w sensie etnicznym – ci chłopi są. Z jednej strony koniec XIX wieku to epoka wielkich ruchów narodotwórczych, także na prowincji; z drugiej strony bynajmniej nie stawiano znaku równości między „tutejszymi” chłopami a Polakami. Druga „problematyczna” w tej wizji grupa to oczywiście Żydzi – według Szczepanowskiego słaby materiał do dźwigania Galicji z nędzy.
Tezy jego książki dobrze pasują do programu endecji: chodzi o to, żeby nowoczesny polski kapitalizm zbudowali polscy kupcy, rzemieślnicy i przemysłowcy.
W pewnym sensie tak, choć Szczepanowski z pewnością nie organizowałby bojkotu ekonomicznego wobec Żydów ani nie nawoływał do pogromów. Niemniej swoją książkę pisał w warunkach otwartych granic i względnie swobodnego przepływu ludności; ta sama książka czytana w czasach granic zamkniętych mogła prowadzić do wniosków bliskich endecji.
A mogła prowadzić do innych?
Spory o nędzę w Galicji i innych częściach dawnej Rzeczpospolitej dziedziczą pewne wątki po fundamentalnej dla nauk społecznych i myśli politycznej debacie maltuzjanistów z marksistami. Główne nurty myślenia na ziemiach polskich nawiązywały do jednych albo drugich. Szczepanowski był uczniem angielskich liberałów, którzy, czytając Malthusa, wierzyli, że rozmiary populacji to klucz do wyjaśnienia problemu ubóstwa. Zdaniem marksistów z kolei maltuzjanizm to tylko ideologia burżuazyjna odwracająca uwagę od realnego konfliktu między robotnikami i kapitalistami, a samo „przeludnienie” jest dla kapitalistów wygodnym terminem, za którym kryje się po prostu, tania „rezerwowa armia pracy”.
Zwolennicy jednej opcji planują masową emigrację, zwolennicy drugiej – organizują na miejscu walkę klas?
To bardziej skomplikowane, co pokazuje na przykład postać Ludwika Krzywickiego, ojca-założyciela polskiej socjologii i tłumacza pierwszego tomu Kapitału. To był bardzo eklektyczny badacz społeczny. W Lipsku studiował u psychologa Wilhelma Wundta, fascynował się zooantropologią – a zarazem, jako głęboko zanurzony w Marksie, odrzucał maltuzjańską biopolitykę. Krzywicki na zjawisko migracji patrzył wielostronnie: dostrzegał proces tworzenia się rolnego i miejskiego proletariatu, pochylał się nad jego losem jak typowy wschodnioeuropejski inteligent tamtych czasów, ale zarazem się zastanawiał: co to właściwie oznacza, że masa galicyjskich chłopów jedzie na saksy? Jego ogólna interpretacja była typowa dla ówczesnych marksistów – to etap budowania kapitalizmu, który nas w końcu przybliży do socjalizmu. Cały proces jest bolesny, ale ma swój „postępowy” wymiar: ponad połowa migrujących robotników to kobiety, chłopki zrywają więzi z parafią, wychodzą spod klosza księdza i ojca i dostają szansę emancypacji; w wielkich gospodarstwach rolnych Niemiec się usamodzielniają…
Według liberałów, a potem także endeków, ludzi można było przesuwać choćby na inny kontynent, żeby tylko zrobić miejsce dla wybrańców – pionierów kapitalizmu lub jednorodnego etnicznie państwa narodowego; chłoporobotnicy stanowili w tej układance ruchomy czynnik produkcji. Myślenie Krzywickiego zmierzało w inną stronę – to właśnie egzystencji robotników poświęcał on niemal całą uwagę. I to on zainspirował, zwłaszcza w Kongresówce, widzenie świata większości radykalnej inteligencji.
I ten spór – endeckich maltuzjanistów z socjalistycznymi marksistami – określał debatę na temat szans rozwojowych Polski w II RP?
Jeśli przyjrzymy się politycznemu pejzażowi Polski międzywojennej, to dostrzeżemy co najmniej jedną jeszcze kluczową opcję. Pamiętajmy bowiem, że tak Szczepanowski i jego następcy, jak i Krzywicki ze swymi uczniami chcą uprzemysłowienia, które traktują jako motor narodowego rozwoju – inaczej tylko widzą prowadzące do niego drogi. W tle jednak mamy II RP jako zlepek terytoriów trzech imperiów, którego przyszłość jest bardzo mglista. Sam Józef Piłsudski był pesymistą w kwestii, czy to państwo w ogóle może przetrwać. Cały jego obóz co najmniej od końca lat 20. wyobraża sobie przyszłą wojnę totalną…
Ale przecież rozwój przemysłowy ściśle się wiąże z kwestią potencjału militarnego.
A jednak elity, które naprawdę rządzą Polską, od Władysława Grabskiego począwszy, a na piłsudczykach skończywszy, widzą to nieco inaczej. Według nich Polska musi być krajem rolniczym, bo ma tak mały potencjał przemysłowy, tak małe kapitały i rodzimy majątek, że nie będzie w stanie konkurować z potęgami przemysłowymi. Z tego powodu w międzynarodowym podziale pracy powinna się wyspecjalizować w eksporcie towarów rolniczych, przy jednoczesnym założeniu, że problem bezrobocia, zwłaszcza tego na wsi, rozwiąże masowa emigracja. II RP podpisuje w tej sprawie umowy z Francją i innymi krajami imigracyjnymi, a do tego na forum międzynarodowym prezentuje się jako kraj emigracji i forsuje nową doktrynę emigracyjną, opartą tym razem na planowym, a nie wolnym przepływie ludzi między państwami. Liga Narodów te starania do pewnego stopnia wspierała.
Zaraz, przecież Centralny Okręg Przemysłowy miał służyć właśnie stworzeniu miejsc pracy w Polsce – i przemysłowemu właśnie uzbrojeniu armii.
COP zaczęto budować bardzo późno, w połowie lat 30. – właśnie po to, żeby zmodernizować armię. W niemal całej polityce gospodarczej II RP priorytetem nie była nigdy jakość życia mas, ale równowaga budżetowa i stabilny pieniądz; do 1935 roku byliśmy jednym z najbardziej ortodoksyjnie trzymających się standardu złota krajów na świecie. Dla ówczesnej władzy – niewątpliwie także ze względu na pamięć hiperinflacji z początku lat 20. – w centrum uwagi był stabilny budżet i zrównoważony bilans płatniczy, społeczeństwo zaś, według słów jednego z urzędników Ministerstwa Skarbu, było „zmienną niewiadomą”, zjawiskiem drugorzędnym wobec zjawisk monetarnych. Takiej optyce dodatkowo sprzyjała mentalność obozu rządzącego, w której panował wyraźny podział na elitę i masę. Problem zaczął się, kiedy o tej masie zaczęto myśleć w kategoriach armii – dopiero wówczas urzędnicy nieco trzeźwieli… Bardzo krytycznie pisał o tym między innymi Krzywicki w przedmowie do wydanych przez Instytut Gospodarstwa Społecznego Pamiętników chłopów.
Ani autorytaryzm, ani elitaryzm władz nie wyklucza myślenia w kategoriach „przyspieszenia” czy skoku modernizacyjnego.
Piłsudski uważał, że Polska jest krajem biednym, zniszczonym wojną, zahibernowanym, co wykazuje na przykład profesor Waldemar Paruch w rewelacyjnej książce Myśl polityczna obozu piłsudczykowskiego. W jego przekonaniu skoro ani koniunktura, ani kryzys nie są wytwarzane w Polsce, to i Polska nie ma wielkiego pola manewru. Może jedynie dryfować, ograniczać konsumpcję, nie zadłużać się – i może kiedyś pojawią się pożyczki z zagranicy czy większe inwestycje zagraniczne. Powtarzał zresztą te tezy za profesorem Adamem Krzyżanowskim czy Rogerem Battaglią, dyrektorem Centralnego Związku Galicyjskiego Przemysłu Fabrycznego. Samego Piłsudskiego gospodarka interesowała niewiele.
Ale Battaglia promował uprzemysłowienie, nie mówiąc o Eugeniuszu Kwiatkowskim, który jest przecież ikoną przemysłowej modernizacji Polski.
Bo w rządowym mainstreamie też toczyły się spory. „Aktywiści”, do których należał na przykład Stefan Starzyński, forsowali uprzemysłowienie, a przy tym niekoniecznie oparte na kryteriach etnicznych, jak to miało miejsce u Szczepanowskiego, endeków, a z czasem także w części Obozu Zjednoczenia Narodowego.
A Kwiatkowski?
Z nim sprawa jest złożona. Jego myślenie nosiło jednak piętno Szczepanowskiego, bo na przykład w jego planie piętnastoletnim była mowa o polonizacji miast. W ogóle rozwój II RP miał dotyczyć przede wszystkim etnicznych Polaków: niemal wszystkie siły polityczne i eksperci podtrzymywali diagnozę o przeludnieniu, względnie o nadwyżce ludnościowej. Pod koniec lat trzydziestych, sanacja i endecja otwarcie mówiły o „sztucznym przeludnieniu”, które rzekomo powodowali Żydzi. Był to jedynie podparty naukowym językiem pretekst do wyłączenia Żydów poza nawias praw obywatelskich i społecznych. Notabene warto pamiętać, że planowanie Kwiatkowskiego było raczej przestrzenno-geograficzne niż stricte ekonomiczne – inaczej niż po II wojnie światowej. Obejmowało na przykład program morski, program rozwoju ziem wschodnich… Twórca Gdyni niejako z przymusu – będąc zwolennikiem polityki deflacyjnej i silnej waluty – zaczął pragmatycznie uznawać, że państwo jest jednak czynnikiem niezbędnym rozwoju.
Czy lewica ekonomiczna miała jakiś wpływ na myślenie ówczesnych ludzi władzy?
Środowiska ekspercko-inteligenckie Warszawy, które znam najlepiej, gromadziły się wokół GUS, kierowanego przez Edwarda Szturm de Sztrema, a potem także w Instytucie Badania Koniunktur Gospodarczych i Cen profesora Edwarda Lipińskiego, w kierowanym przez samego Krzywickiego Instytucie Gospodarstwa Społecznego czy przy Wolnej Wszechnicy. Ciążyli w tamtym kierunku także ludzie z Krakowa, jak Oskar Lange czy PPS-owiec Władysław Malinowski. Ich pomysły były w wyraźnej kontrze do opcji rządowej i nie miały szans na realizację. Niemniej to właśnie ci ludzie mieli w ręku diagnozę tego, czym jest Polska.
Jako pierwsi wykazali, że rządowa obsesja na punkcie zadłużenia, stabilności waluty i równowagi budżetowej dotyczy jedynie wycinka rzeczywistości związanej z rynkiem.
Wskazywali jednocześnie, porównując Polskę z sąsiednimi Niemcami, że zjawiska wielkoprzemysłowe i nowoczesny rynek kapitałowy obejmują zaledwie niewielką część realiów gospodarczych II RP, bo wieś jest w zasadzie wyłączona z tego obiegu. To oznaczało z kolei, jak przekonywali Michał Kalecki z Ludwikiem Landauem, że także kryzys gospodarczy w Polsce trzeba analizować innymi kategoriami niż w USA czy Niemczech, a w „Polsce B” – wtedy się pojawia termin – inaczej niż w „Polsce A”. Kalecki dowodził, że nie ma żadnego automatyzmu rynkowego, dzięki któremu gospodarka mogłaby samoczynnie wrócić do równowagi, że deflacyjna polityku rządu jest zabójcza i wreszcie, że osią myślenia o gospodarce powinna być nie równowaga budżetowa, ale tworzenie miejsc pracy.. Stąd wzięły się badania na temat dochodu społecznego.
To wszystko były herezje dla ekonomistów rządowych?
W dużej mierze tak. Będący nieco w cieniu Kaleckiego Ludwik Landau łączył teorię ekonomiczną z badaniami statystycznymi na temat społeczeństwa. W publikowanych pod pseudonimem w „Przeglądzie Socjalistycznym” artykułach mówił w 1932 roku: spójrzmy na mapę świata i zapytajmy, komu się udało. I odpowiadał: krajom uprzemysłowionym. A jaka jest przyszłość kraju, który tak jak Polska skazuje się na pozostawanie wśród gospodarek rolniczych w globalnym podziale pracy? W książce Gospodarka światowa Landau udowadniał, że tylko wejście na ścieżkę intensywnego uprzemysłowienia może przybliżyć Warszawę do Paryża, Berlina czy Londynu. On to wszystko pisał z pełną świadomością, że czekają nas błędy i wypaczenia wiążące się z industrializacją, ale był też wielkim optymistą, bo wierzył, że dzięki temu można stworzyć socjalizm.
Bo socjalizm jest sprawiedliwszy?
Sprawiedliwszy i efektywniejszy: dorobkiem ówczesnej lewicy ekonomicznej była dobrze sformułowana teoria socjalizmu, z analizami Oskara Langego na temat tego, jak stworzyć imitację rynku z planistą jako zastępstwem ceny. Kalecki był bardziej umiarkowany; jego przełomowe Próby teorii koniunktury czytano jako jeden z wariantów ekonomii keynesowskiej.
I w tych wszystkich rozważaniach czynnik etniczny, względnie narodowościowy, był nieobecny?
Faktycznie, nie można uciec od pytania o to, jakie były ograniczenia myślenia ekonomistycznego, w którym aktorzy gospodarczy i społeczni niejako pozbawieni są tożsamości kulturowej. Czy takie myślenie w ogóle miało sens w Polsce międzywojennej, gdzie konflikty etniczne były tak gwałtowne? Trudno je zredukować do sporów „zastępczych”. Oni też sobie stawiali to pytanie. Ludwik Landau napisał w 1937 roku tekst w jidysz dla pisma „Jidishe Ekonomik” pod egidą Żydowskiego Instytutu Naukowego, w którym żydowscy uczeni rozwijali własną ścieżkę myślenia o gospodarce i społeczeństwie. Landau miał związki z tym środowiskiem; wileński Instytut obejmował między innymi sekcję gospodarczo-statystyczną, prowadził własne statystyki, publikował swoje wydawnictwa. Tacy ludzie jak bundowiec Wiktor Alter czy sam Landau, zasymilowany Żyd, włączali dyskusję w środowiskach żydowskich do ogólnej debaty na temat rozwoju Polski. Kiedy z kolei w latach 30. próbowano utworzyć Front Ludowy, bundowcy i socjaliści mówili głośno o kwestii żydowskiej jako części dylematów rozwojowych i uprzemysłowienia. Nie dało się zatem problemu etniczności zupełnie pominąć.
Lewicowych pomysłów na rozwój nie dało się w II RP zrealizować, ale w czasie II wojny światowej spore środowisko ekonomistów z naszego regionu zaczęło w Wielkiej Brytanii pracować nad planami modernizacji krajów zacofanych. Dlaczego spadkobiercy Szczepanowskiego i Krzywickiego znów zaczęli myśleć o krajach ubogiego, jak byśmy dziś powiedzieli, Południa?
Koncepcje rozwoju krajów położonych „między Rosją, Niemcami a Włochami”, jak to zdefiniował Paul Rosenstein-Rodan, dobrze wpisywały się w ówczesne myślenie aliantów o przyszłym porządku powojennym. Ekonomistów z Europy Południowo-Wschodniej i Wschodniej zaproszono do współpracy w takich ośrodkach jak Chatham House czy Nuffield College po to, żeby tworzyli plany nowej Europy po zakończeniu wojny. Z początku Brytyjczycy i Amerykanie wyobrażali sobie, że nasz region będzie pod ich wpływem. Kiedy jednak w imię Realpolitik zgodzili się oddać Europę Wschodnią pod kontrolę Związku Radzieckiego, Europa Wschodnia i Bałkany stały się ni mniej, ni więcej jak hipotetycznym modelem problemu zacofania. Uważano, że ta część świata odzwierciedla, na zasadzie pars pro toto, problemy innych światowych obszarów zacofania. Skądinąd „Europa rolnicza” w opisach Rosensteina-Rodana, ale też wcześniej Landaua – który notabene do Anglii nie dotarł i zginął w Warszawie na ulicy w 1944 roku – oznaczała też europejskie Południe. Niemniej ekonomiści z naszych stron byli dla zachodnich aliantów wymarzonymi partnerami. Jako uczeni byli ciekawymi rozmówcami dla swoich brytyjskich kolegów, bo mówili tym samym językiem i często uczyli się na zachodnich uczelniach, śledzili na bieżąco zachodnią teorię nauk ekonomicznych – a z drugiej strony mieli empiryczne rozeznanie, jak te kraje „półkapitalistyczne” faktycznie działają, jak reagują na kryzysy i jak funkcjonują w światowym podziale pracy. Zarazem – w odróżnieniu na przykład od obszarów kolonialnych – suwerenne kraje wschodnioeuropejskie zobowiązane były gromadzić i upubliczniać dane na użytek organizacji międzynarodowych, przez co tworzyły własne nowoczesne aparaty statystyczne, dokonywały spisów ludności i tym podobne. Dzięki temu Europa Wschodnia – dzięki paradoksalnemu połączeniu nowoczesnej nauki z rodzimym „zacofaniem”, nadawała się jako obszar do testowania, mierzenia i szacowania różnych modeli ekonomicznych, z założeniem ich przeniesienia gdzie indziej. I właśnie dlatego w Londynie czasów wojny, gdzie pracowali ekspaci z Bułgarii, Jugosławii czy Polski, tworzyły się zręby nowoczesnej ekonomii rozwoju.
Socjalistycznej czy kapitalistycznej?
Mówimy tu o anglo-amerykańskiej wizji świata. Tworzone przez Rosensteina-Rodana plany odbudowy Europy, także Wschodniej, były częścią szerszej wizji powojennego porządku politycznego, w którym dominować miały przede wszystkich Stany Zjednoczone i w mniejszym zakresie borykające się z bankructwem moralnym i finansowym imperium brytyjskie. Co nie zmienia faktu, że w Związku Radzieckim ekonomiści tacy jak Jewgienij Warga prowadzili swoje własne, niekoniecznie podporządkowane doktrynie marksistowskiej, badania nad gospodarką światową. Ważniejsze jest jednak to, że aż do początku II wojny światowej Anglicy i Amerykanie wcale nie myśleli o rozwoju w kategoriach uprzemysłowienia krajów zacofanych. W Lidze Narodów, która reprezentowała głównie interesy Wielkiej Brytanii, a za pośrednictwem Fundacji Rockefellera była też pod wpływem USA, jeszcze w końcu lat 30. myślano o problemach tak zwanej rolniczej Europy głównie w kontekście migracji ludności i osadnictwa kolonialnego.
Rosenstein-Rodan w słynnym tekście o „wielkim pchnięciu” z 1943 roku też wskazuje, że nie należy w krajach biednych kopiować tych gałęzi przemysłu, zwłaszcza ciężkiego, które są już bardzo rozwinięte na Zachodzie. I że częściowa migracja do krajów zasobnych w kapitał będzie konieczna.
Bo taki był horyzont epoki: uprzemysłowienie widziano głównie w perspektywie państwa narodowego. W perspektywie międzynarodowej, w międzywojennej Genewie, dominował zaś paradygmat emigracji, choć cała empiria zamkniętych granic temu przeczyła; jeśli planowano coś organizować, to raczej masowy transfer ludności niż masowe inwestycje. Jednocześnie kraje zacofane traktowano jako potencjalnie niebezpieczne, bo może się w nich zagnieździć komunizm. Osiadli i skupieni w gospodarstwach rodzinnych chłopi mieli być naturalnym buforem bezpieczeństwa przeciwko bolszewickiej rewolucji ze Wschodu. Polska międzywojenna była w tych międzynarodowych sporach, powtórzmy, bardzo aktywna: z jednej strony chcieliśmy zostać spóźnioną potęgą kolonialną i domagaliśmy się, aby po I wojnie światowej niemieckie kolonie dostały się nam jako odszkodowanie; z drugiej strony promowaliśmy prawo „narodów nierozwiniętych” do migracji. I kiedy urodzony w Krakowie, a wykształcony w Wiedniu Paul Rosenstein-Rodan załatwiał Langemu stypendium w USA, ale także kiedy Anglicy zwracali się do polskich, węgierskich, bułgarskich czy jugosłowiańskich ekspertów już w czasie wojny – emigracja wciąż była traktowana jako najlepsza opcja.
Do czasu.
Tak, aż w końcu zrozumiano, że ten scenariusz będzie trudny do zrealizowania w skali międzynarodowej. I wówczas Paul Rosenstein-Rodan pisze swój słynny artykuł o problemach industrializacji wschodniej i południowo-wschodniej Europy z tezą, że zamiast międzynarodowego funduszu na rzecz finansowania emigracji trzeba sfinansować uprzemysłowienie krajów zacofanych na miejscu. To wszystko jest jeszcze w wersji light, nie ma mowy o rozwoju ciężkiego przemysłu – bo i mocodawcy autora tekstu boją się, że nazbyt zmieni to światowy podział pracy. A przecież Brytyjczycy i Amerykanie chcieli zachować swoje monopole i przewagi konkurencyjne. Nasi eksperci, jak Kalecki, ale także Rumun Mihail Manoilescu nie mieli w tej kwestii złudzeń. Wszyscy wiedzieli jednak to, co pisał dawniej Landau: że kraj rolniczy w świecie urządzonym tak, jak w latach 30., może w najlepszym razie dryfować, w najgorszym zaś grawitować ku jeszcze większej nędzy.
Twórcy przyszłej „polskiej szkoły rozwoju” zjeżdżają, choć nie od razu, do nowej Polski. Po to, żeby budować „odwilżowy” socjalizm?
Dzięki świetnej edycji dzieł zebranych Kaleckiego pod redakcją Jerzego Osiatyńskiego wiemy dobrze, że Kalecki najpierw pracuje w sekretariacie Narodów Zjednoczonych, doradza między innymi w Izraelu, uznawanym wtedy za obszar „słabo rozwinięty”. Przyjeżdża do Polski, podobnie jak dużo od niego młodszy Ignacy Sachs z Brazylii, w roku 1954. Warto podkreślić, że obaj wracają jeszcze przed odwilżą, a Michała Kaleckiego zaprasza do Polski Hilary Minc, kiedy Październik to wciąż odległa perspektywa.
Ale już wiadomo, że innej Polski nie będzie, że „Polska jest nad Wisłą”.
Tak, choć pewną rolę odegrało to, że panująca wówczas w USA zimnowojenna ideologia maccartyzmu pozbawia go posady w Sekretariacie ONZ. Jednocześnie w Polsce dokonuje się uprzemysłowienie – oczywiście w wariancie bez Żydów i innych mniejszości narodowych – w ramach stalinowskiego planu sześcioletniego. Co ciekawe, kierującemu wówczas gospodarką Hilaremu Mincowi bliżej było w tych sprawach do Kwiatkowskiego niż Kaleckiego. Pracował wcześniej w departamencie planowania w przedwojennym Ministerstwie Skarbu i opracowywał dane o przestrzennym rozmieszczeniu „przeludnienia” rolnego dla GUS-u. To, że militarna industrializacja była forsowna, wynikało oczywiście z nacisków radzieckich, ale było też realizacją – jakkolwiek perwersyjną – wizji przedwojennych.
Niedługo potem następuje jednak odwilż i wydaje się, że dla nieortodoksyjnych doradców ekonomicznych otwiera się pole manewru.
Szybko rozumieją jednak, że wprawdzie ich dyskusje i doradztwo są tolerowane przez władze, ale nie mają żadnego wpływu na realną politykę gospodarczą. Charakterystycznym tego przykładem był tak zwany plan perspektywiczny, używany później na warszawskiej SGPiS jako pomoc dydaktyczna, ale nigdy nierozważany nawet przez kręgi decydenckie. Opisali to niedawno student Kaleckiego Marcin Kula oraz Ignacy Sachs w swoich arcyciekawych wspomnieniach pod tytułem Trzeci brzeg. Kalecki z Czesławem Bobrowskim prowadzą wtedy słynne seminarium w pałacyku Rady Ministrów, na które ściągają ekonomiści młodszego pokolenia, tacy jak Włodzimierz Brus czy Kazimierz Łaski. Niemal od razu po zakończeniu powojennych wojaży wracają do problematyki rozwoju światowego – Oskar Lange już w 1954 roku jedzie do Indii, gdzie doradza premierowi Nehru i tworzy plany uprzemysłowienia dla jego kraju. Do grona „latających ekspertów” należą też Kalecki i Bobrowski. Działają jako swoisty hit eksportowy PRL, ponieważ władze cynicznie traktowały rodzimą ekonomię rozwoju jako walutę w relacjach z Trzecim Światem i próbowały wepchnąć ją w gorset państwowej „dyplomacji kulturalnej” czy po prostu międzynarodowej gry o wpływy; przejawem tego były raporty, co prawda zdawkowe, które nasi eksperci musieli zdawać ze swoich wyjazdów.
Zainteresowanie Trzecim Światem – mimo całego tego kontekstu – jest dla nich pociągające głównie dlatego, jak się zdaje, że mogą w tej sferze swobodnie zgłaszać pomysły i się rozwijać. Podobnie było z architektami, którzy zaczęli wówczas jeździć na przykład do Ghany, gdzie projektowali masę nowoczesnych budynków. Na uniwersytecie w Akrze wydział ekonomiczny stworzyli od podstaw ludzie od Kaleckiego. Naukowcy z Europy Wschodniej pojawili się tam na miejscu Brytyjczyków i Amerykanów, bo prezydent Kwame Nkrumah uważał, że będąc specami od planowania gospodarczego – modnego wówczas na całym świecie, a nie tylko w bloku wschodnim – jednocześnie rozumieją problemy byłych krajów kolonialnych i z nimi sympatyzują. To było o tyle słuszne, że nasi ekonomiści z tej tradycji sami traktowali Polskę jako obszar poddany wielokrotnej nieraz kolonizacji, rolniczy i zacofany, a jednocześnie wpisany w światowy podział pracy.
Piszesz, że plany modernizacyjne, jakie Polacy przygotowywali wtedy dla Mongolii czy wyimaginowanej „Kakaolandii”, za którą kryła się rolnicza monokultura Ghany, to były „scenariusze samostanowienia”. Próbowano pomóc tym krajom wybić się na gospodarczą niepodległość?
W pewnym sensie tak, przy czym drogi uzyskania tej niezależności miały różne warianty. Niektórzy doradcy, także zachodni, sugerowali forsowną industrializację bez względu na koszty. Byli też doradcy bardziej umiarkowani, jak Kalecki, którzy rozumieli konieczność wypośrodkowania między środkami na inwestycje i na bieżącą konsumpcję.
Czasem też próbowali sprowadzać swych gospodarzy na ziemię. Niezbyt zresztą skutecznie – Kubańczycy trzykrotnie zawyżyli wskaźniki wzrostu, które w planie modernizacji ich gospodarki założył właśnie Kalecki.
To prawda, ich plany zazwyczaj jednak szły do szuflady, wdrażano je w wersji nie do poznania, ewentualnie używano jako podręczników planowania, co wiemy z licznych anegdot uczniów Kaleckiego. Zarazem ci ekonomiści rozumieli, że problemy krajów takich jak Ghana – monokultury eksportowej uzależnionej od wahań koniunktury na światowych rynkach kakao – nie dają się rozwiązać tylko na poziomie lokalnym. Księżycowe plany produkcji kauczuku tam, gdzie go nie ma, czy przetwórstwa mango, które owocuje osiem lat po zasadzeniu – to był tylko jeden problem. Kalecki wiedział bowiem, że są granice planowania w jednym kraju, że trzeba zmienić cały układ światowy – notabene w Ameryce Łacińskiej zaczęto myśleć o teorii rozwoju zależnego w latach 50., a w Europie Wschodniej i na Bałkanach pisano o tym już przed II wojną światową… Tamten świat spod znaku zimnej wojny był dość brutalnie skonstruowany: inwestycje sfinansować mógł ZSRR bądź w dużo większym zakresie USA, względnie Bank Światowy. I w tych warunkach oenzetowski UNCTAD, gdzie prawą ręką jej szefa, Raúla Prebischa był przedwojenny współpracownik Oskara Langego i Landaua, Władysław Malinowski, próbował budować kompromis sprzecznych interesów tak, by kraje Trzeciego Świata nie były zdane wyłącznie na jedno bądź drugie mocarstwo.
W latach 60. w Warszawie działał niesłychanie prężny ośrodek intelektualny. Przez sześć lat organizowano, sponsorowany przez ONZ, Wyższy Kurs Planowania Gospodarczego dla Planistów i Ekonomistów z krajów gospodarczo mniej rozwiniętych, przyciągający młodych naukowców z krajów Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Pracował Międzyuczelniany Zakład Problemowy Gospodarki Krajów Słabo Rozwiniętych i odbywało się wspomniane już seminarium. Na zajęcia przyjeżdżały takie tuzy, jak Maurice Dobb, Joan Robinson, Paul Rosenstein-Rodan i czy młody Amartya Sen. Co z tego wszystkiego pozostało?
Środowisko Michała Kaleckiego na fali czystki marcowej zostało rozbite, część osób po prostu została wyrzucona z pracy.
Sam Kalecki został poddany haniebnej procedurze weryfikacyjnej, którą zorganizowały władze partyjne SGPiS, w której postawiono mu fałszywy zarzut… plagiatowania Keynesa.
Kalecki zrezygnował z pracy na tej uczelni. Dwa lata później zmarł. Ignacy Sachs wyemigrował do Francji, gdzie pracował w paryskiej EHESS, współpracując jednocześnie z różnymi agendami ONZ. Jemu i części jego kolegów emigrantów udało się znaleźć pracę w świecie zachodnim, a ich wiedza powędrowała za nimi. Do Francji wyjechał też Jerzy Tepicht, wielki znawca ekonomiki rolnictwa, afrykanista Stefan Strelcyn po Marcu uczył w londyńskiej School of Oriental and African Studies. W końcu dostał profesurę w Manchesterze. Kazimierz Łaski wykładał w Austrii, Włodzimierz Brus – w Oksfordzie.
Zbudowane w latach 60. instytucje zostały zlikwidowane – obok wymienionych także Studium Afrykanistyczne UW, bardzo ważna część całego kompleksu, mimo że instytucje zajmujące się problematyką rozwoju działały dalej pod nowym szyldem i w nowym składzie. Z dawnego środowiska pasjonatów krajami Trzeciego Świata pozostali pojedynczy ludzie: Jerzy Osiatyński przygotowywał monumentalne wydanie Dzieł zebranych Kaleckiego; nad problematyką historii gospodarczej „zacofania” pracował sam Witold Kula i jego uczeń, Jacek Kochanowicz. Warto wspomnieć dawne doktorantki Kaleckiego, profesor Joannę Kotowicz-Jaworską i Teresę Kozak oraz najważniejszą w Polsce ekspertkę do spraw ekonomiki rozwoju, Zofię Dobrską. Podobnie Marcin Kula, słuchacz Wyższego Kursu, który swojej pracy doktorskiej musiał bronić poza SGPiS… Zarazem pamięć o tym środowisku i jego osiągnięciach jest w Polsce słabo rozpowszechniona. W czasie kolejnych obchodów rocznicy wydarzeń marcowych pisywało się zwykle o Leszku Kołakowskim czy Bronisławie Baczce, ale ekonomistów i badaczy rozwoju wspomina się nieczęsto. A to przede wszystkim oni sprawili, że nasza humanistyka była otwarta na świat, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
To znaczy: zajmowała się światowymi problemami? Poza własnym podwórkiem?
Więcej – rozumiejąc, że problemy lokalne można zrozumieć tylko w globalnym kontekście, polscy ekonomiści w latach 60. posługiwali się narzędziami światowej nauki po to, żeby diagnozować problemy, których Zachód często nie potrafił nawet ująć pojęciowo. Kluczem do ich osiągnięć jest właśnie globalna perspektywa, która w produkcji intelektualnej – od Szczepanowskiego, przez Landaua, po Kaleckiego i Sachsa – była wciąż obecna. Właśnie na tym szukaniu przełożenia między sytuacją Europy Wschodniej a globalnym Południem czy, jak się wówczas mówiło, Trzecim Światem, polegał intelektualny i ideowy kosmopolityzm, który wciąż jest tak unikalny, fascynujący, a zarazem bliski.
***
dr Małgorzata Mazurek – zajmuje się współczesną historią Polski i Europy Środkowo-Wschodniej. Od lipca 2014 kieruje Katedrą Studiów Polskich na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku.
**Dziennik Opinii nr 22/2016 (1172)