W powojennej Europie polityka nie miała być już dłużej głównym źródłem sensów, a właściwie nie miała nim być w ogóle.
Niemiecki teoretyk prawa, uczeń Carla Schmitta, Ernst Forsthoff, ogłosił pod koniec lat 60., że „rdzenia całości społecznej nie stanowi już dłużej państwo, ale społeczeństwo przemysłowe charakteryzujące się dążeniami do pełnego zatrudnienia i wzrostu PKB”. Niezależnie, czy miał rację, czy nie, w Europie panowało wówczas przekonanie, że kontynent błyskawicznie się modernizuje, a ta modernizacja położy kres dawnym ideologicznym podziałom lub, mówiąc wprost, walce klas. Niemiecki socjolog Helmut Schelsky przewidywał powstanie „wyrównanego społeczeństwa klasy średniej”. Harold Wilson, zapytany, do jakiej klasy należy, odpowiedział: „Zaczynałem w podstawówce w Yorkshire, skończyłem jako profesor Oksfordu – gdzie można umieścić kogoś takiego w hierarchii klasowej? Myślę, że te określenia coraz bardziej tracą sens”. Język konfliktu klasowego wygasał.
Nawet „masy” zaczęły zanikać. Choć trudno wskazać dokładny moment, gdy przestały zajmować zachodnich intelektualistów, w latach 60. zastąpiły je „społeczeństwo neutralne aksjologicznie” czy „społeczeństwo przemysłowe”. Przynajmniej przez pewien czas socjologia, z jej dość abstrakcyjnymi pojęciami – nie krytyka kultury – stała się basso continuo myślenia politycznego.
Trzeba jednak pamiętać, że modernizacja przebiegała pod egidą silnie paternalistycznej polityki, w ogóle niebudzącej skojarzeń z „nowoczesnością”. Ucieleśniały ją takie figury jak niemiecki kanclerz Konrad Adenauer sprawujący władzę do osiemdziesiątego czwartego roku życia; De Gasperi, który miał sześćdziesiąt cztery lata, gdy po raz pierwszy objął tekę premiera; francuski prezydent Charles de Gaulle; czy niemiecki Theodor Heuss – zwany po prostu „Papa Heuss”. Większość z nich – z wyjątkiem de Gaulle’a oczywiście – dążyła do oddramatyzowania polityki. Ci starsi panowie – świadomie antycharyzmatyczni, bardzo konwencjonalnie mieszczańscy w swoim publicznym wizerunku – nie mogli stanowić większego kontrastu z przywódcami faszystowskimi czy przedwojennym kultem młodości.
Wielu osobom ten kontrast dawał poczucie ulgi.
Błędem byłoby jednak sądzić, że zakładano, iż stabilność będzie mechanicznie wynikać z „polityki produktywności”, planowania i konsumeryzmu. Swoją rolę miały tu odegrać instytucje polityczne – okres powojenny to czas wielu innowacji w dziedzinie nazywanej przez Hansa Kelsena „technikami konstytucyjnymi”. Jedną z najważniejszych innowacji w XX-wiecznej Europie było utworzenie sądów konstytucyjnych. Nie były one po prostu kopiami amerykańskiego Sądu Najwyższego. Ta szczególna koncepcja kontroli sądowej sięgała korzeniami trzydzieści lat wstecz. Po raz pierwszy instytucja ta została umieszczona przez Kelsena w konstytucji, którą Austria przyjęła po I wojnie światowej. Sam Kelsen zasiadał w sądzie konstytucyjnym Austrii do początku lat 30., gdy do odejścia zmusiły go antysemickie ataki. Austria została trzecim państwem na świecie (po Stanach i Australii) prowadzącym sądową kontrolę konstytucyjności obowiązujących przepisów i pierwszym, który scentralizował ten proces i wprowadził specjalnie powołany do tego trybunał. Kelsen bronił kontroli sądowej jako mechanizmu równowagi władz, nie zgadzał się z zarzutami krytyków, że ma ona niedemokratyczny charakter. Na początku lat 30., przy okazji większego sporu z Carlem Schmittem, austriacki jurysta twierdził, że tylko sąd konstytucyjny może być efektywnym „strażnikiem konstytucji”. Schmitt z kolei przypisywał tę rolę prezydentowi, sytuując się bliżej filozofii politycznej Maksa Webera. W tamtym okresie niemieckie elity polityczne podążyły raczej za Schmittem niż za Kelsenem.
Po roku 1945 nawet w państwach tradycyjnie niechętnych idei kontroli sądowej – w tym Francji z jej awersją do gouvernement de juges [rządów sędziów] – została ona ostatecznie przyjęta. Sądy konstytucyjne wydawały się ograniczać tradycyjną ideę suwerenności ludu, ale w powojennym klimacie przepełnionym nieufnością do totalitarnego potencjału demokracji właśnie o stworzenie takiej przeciwwagi chodziło. Nie oczekiwano jednak, że sądy konstytucyjne będą też przeciwstawiać się władzy wykonawczej. Adenauer, jeden z twórców zachodnioniemieckiej Ustawy Podstawowej, gdy okazało się, że sąd konstytucyjny blokuje jego plany ponownego uzbrojenia kraju, miał powiedzieć:„[N]ie tak to sobie wyobrażaliśmy”.
Sądy konstytucyjne okazały się także kluczowe dla powstania tak zwanej demokracji obronnej (militant democracy). Koncepcję tę po raz pierwszy sformułował w 1938 roku przebywający na wygnaniu niemiecki politolog Karl Loewenstein. Kolejne demokratyczne państwa padały wówczas ofiarą faszystowskich i autorytarnych ruchów, używających demokratycznych środków do podważania demokracji. Loewenstein uważał, że demokracje są bezbronne wobec takich działań ze względu na swój „demokratyczny fundamentalizm”, „legalistyczną ślepotę”, „przesadny formalizm i przywiązanie do zasady rządów prawa”. Problem polegał też na tym, że – zdaniem Loewensteina – faszyzm nie posiadał żadnej intelektualnej treści, opierał się wyłącznie na „ślepym emocjonalizmie”, z którym demokracje nigdy nie mogły konkurować na swoich warunkach. Dlatego demokracje muszą podjąć prawne środki, by poradzić sobie z takimi ruchami, na przykład zakazując działania partii antydemokratycznych. Powinny także ograniczać prawo do zgromadzeń i wolność słowa. Według Loewensteina „ogień można zwalczać tylko ogniem”, a do rozpalenia ognia zdolna może być jedynie nowa, zdyscyplinowana demokracja.
Jeden kraj w powojennej Europie okazał się szczególnie gotowy, by zwalczać ogień ogniem: Republika Federalna Niemiec.
Niemiecki sąd konstytucyjny sięgał po koncepcję demokracji obronnej, gdy w latach 50. zdelegalizował quasi-nazistowską Socjalistyczną Partię Rzeszy i partię komunistyczną; posłużyła ona także do usprawiedliwienia drakońskich środków podjętych przeciwko osobom podejrzanym o związki z terrorem w latach 70. Krytycy od początku wskazywali, że takie podejście z łatwością może zostać wykorzystane do rozprawienia się z prawomocną opozycją (zwłaszcza lewicową), jednocześnie pozwalając nie rozliczać nazistowskiej przeszłości. Obecne w tej koncepcji zrównanie radzieckiego komunizmu (i jego rzekomych sojuszników i agentów) z nazizmem miało relatywizować zbrodnie tego drugiego.
Koncepcja demokracji obronnej przełożyła się przede wszystkim na praktykę w Niemczech, ale zasada konieczności samoobrony przez demokrację zyskała zwolenników na całym kontynencie. We Włoszech chrześcijańscy demokraci dążyli do budowy „demokracji chronionej”. Democrazia protetta miała ograniczać wolności obywatelskie, ale także sprzyjać największym partiom. Inicjatywa poległa jednak we włoskim senacie – także dlatego, że Watykan chciał zostawić sobie dostęp do rożnych opcji i nie na rękę był mu zakaz działania partii skrajnie prawicowych. Choć włoska konstytucja wprost zakazywała odrodzenia Partii Faszystowskiej, jej bezpośredni spadkobierca, Włoski Ruch Społeczny, mógł funkcjonować jako jedno z mniejszych ugrupowań. Raz jeszcze teoria demokracji obronnej okazała się odmienna od praktyki. Ta znów faworyzowała prawicę.
Po wojnie powstał nowy porządek konstytucyjny ze specyficznym „etosem konstytucyjnym”, ale i licznymi wadami. Ożywiały go doświadczenia okresu międzywojennego: o ile Hitler i Stalin pragnęli stworzyć nowego człowieka, o tyle powojenne konstytucje stawiały sobie za cel nałożenie ograniczeń na tych już istniejących. Ani myśliciele polityczni, ani przywódcy nie byli zainteresowani tworzeniem żadnego „nowego człowieka”, byli całkowicie usatysfakcjonowani ludźmi, jakimi przyszło im rządzić: polityka miało po prostu dać im żyć (czy: pozwolić odnaleźć się na rynku). Fakt, że wojna przyniosła zhomogenizowanie populacji, a klasowe różnice wydawały się zamierać, był w tym też z pewnością pomocny.
Zasada ograniczania przełożyła się na osłabienie parlamentów, zwłaszcza na odebranie im prawa do delegowania swojej suwerenności. Wierzono, że dzięki temu uchroni się zachodnie demokracje przed samobójstwem, jakie popełniły Republika Weimarska w Niemczech i III Republika we Francji: liczono, że nigdy więcej żadne zgromadzenie ustawodawcze nie abdykuje przed Hitlerem czy Pétainem. Tak więc groźba tego, co Hugo Preuss – twórca weimarskiej konstytucji, odpowiedzialny za włączenie Webera do pracującego nad nią zespołu – nazywał „parlamentarnym absolutyzmem”, miała zostać raz na zawsze zażegnania.
W tym samym czasie wiele funkcji ciągle rozszerzającego się państwa dobrobytu zostało oddelegowane do różnych ciał administracyjnych, podlegających jednak kontroli władzy wykonawczej i sądowniczej. Miało to uspokoić liberalne obawy przed rozluźnieniem zasady rządów prawa, które w latach 20. wyrażał choćby Lord Hewart, a które wzmocniła neofeudalna rzeczywistość III Rzeszy, gdzie – jak widzieliśmy w poprzednim rozdziale – istotne obszary władzy zostały przekazane różnym niezależnym, samoradykalizującym się aktorom [1]. W 1966 roku Loewenstein zauważył, że zadania kontroli nad biurokracją – które Weber przypisywał parlamentowi – dziś efektywnie pełnią sądy, natomiast „parlamentaryzm, który w wieku XIX wydawał się stanowić ostateczny horyzont […], znajduje się w odwrocie”.
Sądy konstytucyjne miały chronić całość tego porządku, przede wszystkim stojąc na straży praw jednostki.
Te z kolei miały być poza zasięgiem parlamentów, zakorzenione w prawie naturalnym lub innym systemie absolutnych wartości (co stało w sprzeczności ze stanowiskiem Kelsena zakładającego, że demokracja koniecznie wiąże się z jakąś formą aksjologicznego relatywizmu). Nawet sceptyczni liberałowie uznawali wtedy konieczność takiej niezmiennej podstawy obiektywnych wartości, powołując się na lekcje z niedalekiej przeszłości. Isaiah Berlin odpowiedział na pytanie: „Co wyłoniło się w ostatnich masowych zagładach? Coś bliskiego ponownemu uznaniu na Zachodzie, że są pewne uniwersalne wartości, które można określić jako należące do istoty człowieka jako takiego”.
Także integracja europejska była przepełniona tym etosem, zwłaszcza założona w niej nieufność do zasady suwerenności ludu, co poskutkowało przekazaniem szeregu uprawnień różnym agencjom uważnie kontrolowanym przez rządy narodowe. Kraje członkowskie świadomie przekazały część władzy niewybranym instytucjom, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i na poziomie międzynarodowym, by „utrwalić demokratyczno-liberalne rozwiązania i zapobiec ponownemu osunięciu się w autorytaryzm”.
Dwie kluczowe decyzje Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości przyczyniły się do określenia „Europy” jako kolejnego zestawu reguł ograniczających demokrację wyborczą. Wyroki z 1963 i 1964 roku potwierdziły, że prawo Wspólnot Europejskich stoi ponad prawem krajów członkowskich i ma w nich bezpośredni efekt: obywatele tych krajów mogą się na nie powoływać przed sądami krajowymi, które mają obowiązek je stosować, nawet wbrew polityce swoich rządów. Trybunał jasno określił, że „tworząc Wspólnotę na czas nieokreślony […], kraje członkowskie ograniczyły swoje suwerenne prawa, choć w wybranych tylko dziedzinach, tworząc w ten sposób korpus praw obowiązujących zarówno wszystkie te kraje, jak i ich obywateli”. W 1969 roku sędziowie wyrazili nawet opinię, że podstawowe prawa człowieka „zawarte są w ogólnych zasadach prawa Wspólnot i jako takie, podlegają ochronie przed niniejszym Trybunałem”, mimo że traktaty rzymskie w ogóle nie wspominają o takich prawach. To nagłe odkrycie, czy raczej wynalezienie praw podstawowych, wynikało z lęku przed tym, czy włoskie i niemieckie sądy konstytucyjne nie będą sprzeciwiać się prawu wspólnotowemu ze względu na to, że nie ochrania ono podstawowych praw, które wprost gwarantowały ich konstytucje. Korzystając z trendu wzmacniającego sądy konstytucyjne, Europejski Trybunał Sprawiedliwości zdobył pozycję „sądu konstytucyjnego Europy”, co w większości przypadków było akceptowane przez sądy i rządy narodowe.
Kluczowym elementem powojennego porządku konstytucyjnego (poza Wielką Brytanią) było więc odrzucenie zasady nieograniczonej supremacji parlamentu.
Efektem ubocznym osłabienia parlamentów okazało się wzmocnienie władzy wykonawczej. Najdalej poszło ono we Francji generała de Gaulle’a, który zmienił francuskie Assemblée nationale w najsłabsze ciało parlamentarne Europy. Legitymacja demokracji przestała opierać się na reprezentacji poglądów elektoratu w parlamencie, od tej pory liczył się mandat przyznawany regularnie w wyborach elitom władzy wykonawczej.
Taka koncepcja demokracji pokrywała się z propozycjami, jakie Joseph Schumpeter – zgryźliwy adwersarz Webera z wiedeńskiej kawiarni – przedstawił w połowie stulecia. Podobnie jak Weber, Schumpeter – który krótko (i z katastrofalnym skutkiem) pełnił po I wojnie światowej funkcję austriackiego ministra finansów – uważał, że nie ma niczego takiego, jak spójna wola powszechna; odrzucał także opinię, że uczestnictwo w polityce jest w ogóle ważne dla większości ludzi; w przeciwieństwie do Webera nie przypisywał także żadnej szczególnej godności sferze publicznej. Konkurencja elit o głosy była w jego opinii czymś dobrym i korzystnym, resztę demokratycznej ideologii traktował jako iluzję. Odrzucał także wiarę Webera w politykę jako sferę niezależną od ekonomii, zdolną ustanowić kolektywne sensy. Wielu powojennych intelektualistów podzielało te założenia. Czołowy intelektualista Partii Pracy, Tony Crosland, twierdził: „Wszelkie dostępne nam doświadczenie pokazuje, że tylko niewielka mniejszość pragnie udziału w polityce. Większość chce wieść szczęśliwe życie rodzinne i w spokoju uprawiać swój ogródek”.
Polityka nie miała więc być już dłużej głównym źródłem sensów, a właściwie nie miała nim być w ogóle. Ale jeśli w ten sposób zdefiniujemy politykę (i możliwość osobistego spełnienia w jej ramach), to tracimy też koncepcję sfery publicznej jako obszaru wspólnej wolności. Tak przynajmniej twierdziła krytyczka dominujących po wojnie poglądów Hannah Arendt i inni jej podobni, których też trudno było podejrzewać o komunistyczne czy nazistowskie sympatie. Europejscy liberałowie kładli nacisk na „wolność negatywną” – wolność od ingerencji w życiowe wybory jednostek. Miała to być jedyna koncepcja wolności, której nie da się przekształcić w totalitarny koszmar oparty na idei „wolności pozytywnej”, to znaczy wolności do indywidualnego lub kolektywnego samostanowienia. Zdaniem krytyków jednak tak ograniczona koncepcja wolności (promowana często w celu podkreślenia różnic z komunistycznym Wschodem) tworzyła bardzo ograniczoną formę demokracji. Według takich komentatorów jak Arendt restrykcyjny liberalizm tylko zwiększał izolację „człowieka masowego” i – paradoksalnie – czynił powrót totalitaryzmu bardziej prawdopodobnym. Część liberałów obawiała się także powrotu totalitaryzmu nie za sprawą ograniczonego pojęcia wolności, ale właśnie z powodu polityki konsensusu ponad wszystko stawiającej „stabilność”.
[1] Już w 1936 roku Karl Loewenstein – twórca pojęcia „demokracji obronnej” – zauważył: „Fundamentalna zmiana technik legislacyjnych towarzyszyła stanowieniu nowego prawa: zatarte zostały wszelkie granice między prawem statutowym a rozporządzeniami wykonawczymi. Dekrety rządu na ogół zawierają tylko bardzo ogólne deklaracje polityczne, ich praktyczne szczegóły zawarte są w rozporządzeniach wykonawczych delegujących nieograniczoną niczym władzę do określonych ministerstw, rad, komisarzy i tak dalej”.
przeł. Jakub Majmurek
Fragment książki Jana-Wernera Müllera Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie, która ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Pominięto część przypisów.
Czytaj także
Nie ma podręcznika zwalczania populizmu w weekend, z Janem-Wernerem Müllerem rozmawia Michał Sutowski