Obecna Polska nie jest triumfem idei Giedroycia i w tym sensie jest on postacią tragiczną.
Dziś przypadają 110. urodziny Księcia z Maisons-Laffitte. Przypomniana z tej okazji recenzja książki Magdaleny Grochowskiej pt. Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu po raz pierwszy ukazała się w 19. numerze „Krytyki Politycznej”, niemal 7 lat temu. Niektóre tezy – mojej recenzji, nie książki – zabrzmią zapewne dziwacznie. Z prostego powodu: diagnozy i obsesje Jerzego Giedroycia wydają się dziś bardziej uzasadnione niż mnie wydawały się wówczas. Co tylko potwierdza przenikliwość największego polskiego Redaktora XX wieku
***
Obecna Polska nie jest triumfem idei Giedroycia i w tym sensie jest on postacią tragiczną – taką opinię Andrzeja Walickiego przytacza Magdalena Grochowska pod koniec monumentalnej biografii redaktora paryskiej „Kultury”. Po lekturze ponad 600-stronicowej opowieści o życiu Księcia, inspirujących go i głoszonych przez niego ideach, o legendzie pisma i związanego z nim środowiska, wreszcie o znaczeniu, jakie dla intelektualnej i politycznej historii Polski drugiej połowy XX wieku miała „Kultura” – trudno się z powyższą tezą nie zgodzić. Sama autorka zresztą w kilku momentach bezpośrednio odwołuje się do współczesności, sugerując swoistą powtarzalność „przeklętych problemów”, z jakimi niegdyś zmagali się ludzie „Kultury”.
Przedstawiwszy nagonkę emigracyjnych nacjonalistów na Czesława Miłosza, dodaje: Małpi bal trwa – można by zacytować list Miłosza do Wittlina – nurzanie nazwiska poety w błocie stało się nawykiem prawicy. Apogeum ataków przypadło na czas przygotowań do pogrzebu Miłosza w 2004 roku – jakby upiory roku 1951 powróciły. Opisując walkę „Kultury” z licznymi przejawami polskiego antysemityzmu, Grochowska przypomina, jak odmówiono polskości Donaldowi Tuskowi, gdy ubiegał się o prezydenturę w 2005 roku. Nacjonalistyczny i ksenofobiczny dyskurs faktycznie jest w Polsce wciąż silnie obecny, a „antyendecka alergia” niewątpliwie stawia Jerzego Giedroycia na antypodach takiego myślenia. Proste zestawienia poglądów ludzi „Kultury” na niektóre sprawy z rzeczywistością III czy IV RP mogą jednak prowadzić na manowce – a nieraz zdają się wręcz służyć uzasadnieniu pewnej, wyrażonej nie zawsze wprost, tezy. Ta teza, bliska środowisku „Gazety Wyborczej”, z którego autorka się wywodzi, głosi, iż wciąż aktualne jest twierdzenie Marii Dąbrowskiej: naród nasz składa się z dwóch narodów, które język ust mają wspólne, ale nie język ducha. Innymi słowy, że Polską rządzą dziś kolejne dwie trumny – tym razem Jerzego Giedroycia i Bolesława Piaseckiego, przedwojennego faszysty. Zgodnie z tym podziałem ma się kształtować najważniejszy w Polsce antagonizm, który objawia się w coraz to nowych wcieleniach – ani słowa jednak o tym, że faktycznie obecne u nas przejawy antysemityzmu czy ksenofobii mogą mieć zupełnie inne źródła i znaczenie niż w czasach ONR czy marcowych ekscesów roku 1968.
Przejawem prezentyzmu i anachronizmu takiego myślenia jest również twierdzenie autorki na temat prognozowanej przez Juliusza Mieroszewskiego „klęski całkowitej” inteligencji. Dyskusyjna jest już myśl, jakoby w wolnej Polsce proroctwo Londyńczyka – choć w innym sensie – zaczęło się spełniać. Typowo inteligenckie partie więdły, prawa rynku i mechanizmy demokracji wypychały tę elitarną dotychczas grupę z publicznej sceny . Na zupełne kuriozum zakrawają jednak następujące po niej zdania: Powróciła [inteligencja – MS] na scenę w połowie pierwszej dekady XXI wieku. Oklejona pogardliwą etykietką „wykształciuchy”, znów toczyła debatę w obronie zagrożonych wolności. Bunt zadowolonej z siebie kasty oglądaczy Szkła kontaktowego zniesmaczonych inwazją „moheru” i „pętaków z IPN” na niedostępne niegdyś salony, Magdalena Grochowska zdaje się utożsamiać z „dawaniem świadectwa” i społecznym zaangażowaniem, w duchu Brzozowskiego, Żeromskiego, Słonimskiego i Jasienicy naraz.
Prywatne jest polityczne
Mimo tych kilku fragmentów, które mogą świadczyć o budowaniu narracji „pod tezę” – książka Grochowskiej wnosi do dziejów polskiej inteligencji wkład olbrzymi. Autorka w przemyślany sposób narusza porządek chronologiczny życia głównego bohatera i jego dziecka – paryskiej „Kultury” – mnóstwo miejsca poświęca na biografie ludzi z „kręgu Giedroycia”: Juliusza Mieroszewskiego, Zofii i Zygmunta Hertzów, Józefa Czapskiego, Kota Jeleńskiego, Andrzeja Bobkowskiego, Jerzego Stempowskiego, Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza. Przytacza masę anegdot, nieraz bardzo zaskakujących. Bo ilu z nas wiedziało na przykład, że Giedroycia przyjaciele podejrzewali – być może słusznie – o romans z 20-letnią Agnieszką Osiecką? Co ciekawe, anegdoty nie służą wzbudzeniu u czytelnika niezdrowej sensacji – pomagają za to zrekonstruować relacje wewnątrz opisywanego środowiska i lepiej zrozumieć całą istotę polityczności paryskiej „Kultury”. Wiele szczegółów z życia prywatnego mówi nam więcej o wizjach świata ludzi paryskiej „Kultury” niż niejeden błyskotliwy esej. Świetnie to widać w co najmniej kilku momentach.
O poglądach Jeleńskiego i jego postawie wobec świata najwięcej chyba dowiadujemy się z opowieści o burzliwym związku z Leonor Fini (opisanym też przez Krzysztofa Tomasika w Homobiografiach) – sam Kot pisał zresztą: zbyt dużo znałem lewicowych rewolucjonistów, którzy byli reakcyjnymi mężami i kochankami, zapobiegliwymi chomikami w życiu codziennym, gorliwych katolików wpatrzonych we własny pępek, nawet – choć rzadziej – tolerancyjnych faszystów, żeby wierzyć, że jakiekolwiek „ idee ” mają wiele wpływu na nasze postępowanie . Jawny biseksualizm, otwarty charakter utrzymywanych relacji, negacja pojęcia „misji”, afirmacja życia codziennego, zmysłowej kontemplacji, a przy tym kultury masowej – wiele mówią o tym arystokracie, który wstydzi się wysokiego pochodzenia i pragnie je przezwyciężyć snobizmem à rebours. Krążył o nim dowcip: „Kot jest nieszczęśliwy z trzech powodów: że nie jest Żydem; że nigdy nie był komunistą; że nie pochodzi z ludu”.
Zupełnie inną wizję miejsca polityki w życiu miał główny bohater tej książki – ale także o niej dowiemy się wiele dzięki prywatnej korespondencji otoczenia, na tematy bynajmniej nie stricte polityczne. Jak z zaprawioną goryczą ironią pisał w liście do Miłosza Zygmunt Hertz: Kibuc daje dach nad głową i wyżywienie – priedsiedatiel kołchozu udaje, że jest odpowiedzialny za moją przyszłość, która go z całą pewnością mniej interesuje niż sprawy polityczne, czemu się nie dziwię, bo każdy ma swoje sprawy daleko najważniejsze […]. Kim on jest? – pyta autorka i gorzko za Hertzem odpowiada: Ekspedytorem, tragarzem, wózkarzem, kuchcikiem, człowiekiem od faktur, fiszek i kartotek. Kolekcjonerem medali i orderów za służalstwo – białej pałki milicyjnej, czarnej ormowskiej, odznaki wzorowego kolejarza i tak dalej. Nazywanie Jerzego Giedroycia totalnym zwierzęciem politycznym wydawać się może pustym sloganem, ale wiele przytoczonych przez Grochowską opinii i faktów potwierdza całkowitą nieomal życiową fiksację Księcia na działalności politycznej – prowadzonej oczywiście przy pomocy „Kultury”: Do ludzi się nie przywiązywał – mówi Teresa Torańska. – Precyzyjnie dobierał ich pod kątem przydatności dla sprawy. To było podstawowe kryterium. Uderzyło mnie, gdy zobaczyłam w jego gabinecie na biurku zdjęcie psa Piotrusia i Mieroszewskiego. Żadnych innych fotografii. Każdemu ze swej trzódki – jak nazywał krąg „Kultury” wyznaczał rolę […]. Bezceremonialnie robi sałatkę z Dziennika Gombrowicza: tu tnie, tam łączy, bo literatura i pisarz to jego instrumenty […]. Hertzów charakteryzuje jako „bardzo związanych i oddanych współpracowników technicznych, choć przecież dostrzega, że ich rola w »Kulturze« jest po stokroć większa”. – Przykre było dla mnie to, że uznał Józefa Czapskiego za nieprzydatnego dla „sprawy”, bo już Czapski nie pisał, nie działał, skupił się na malarstwie… – mówi Ewa Bieńkowska. – Ten utylitaryzm Giedroycia był bezwstydny, ale on miał poczucie, że nie ma się czego wstydzić, bo nie robi niczego dla siebie.
O ile dla Kota Jeleńskiego prawdziwa polityka przebiegała w życiu prywatnym – dla Giedroycia życie prywatne stanowić mogło jedynie funkcję działalności politycznej – autorka biografii niepewnie sugeruje, że wyjątek od tej reguły stanowić mogła jedynie relacja z Juliuszem Mieroszewskim.
Życie sprowadzone było do polityki, a polityka do „Kultury” – Książę z Maisons-Laffitte, jako jeden z niewielu w historii redaktorów naczelnych, miałby prawo z czystym sumieniem powiedzieć: Księstwo to ja.
Zwyciężyć – to zjednać. Gdy trzeba – blefować
Pismo polityczno-literackie jako narzędzie wpływu na politykę nie było oczywiście nowym pomysłem. Giedroyc wprost odwoływał się do tradycji Hercenowskiego „Kołokołu” – pisma, które kształtowało umysłowość całego pokolenia rosyjskiej inteligencji, a nawet zainspirowało cara Aleksandra II do przeprowadzenia reformy rolnej. Choć podzielał krytyczny (przechodzący momentami w pogardę) stosunek Brzozowskiego do polskich warstw inteligenckich, wierzył również w siłę niewielkich, elitarnych grup intelektualistów.
Pisał do Juliusza Mieroszewskiego: Marksiści powinni mieć w pamięci rolę, jaką odgrywał emigracyjny „Kołokoł” Hercena, londyński „Robotnik” czy emigracyjna działalność Lenina. Prasa rosyjska z początku XX wieku pełna była wyśmiewań się z kawiarnianych polityków. Z kawiarni genewskich wyszła rewolucja sowiecka, z kawiarni krakowskich niepodległa Polska. Są to ambitne wzory. Tych wzorów nie tracimy z oczu. Londyńczyk pisał z kolei, że przy wszystkich sputnikach i bombach wodorowych głównym instrumentem działania politycznego jest słowo… ponieważ w ostatecznym rachunku zwyciężyć nie oznacza podbić, lecz zjednać.
Jak się zdaje, przywiązanie ludzi „Kultury” do słowa, czy szerzej – do języka – nie wynika bynajmniej z naiwnego przekonania o samoistnej sile prawdy, czy też możności kształtowania świata na drodze racjonalnego stawiania argumentów w ramach radosnej, komunikacyjnej utopii. Przywołane przykłady Lenina i bolszewickiej emigracji nie służą taniej prowokacji. Pokazują one wiarę – jakże sprzeczną choćby z poglądem Kota – w sprawczą moc idei, czy, mówiąc nowocześniej, w potencjał rozmaitych politycznych i ideologicznych narracji. W przekonaniu Giedroycia idee mogą zmieniać świat – a przecież właśnie Trzeba żyć, żeby zmieniać światy. Ale trzeba zawsze chcieć dać przynajmniej początek zmianie światów.
Na przekór licznym przykładom z historii, wciąż pokutuje przekonanie o nikłym wpływie pism inteligenckich na życie publiczne, a wzmacniane jest ono przez współczesną mediatyzację „wszystkiego” i zarazem utowarowienie – każdej informacji i każdej idei. Inteligencki etos, bogata tradycja i wielkie nazwiska mogły niegdyś równoważyć niskie nakłady – dziś mało kto jednak wierzy w potencjał intelektualnego getta: grupy ludzi oderwanych nieraz mocno od społecznego otoczenia, których teksty czytają jedynie podobni im marzyciele.
Podejście naczelnego „Kultury” uczy jednak, że wiara we własną moc sprawczą nie oznacza bynajmniej braku kontaktu z rzeczywistością. Mawiał: – To w gruncie rzeczy wielki bluff. „Kultura” tamtych lat była dla Giedroycia jak ogromne smoki z papier-mâché, które wojska chińskie noszą w czasie powstania bokserów. Robią wrażenie, ale dla tych marzeń nie ma jeszcze pokrycia. „Niemniej ten bluff muszę kontynuować” – pisał w jednym z listów.
Podobnie trzeźwo na sprawę patrzył Zygmunt Hertz – jak pisze Grochowska, trochę go śmieszył ów buńczuczny napis „To jest pancernik”, jaki Giedroyc zawiesił na maleńkiej tratwie kultury.
Autorka podziela chyba opinię Miłosza, iż redaktor postępował w imię zasady stoickiej, dlatego, że tak trzeba, bez obliczania szans – można jednak dyskutować, czy to właśnie taka camusowska, „syzyfowa” etyka była źródłem napędzającym go do działania. Gdy Giedroyc mówi o znaczeniu „Kultury” jako o rodzaju blefu, to z naszej perspektywy, nasuwa nam się inny wniosek. Może chodzi o to, że pewnego rodzaju fikcje (dziś powiedzielibyśmy: symulakry) mają równie wielką moc oddziaływania, jak „obiektywne” siły? Strategia „Kultury”, opisywana współczesnym językiem, polegała przecież na wdzieraniu się do pola sfery publicznej poprzez wnoszenie nowych pojęć (np. obszar ULB jako potencjalny podmiot polityczny, a nie jedna z wielu prowincji ZSRR, względnie utracone Kresy), stawianie zupełnie nowych pytań („jak zliberalizować system?” zamiast: „kiedy wybuchnie III wojna światowa?”), definiowanie podstawowych linii podziału (wrogiem są zarówno „niezłomni”, jak i stalinizm) i dezawuowanie starych („dwie trumny rządzące Polską”: Piłsudskiego i Dmowskiego). Wszystko to przy pomocy niezwykle skromnych, z pozoru, sił: dosłownie kilku wybitnych publicystów (Mieroszewski, Stempowski, Jeleński), pisarzy (Miłosz, Gombrowicz, Bobkowski i „reaktywowany” Straszewicz), redaktorów (Hertzowie) – do tego wypraszane wszędzie fundusze i w końcu kilka tysięcy egzemplarzy hermetycznego miesięcznika.
Można pokusić się o tezę, że upór i pewność Giedroycia nie wynikały ze stoicyzmu – tylko z przeświadczenia, że miejsce w publicznej debacie, przynajmniej w jej elitarnym wymiarze, jest przede wszystkim konstruktem. Jest ono wytworem nie tylko „obiektywnego układu sił” (wtedy bowiem dominowałaby „Trybuna Ludu”, a wśród intelektualistów – „Nowe Drogi”), ale także umiejętnej manipulacji – przywłaszczania pewnych tradycji i opowiadania ich na nowo („przepisana” tradycja piłsudczykowska), instrumentalizowania (a jakże!) dotychczasowych autorytetów na własny użytek i kreowanie nowych (jak Miłosz – „zdrajca” uczyniony „wieszczem”), wpisywania uznanych postaci w nowe narracje (choćby wbrew ich woli – vide Gombrowicz jako pisarz polityczny), uwodzenia młodego pokolenia nie tylko świeżością idei (głoszenie prawa Litwinów do Wilna, publikacje najnowszej myśli europejskiej), ale również – łączeniem paradoksalnych nieraz cech (antykomunistyczna emigracja, która stanowczo zarazem twierdzi, że „Polska jest nad Wisłą”).
Inteligentna żonglerka pojęciami, nazwiskami, koneksjami z czasem sprawiła, że fundamenty paryskiego ośrodka stawały się coraz stabilniejsze, a „wielki bluff” nabierał cech samospełniającej się przepowiedni – już pokolenie marca ’68, startując z zupełnie odmiennych pozycji (tj. marksistowskiego rewizjonizmu), w krótkim czasie stało się „dziećmi Giedroycia”, a zachwyt Redaktora nad młodym studentem Adamem Michnikiem młodzi opozycjoniści szybko odwzajemnili.
Barbara Toruńczyk, zakładająca w 1982 roku „Zeszyty Literackie” w liście do Giedroycia nazwała stosunek jej środowiska do adresata „wiernopoddańczym” – Dokonał Pan dzieła najbardziej przewrotnego… – Pan, który był zawsze przeciwko wszystkim, ukształtował klasyczny (dla nas i w przyszłości) kanon polskiej kultury…
Odwaga staniała, rozum podrożał
Głoszone przez Giedroycia poglądy, zarówno na łamach „Kultury”, jak i przedwojennych „Buntu młodych” i „Polityki”, nie mieściły się wówczas w „rozsądnym centrum” publicznej debaty. Nie pasuje do nich określenie „kontrowersyjne”, gdyż z dzisiejszej perspektywy zbyt mocno kojarzy się ono ze specyficzną niszą rynkową – „kontrowersyjni” bywają niektórzy publicyści (czasem antysemici bądź umiarkowanie poczytalni wolnorynkowcy), którzy ze swej etykietki czynią źródło dochodów. W okresie przedwojennym, za poglądy głoszone na łamach „Buntu Młodych” (np. o tym, że zabójstwo ministra Pierackiego przez ukraińskich nacjonalistów to konsekwencja represji wobec nich polskiego państwa, patrz s. 51) groziło zesłanie do obozu w Berezie Kartuskiej, nie wspominając o takich oczywistościach, jak konfiskata nakładu pisma.
O atmosferze późnych lat 30. (i o tym, co groziło za sprzeciw wobec antysemityzmu, także wyrażany w prorządowym skądinąd piśmie młodego Giedroycia) niech zaświadczy cytowany przez Magdalenę Grochowską wiersz równie młodego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: Od tych Stempowskich, od tych/ „znawców”/ milszy nam sąd warszawskich krawców,/ ślusarzy, zdunów, prostych bab/ I oni słowa nasze pochwycą,/ nie recenzenci idiotyczni;/ a Polsce pachnieć będzie pszenicą,/ nie intelektem rabinicznym/ Na tych, co biorą wody w usta,/ na czytelników wuja Prousta,/ na skamandrytów, na hipokrytów,/ kalamburzystów rozmaitych/ ześlij, zepchnij, Aniele Boży,/ Noc Długich Noży (s. 67).
Po wojnie, w Paryżu i w Rzymie nie groził już za krytykę rządu albo endecji ani obóz koncentracyjny, ani ONR-owski kastet – groził jednak ostracyzm, zalew wulgarnych anonimów, prasowa nagonka bez możliwości obrony, wreszcie – brak funduszy.
Za tezy o konieczności rezygnacji z pretensji do Wilna i Lwowa – to samo, plus oskarżenia o narodową zdradę. Podobnie sprawy się miały z uznaniem cierpień cywilów niemieckich, w tym wypędzonych, za doniosłe – pisał o nich Jerzy Stempowski w Dzienniku podróży do Austrii i Niemiec. Największe gromy spadały jednak za krytykę kościoła katolickiego – a Giedroyc nigdy nie wahał się stawiać ocen najbardziej radykalnych. Nie było obrony robotników, nie było obrony Żydów, nie było obrony studentów… – napisał. W prywatnej korespondencji dodawał: Wyszyński jest tępym endekiem. O okresie karnawału „Solidarności”: Teraz gdy społeczeństwo chce mówić własnym głosem, Kościół nadal postępuje paternalistycznie i „trochę w duchu Pétaina” .
Część z tych poglądów (zwłaszcza te „geopolityczne”) z marginesu debaty publicznej przeszły dziś do centrum – najlepszym przykładem jest koncepcja „ULB”, której praktyczną realizacją była niewątpliwie interwencja prezydenta Kwaśniewskiego w czasie „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie. Trafiła ona nieomal „pod strzechy” – polskie społeczeństwo spontanicznie popiera wszelkie dążenia emancypacyjne narodów na wschód od naszej granicy – inną kwestią jest oczywiście to, w jakim stopniu źródła tej postawy leżą w uznaniu ich podmiotowości, a w jakim – w dość mocno zakorzenionej u nas rusofobii. Część radykalnych niegdyś i odważnych ocen Redaktora stała się składnikiem swoistego common sense liberalnego odłamu polskiej inteligencji – jak mantra powtarzane są choćby tezy o „rodzinnej Europie” – wielokulturowej wspólnocie narodów żyjących pomiędzy Rosją a Niemcami, w duchu Rzeczpospolitej Jagiellońskiej.
Problem w tym, że niektóre z tych pojęć i kategorii, wciąż żywych w świadomości polskich „postępowych” inteligentów czy wręcz konstytuujących ich tożsamość – nie stanowią już dobrych narzędzi do opisu świata. Giedroyciowa „alergia endecka” stanowi nieomal fundament definicji współczesnego polskiego liberała-postępowca i zarazem – poprzez przeciwieństwo – źródło jego pozytywnego ideału. Tak scharakteryzował go Krzysztof Pomian: Lafit to była taka Polska, jaką chciałbym, żeby była, a nią nie jest. Tolerancyjna, wyrozumiała, bardzo pluralistyczna przy całym despotyzmie Giedroycia – ale przecież redaktor musi być despotą… Polska bez ksenofobii, martyrologii, bez roztkliwiania się nad sobą. Bez nieustannego krzyku: jacy to my jesteśmy, przekonana o swojej wartości tak głęboko, że nie czuje potrzeby, żeby naokoło wrzeszczeć na ten temat . W czym tkwi problem?
Taka definicja polskości, a zarazem tożsamości pewnej formacji ideowej wymagała dalekowzroczności i wielkiej odwagi – ale pięćdziesiąt lat temu. Dziś odwagi nie wymaga – nawet ideolodzy IV RP, nie licząc ekstremistycznego marginesu w niedopranych garniturach, nie odważyli się nigdy powyższej definicji zakwestionować. Pozostawiając zresztą na boku kwestię faktycznego zagrożenia ze strony IV RP dla wymienionych wyżej wartości – należy wskazać, że (tak jak została zrekonstruowana przez prof. Pomiana) wizja polityczna „Kultury” nie jest adekwatna poznawczo wobec najważniejszych wyzwań współczesności.
Wizja polskości paryskiej „Kultury” była w dużej mierze konstruktem polemicznym wobec współczesnych jej projektów politycznych i różnych ich kombinacji. Podstawowym punktem odniesienia był oczywiście projekt narodowej demokracji – nacjonalistyczny, antysemicki, w kategoriach geopolitycznych darwinistyczny, oparty na micie narodu jako organicznej, kulturowo-etnicznej wspólnoty. Poza tym – zaściankowa figura Polaka-katolika, z czasem zrośnięta z projektem endeckim. Po wojnie na to wszystko nałożył się autorytarny reżim, który co jakiś czas sięgał do endeckiego, podszytego antysemityzmem repertuaru ideologicznego.
Powyższe elementy wizji politycznej paryskiej „Kultury”, które z takim zaangażowaniem i egzaltacją polska inteligencja uznaje za swoje – stanowią tylko jeden jej wycinek (co pozostaje – o tym za chwilę). Wycinek ów stanowił wspaniałą odpowiedź „sił postępowych” na historyczny kontekst epoki. Problem w tym, że kontekst się zmienił. Począwszy od takiej choćby kwestii, jak to, że „Polska Jagiellońska” postrzegana jest przez wielu Ukraińców, Białorusinów czy Litwinów jako twór nieomal kolonialny. Ksenofobia, martyrologia, nacjonalizm czy nawet antysemityzm – pojawiają się w publicznym dyskursie, ale nie stanowią już jądra projektu politycznego, który miałby szansę na zdobycie długotrwałej hegemonii (endecja kiedyś takie możliwości niewątpliwie miała). Zagrożenie, jakie stwarzają, polega nie na możliwości zbudowania Katolickiego Państwa Narodu Polskiego, ale na przesuwaniu całego spektrum politycznego w prawą stronę, w stronę „miękkiego nacjonalizmu”, którego wyrazem było chociażby hasło „Nicea, albo śmierć”, zaakceptowane skądinąd przez dużą część inteligencji przyznającej się do dziedzictwa Giedroycia. W tym momencie dochodzimy do sedna problemu z tradycją paryskiej „Kultury” i aktualnością wizji Jerzego Giedroycia.
Lewica, głupcy!
Liberalna polska inteligencja zdradza silną tendencję do negowania aktualności podziału na lewicę i prawicę – i to samo dotyczy jej interpretacji spuścizny Maisons-Laffitte. Tak mówi o niej Barbara Toruńczyk: „Kultura” i Wolna Europa rozsadzały te okowy marksistowskie, zarażały nas patriotyzmem, kształtowały myślenie niepodległościowe od razu realistyczne, pragmatyczne, liczące się z dobrem państwa i społeczeństwa. Oni łączyli ten maksymalizm celu z wizją państwa liberalnego i tolerancyjnego, suwerennego, reprezentującego zasady parlamentaryzmu i europejskiej demokracji . Z kolei Adam Michnik, choć przypisuje ludziom „Kultury” tożsamość lewicową, a nawet wyraża nadzieję, że zostanie ona życiu publicznemu przywrócona, mówi o niej jednak w kategoriach „stylu życia”, „postawy gotowości do pracy dla innych”. Wierzę – mówi redaktor naczelny „Gazety” – że etos intelektualny, który proponowali, nie jest skazany na lamus. Tak zdefiniowana tożsamość „Kultury” jako wzorzec dla inteligencji jest tak naprawdę wyprany z wielu istotnych treści, jakim Książę przez kolejne dziesięciolecia był wierny. Treści, które pozwalają określić tożsamość i linię polityczną „Kultury” jako lewicową, a których pominięcie odbiera tej tożsamości radykalny i faktycznie postępowy wymiar.
Poglądów społecznych Giedroycia nie da się zredukować do kilku oklepanych już fraz, takich jak „niesprecyzowana tęsknota za sprawiedliwością” czy „sentymentalna lewicowość” – jego radykalizmu nie wyczerpuje również wyznanie: Na odcinku polskim jednak nie mogę się pozbyć urazu „antyhrabiowskiego”. To zdumiewająco jałowa klasa pasożytów, a jeśli są inteligenci, to połamani… . W późnych latach 30. był Giedroyc zwolennikiem radykalnych reform społecznych, skłonny „parcelować Radziwiłła”, tzn. przekazać ustawowo ziemię bezrolnym chłopom. Kilkadziesiąt lat później mówi w swej Autobiografii na cztery ręce:Nie uważam wprawdzie moich poglądów za socjalistyczne, ale są one niewątpliwie lewicowe. Opublikowany w 1951 roku na łamach „Kultury” Manifest demokratyczny kładzie nacisk przede wszystkim na wyrównanie szans życiowych, zapewnienie każdemu minimum przyzwoitej egzystencji, powszechną dostępność dóbr kulturalnych. Jak pisze autorka biografii: Sprzeciwiają się zarówno kapitalizmowi, jak i skrajnemu liberalizmowi – nie z powodów ekonomicznych, ale dlatego, że te systemy prowadzą do pogwałcenia demokratycznych zasad moralnych. „Widok głupawego syna bogatych rodziców, który rozbija się ostatniego typu cadillakiem… wydaje się nam… wstrętny”. „Wielu spośród nas żenuje sam fakt istnienia służących. Coś zdaje się być w tej instytucji nie w porządku” […]. Mieroszewski ustawił kilka drogowskazów, które niezmiennie wyznaczały kurs.
Nie ma powrotu do ustroju sprzed 1939 roku – pisał – do wielkoobszarniczej prywatnej gospodarki rolnej i prywatnych wielkich zakładów przemysłowych. Gospodarka to nie tylko eksport i bilans płatniczy, lecz przede wszystkim ludzie, ważniejsi od jakiejkolwiek ideologii czy doktryny. Rozpowszechniał koncepcje samorządu, spółdzielczości i syndykalizmu. […] Wyrażał nadzieję, że w przyszłości III Rzeczpospolita, odrzucając komunizm, zachowa zdobycze socjalizmu. Londyńczyk, jak twierdzi prof. Andrzej Mencwel, naprawdę sądził […] że „socjologia jest zawsze ważniejsza od ekonomii”. Był socjalistą w najlepszym europejskim pojęciu…. Nie bez powodu pisał też Redaktor do Jana Józefa Lipskiego w roku 1958, że stawia na młodych. Na lewicowych reformistów. I na każde środowisko, które pragnie stworzyć „jakiś lepszy świat w sensie zarówno wolności, jak i w sensie społeczno-socjalnym” .
Myślenie takie nie było bynajmniej wyrazem pogodzenia się z rzeczywistością geopolityczną ani przekonania, że jedyną alternatywą dla PRL jest bardziej demokratyczny, realny socjalizm. Przywiązanie do idei socjalizmu wiązało się z jak najbardziej „zachodnim” projektem – cytowany już wyżej Krzysztof Pomian stwierdził wyraźnie: Od pierwszego numeru „Kultura” opowiadała się zatem za takim rozumieniem Europy, które wiązało ją ze swobodami obywatelskimi, z równością wobec prawa, z głosowaniem powszechnym jako jedynym źródłem prawowitości władzy i z polityką społeczną nastawioną na zmniejszanie rozziewu między górą a dołem hierarchii majątków i dochodów… . Ów wymiar europejski nie był bynajmniej czysto abstrakcyjny – jak wyjaśniał Giedroyc swą koncepcję Wańkowiczowi: osią poszukiwań i refleksji powinna być federacja europejska i wolność połączona ze sprawiedliwością społeczną.
W wymiarze obyczajowym „Kulturę” postrzega się często jako pismo konserwatywne – wypada jednak przypomnieć (miarodajne dla środowiska!) stanowisko Juliusza Mieroszewskiego z roku 1965 w sprawie dopuszczalności przerywania ciąży. Pisał on, że nauczanie Kościoła w sprawach prokreacji jest absurdalne i szkodliwe. […] Kardynałowie sądzą, że laik nie powinien być swoim własnym teologiem. Jednak ci sami kardynałowie pragną być naszymi ginekologami i socjologami, pomimo że w tych dziedzinach są całkowitymi laikami. […] Żadna etyka – chrześcijańska czy jakakolwiek inna – nie może sankcjonować krzywdy indywidualnej czy społecznej, powołując się na wskazania doktryny religijnej. Czesław Miłosz dodawał, że na Kościół spada moralna odpowiedzialność za „groźbę króliczego rozmnożenia się” i los milionów ludzi, których dotknie głód.
Gdy chodzi o stosunek do Kościoła katolickiego w Polsce po 1989 roku, wypowiedzi i opinie Giedroycia, jak również publikowane w jego piśmie artykuły – klasyfikują go jako… radykalnego antyklerykała.
Przecież to przerażające – skomentował fakt stawiania kolejnych pomników Jana Pawła II, później nazywał go ironicznie gwiazdą międzynarodowych lotnisk. Publicysta „Kultury”, Antoni Pospieszalski opisywał i krytycznie komentował „Pełzającą nieomylność” – tendencję do obdarzania przywilejem nieomylności nie tylko orzeczeń ex cathedra. Tłumienie twórczej myśli teologicznej. Podniesienie dyskusyjnych zaleceń w kwestii regulacji urodzin do rangi fundamentalnych prawd wiary, co powoduje, że zagadnienia moralności społecznej zostają wyparte przez zagadnienia moralności seksualnej. Jan Paweł II realizuje wizję Kościoła-fortecy . Na łamach „Kultury” o papieskich pielgrzymkach pisano w słowach, jakich żaden krajowy publicysta poważnej gazety nie odważyłby się użyć – słusznie zauważa autorka.
Komentarz do powyższej (pobieżnej co prawda) rekonstrukcji niektórych tylko wątków myśli linii środowiska z Maisons-Laffitte wydaje się zbędny – wystarczy przeanalizować dyskurs polskiej prasy głównego nurtu w powyższych kwestiach. W sprawach solidarności społecznej, etyki seksualnej i rozdziału Kościoła od państwa, wreszcie integracji europejskiej „Kultura” sytuuje się na lewo od Unii Wolności, „Gazety Wyborczej” i większości polskich inteligentów powołujących się często i gęsto na tradycje paryskiego miesięcznika. Niczym złośliwe memento dla polskich elit, które np. wolność kobiet (naruszoną poprzez restrykcyjną ustawę antyaborcyjną) poświęciły na ołtarzu „spraw najpilniejszych” (czyli poparcia Kościoła dla integracji europejskiej), brzmią słowa Juliusza Mieroszewskiego z lata 1956 roku. Na tezę Słonimskiego, że liberalizacja ustroju jest groźna, bo ludzie od Piaseckiego mogliby sięgnąć po rząd dusz, Londyńczyk zaprotestował: Ależ nie można usprawiedliwiać podtrzymywania rządów reakcji „lewej” lękiem przed reakcją prawą!. Straszak „sił Ciemnogrodu” nieraz mobilizował do poparcia sił „bardziej, mimo wszystko, cywilizowanych” – partii nieco mniej konserwatywnej czy nurtów Kościoła mniej obskuranckich, a także do obrony „rozsądnych kompromisów”…
Książę niesterowny
Czy zatem Księcia z Maisons-Laffitte da się gładko zaprząc do służby lewicowym ideom? Niestety, nie ma lekko. Problem zewnętrznej niesterowności i legendarnej wręcz niezależności Redaktora zostawmy na boku. Gdy przeanalizujemy historię idei przez niego głoszonych, a także podstawową strukturę jego światopoglądu, napotkamy jednak trzy, co najmniej, problemy. Po pierwsze, totalność jego wizji polityczności godna jest Carla Schmitta – i tak jak u niemieckiego filozofa nie chodzi wcale o totalny charakter państwa, ale o możliwość całkowitego podporządkowania jednostki Wielkiej Sprawie. Ofiary być muszą – powtarzał często – choć siebie naturalnie do tych ofiar wliczał. Obok bliskich współpracowników, za instrument polityki uważał również szerokie masy – choć była to polityka w imię ich podmiotowości i sprawiedliwości społecznej.Jak pan może mówić spokojnie, siedząc za granicą, że w Polsce może się polać krew? – zapytał go kiedyś Aleksander Smolar. Odpowiedział tylko, że jakiś podział pracy musi być.
Po drugie, jego wizja patriotyzmu państwowego czasem prowadziła w ślepy zaułek. Gdy, kierując się „politycznym realizmem”, rozpoznał w latach 30. horrendalną skalę polsko-żydowskiego konfliktu, uznał, że najlepszym wyjściem z punktu widzenia stabilności ustroju będzie antysemityzm „miękki” – wsparcie syjonizmu i emigracji do Palestyny jako środka wyeliminowania niedającego się zasymilować „pierwiastka żydowskiego” ze społeczeństwa. Po wydaniu broszury „Polska idea imperialna” Giedroyc właściwie nie wracał nigdy do wątków antysemickich – po wojnie zaś piętnował to zjawisko w najdrobniejszych jego przejawach. Naruszał też jedno z największych polskich tabu – mit „żydokomuny”, w takim samym duchu, w jakim przed wojną tłumaczył radykalizm Ukraińców. Piórem Konstantego Jeleńskiego „Kultura” tłumaczyła zjawisko „nadreprezentacji” Żydów w aparacie bezpieczeństwa: Nic w tym dziwnego, skoro tylko armia sowiecka dawała im nadzieję na przeżycie, a komunizm obiecywał walkę z antysemityzmem. „Mniej by Żydów pociągał komunizm, gdyby była ich nie odtrącała Polska przez tyle lat”.
Po trzecie, Jerzy Giedroyc miał raczej obojętny stosunek do kwestii politycznej emancypacji seksualnych mniejszości, choć niewątpliwie nie był typowym konserwatywnym homofobem. Co najmniej dwóch bliskich mu ludzi (Czapski i Jeleński) otwarcie przyznawało się do kontaktów homoseksualnych, Marian Pankowski sugeruje wręcz, że homoseksualistą był sam Redaktor. Tak czy inaczej – zarzut nieuwzględniania wielu postulatów „lewicy kulturowej” byłby chyba anachronizmem. Kontekst epoki, która go ukształtowała (a więc przede wszystkim okresu przedwojennego w Europie Środkowej) wybitnie nie sprzyjał uwrażliwieniu na sfery, które dziś z punktu widzenia wrażliwości lewicowej wydają się w oczywisty sposób polityczne.
Ojcobójcy?
Ciekawy wątek w książce Magdaleny Grochowskiej stanowi opowieść o relacjach Giedroycia z nowymi pismami, zakładanymi przez kolejne fale emigrantów, w szczególności „Aneksem” i „Zeszytami Literackimi”. Autorka koncentruje się na kwestii nadmiernego znaczenia, jakie Redaktor przypisywał intelektualistom na emigracji oraz swoistej „kierowniczej roli”, jaką przypisywał sobie. W tym kontekście rozpatruje też jego „życzliwie neutralne” nastawienie do londyńskiego „Aneksu” i nieomal wrogie wobec „Zeszytów Literackich”. Pierwsze z nich miało zupełnie inny profil niż „Kultura” – wprost nazywało się „kwartalnikiem politycznym” i stanowić miało suplement (tzn. właśnie aneks) do działalności publicystycznej w kraju. Jak mówi Aleksander Smolar: Giedroyc rozumiał, że „Aneks” nie jest wynikiem naszej nieufności do starej emigracji czy braku identyfikacji. Wiedział, że każde pokolenie ma własny ból, własne pytania, na które musi udzielić własnych odpowiedzi . „Zeszyty Literackie” z kolei, Giedroyc „źle znosił”. Mówił, że są „zupełnie bez sensu, ale to jest polska choroba, zakładanie pism”. Uważał, że zmarnuje się energia ludzka, rozbije front, że pismo czysto literackie jest jak kwiatek do kożucha problemów politycznych stanu wojennego . Sama Barbara Toruńczyk broniła się Watowską formułą „oderwania się od przeciwnika” – przecież to pisarze, poeci, filozofowie kształtują nasz obraz rzeczywistości. Zarazem, gdy pisała do Giedroycia z zapowiedzią swojego projektu założenia pisma, wskazywała na liczne powinowactwa z wyboru z „Kulturą”: „Możemy być co najwyżej nędznymi terminatorami”. Pismo – intelektualne i stricte literackie – nie będzie wkraczać „na pole zajęte przez «Kulturę»”, wyjaśniała, „pomyślane jest raczej jako skromny i maleńki suplement”
Grochowska przytacza liczne opinie wskazujące, że owo podobieństwo (profilu a zwłaszcza nazwisk autorów) stworzyło u Księcia poczucie zagrożenia, trochę na zasadzie naruszenia monopolu. Można jednak pokusić się o inną interpretację. Może „Aneks”, zupełnie inaczej definiujący swe cele, nie tyle nie zagrażał monopolowi „Kultury”, ile dużo lepiej – w rozumieniu Giedroycia – realizował aspiracje własnego pokolenia? Może kurtuazyjnie deklarowany przez Barbarę Toruńczyk „stosunek wiernopoddańczy” nasuwał mu obawy, że pismo będzie od początku anachroniczne przez nazbyt silny pierwiastek ciągłości z pokoleniem i środowiskiem „Kultury”? Może z perspektywy Wielkiej Sprawy (a nie – partykularnego interesu paryskiego miesięcznika i jego Naczelnego!) konflikt pokoleń i radykalne oderwanie od tematów, stylu i nazwisk reprezentujących „Kulturę” jawiło się jako ciekawszy kierunek. Może stąd większa sympatia do „Aneksu”, którego twórcy explicite mówią o „własnym bólu, własnych pytaniach, własnych odpowiedziach” niż do „Zeszytów”, które deklarują już na wstępie „terminowanie” u Mistrza?
To wszystko oczywiście czysta spekulacja – nigdy nie dowiemy się, co naprawdę (jakie motywy, jakie obsesje) stało za sceptycznym stosunkiem Giedroycia do jednych środowisk i entuzjastycznym wobec innych. Często zarzucano mu jednak zgorzknienie, mówiono, że czuje żal, z powodu odtrącenia, że nie zajmuje w III RP pozycji, na jaką zasługiwał. Może jednak przyczyny były inne? Może po prostu inteligencja – elita narodu, którą sobie „wyśnił” razem z wolną Polską, nie dorosła do jego marzeń? W swej diagnozie status quo nie miał nigdy złudzeń – już w 1950 roku pisał do Kota Jeleńskiego, żeby w swoim eseju nie przesadzał z erudycją: nie powinien zapominać, że inteligent polski był zawsze dość prymitywny….
Ale może żył nadzieją, że w „cywilizowanych” warunkach wolnej Polski, ucywilizuje się (tzn. urośnie do jego wyobrażeń) także inteligencja? Nie OTAKE POLSKIE WALCZYŁ – napis na jego koszulce był ponoć szyderstwem z Lecha Wałęsy.
Ale może to nie Wałęsa, prosty robotnik, stanowił dla Redaktora największy problem w III RP? Jako wielbiciel postaci księcia Saliny, powołanego do życia przez Giuseppe Tomasiego di Lampedusę, Książę z Maisons-Laffite uważał niewątpliwie, że szlachectwo zobowiązuje – nawet gdy dawna epoka odchodzi w przeszłość. Inteligencja polska do swej roli chyba nie dorosła – choć w swym zadufaniu nieraz uznawała, że nie dorasta do niej naród.
Pod koniec życia z coraz większym trudem docierał do swych dawnych uczniów – choć do końca, pomimo 94 lat na karku zachował trzeźwy umysł. Wiele odbyło się dyskusji na temat „testamentu Giedroycia”, tego, co nam po nim pozostało albo co by nam dzisiaj powiedział. Sam Książę rzadko pisał, swe przesłanie głosił zazwyczaj piórem przyjaciół. Na użytek własny oraz „Krytyki Politycznej” jako testament Redaktora dla wszystkich pokoleń polskich inteligentów potraktuję zatem słowa Czesława Miłosza do Stefana Kisielewskiego: Ty, brat, miensze szlajsia, a bolsze czitaj, bo ciebie, brat, jak będziesz zanadto ufać swojej politycznej intuicji, ci młodsi w Polsce w kozi róg zapędzą.
**Dziennik Opinii nr 209/2016 (1409)