Kultura

Fischer: Sztuka potrzebuje bailoutu

Dziś sztuka coraz silniej kojarzy się z aukcjami, specjalnym rynkiem dla superbogaczy. Dlaczego ludzie mieliby się tym przejmować?

Jakub Majmurek: Byłeś jednym z założycieli ruchu Occupy Museums, który jesienią 2011 roku zaczął okupację kluczowych muzealnych instytucji Nowego Jorku, z Museum of Modern Art (MoMA) i Muzeum Historii Naturalnej na czele. Wiosną 2012 roku braliście udział w berlińskim Biennale. Jego kurator, Artur Żmijewski, zaprosił was do okupacji parteru Kunst-Werke razem z przedstawicielami europejskich Oburzonych. Jak oceniasz to doświadczenie?

Noah Fischer: To wymagało od nas działania wewnątrz instytucji. Nie mieliśmy wcześniej takich doświadczeń. W 2011 roku pomaszerowaliśmy prosto z Zuccotti Park pod gmachy muzeów. Okupowaliśmy je jako outsiderzy – w solidarności ze związkowcami, aktywistami, artystami, wieloma innymi grupami. Bazowaliśmy na energii Occupy Wall Street. Nikt nie zaprosił nas do środka – to my zapraszaliśmy pracujących w muzeach ludzi, by dołączali do naszych zgromadzeń. Ale nikt z nich nie przyszedł. W Berlinie było inaczej, pracowaliśmy z kuratorem, który zaprosił nas i zapłacił za naszą podróż. Była to dla nas dziwna, nie do końca jasna sytuacja, ale był to też konieczny krok na drodze tego, co politycznie chcemy osiągnąć: szukać politycznych możliwości w okresie, kiedy ich brak. Na Biennale przełamaliśmy prostą opozycję bycia wewnątrz/na zewnątrz instytucji.

Nie baliście się, że wejście do instytucji spacyfikuje ruch? Polscy krytycy sztuki piszący o Biennale twierdzili, że aktywiści funkcjonują w przestrzeni wystawy trochę jak zwierzęta w zoo.

To bardzo ograniczony sposób postrzegania tej sytuacji. Zakłada bowiem, że istnieje w ogóle coś takiego jak „czysta” przestrzeń, leżąca poza wszelkimi instytucjami. Wątpię, czy jest coś takiego. Chyba już nie. Na przykład rynek finansowy działa zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz instytucji sztuki. Dlatego uważam, że musimy być elastyczni – nie możemy fetyszyzować „politycznej czystości”, konieczne jest bardziej eksperymentalne podejście. Nie ma takiej instytucji, której nie dałoby się zhakować. W każdej można znaleźć potencjalnych sojuszników. W odniesieniu do każdej instytucji pytamy: „gdzie tu jest dźwignia”?

Udało się wam ją znaleźć na Biennale?

Myślę, że tak. A przynajmniej odkryliśmy pewne interesujące możliwości. Przede wszystkim możliwość użycia zasobów Biennale do tego, by – zgodnie z sugestiami Artura – zebrać aktywistów z całego świata, umożliwić im rzeczywiste spotkanie się i planowanie dalszych działań. W trakcie Biennale stworzyliśmy sieć kontaktów, traktując przestrzeń wystawy jak laboratorium przyszłej współpracy z innymi ruchami. Na przykład zorganizowaliśmy międzynarodową  akcję Zoo goes to Deutsche Bank, w której aktywiści naśladowali zwierzęta w siedzibie banku na prestiżowej alei w centrum Berlina, Unter den Linden. Deutsche Bank odegrał negatywną rolę w kryzysie w Hiszpanii, odpowiada także za eksmisje wielu rodzin w Stanach w trakcie kryzysu z 2008 roku.

Inną rzeczą, jaką odkryliśmy w trakcie działania w Kunst-Werke, była konieczność „horyzontalizacji” instytucji. Czyli zbadania tego, jak wspólnota tworzy Kunst-Werke, jak możemy dzielić się z nią władzą nad instytucją. Żaden z tych eksperymentów dotąd się nie zakończył. Dopiero okaże się, jak w przyszłości będzie działać zbudowana przez nas w trakcie Biennale sieć kontaktów. Teraz pracuję z Arturem nad projektem w Europie – będziemy się starali zhakować inne instytucje.

W wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” nr 30 mówiłeś, że wiele osób związanych z ruchem Occupy Museums pracuje dla instytucji sztuki. Jak to się odbiło na ich karierach?

Mogę mówić tylko za siebie. Nie wiem, czy zaangażowanie w ruch Occupy złamało mi karierę, czy nie. Na pewno zmieniła się moja koncepcja tego, jak powinna wyglądać kariera artysty. W trakcie protestów OWS zdecydowałem się odejść ze swojej galerii, z komercyjnego obiegu sztuki. Nie jestem dziś związany z żadną instytucją, nie wystawiam nic w Nowym Jorku. Po cichu pracuję sobie najwyżej we własnej pracowni. Głównie jednak działam w sieci artystów i aktywistów, jaką zgromadziliśmy wokół ruchu od jesieni 2011 roku. Działalność w niej tworzy oczywiście pewien kapitał symboliczny – szczerze mówiąc, bardziej widoczny w Europie niż w Stanach. W Stanach dominacja rynku w sztuce jest o wiele silniejsza. I mam nadzieję, że będziemy inwestować ten kapitał w rozwój sieci i mobilizację kolejnych osób przeciw ekonomicznym niesprawiedliwościom.

Czy udało się wam ostatnio wejść do jakiejś instytucji w Stanach w podobny sposób jak w Berlinie?

Tak, do jednej – Momenta Art Gallery na Brooklynie. To porządna instytucja, od dłuższego czasu działająca na zasadach non-profit. Momenta zaprosiła nas, żebyśmy robili w ich przestrzeni wszystko to, na co tylko mamy ochotę. Otwarliśmy ich przestrzeń jako dobro wspólne dla wszystkich ruchów tworzących platformę Occupy. Organizowaliśmy tam też szereg różnych dyskusji. Jedna z nich dotyczyła filantropii. W Stanach system wspierania instytucji sztuki jest inny niż w Europie. Państwo nie wspiera nawet najgłośniejszych instytucji w wymiarze większym niż 10–15 procent ich budżetu. Pozostałych środków dostarczają donacje i granty prywatnych oraz korporacyjnych sponsorów. Dlatego filantropia to tak ważny temat dla sztuki. W reakcji na tą dyskusję jeden z członków rady Momenta zrezygnował. Co pokazuje, jak kontrowersyjny jest to temat. Instytucje boją się o względy swoich sponsorów, co wytwarza w polu sztuki mechanizmy autocenzury.

Myśleliście kiedyś o akcji, która przekonałaby amerykańskie władze do przyjęcia bardziej „europejskiego” modelu finansowania kultury?

Nie. To by nie miało szans się udać. W Stanach wszystkie argumenty o konieczności publicznego wsparcia dla sztuki łatwo jest zbić odpowiedzią „to przecież socjalizm”. A „socjalizm” ciągle pozostaje w Stanach obelgą. W ogóle nie mamy języka, w którym można by sformułować takie postulaty. Kultura jest postrzegana jako przestrzeń dla indywidualności, nie jako sprawa wspólnoty. Na razie więc pracujemy nad budową autonomicznych sieci artystycznych, testowaniem alternatywnych wobec rynkowych modeli działania – a nie nad strukturą finansowania kultury w Stanach. Może w odległej przyszłości przyjęcie bardziej „europejskich” rozwiązań w Stanach będzie możliwe, ale nie teraz.

Co robicie teraz poza działalnością w Momenta?

Zaczęliśmy pracować z grupą rdzennych Amerykanów. Staramy się wspólnie zhakować muzea Indian w Nowym Jorku i Waszyngtonie. W Ameryce mamy w dużej mierze przerobiony temat niewolnictwa, ale problem założycielskiego ludobójstwa Indian ciągle wymaga ogólnonarodowej dyskusji. To rdzenni Amerykanie byli pierwszymi ofiarami amerykańskiej chciwości, relacje z nimi ukształtowały stosunki Amerykanów z innymi grupami etnicznymi, ich stosunek do ziemi i wojny.
Muzea indiańskie w Stanach odsyłają do jeszcze jednego interesującego problemu. Większość obecnych w nich eksponatów została zagrabiona ich prawowitym właścicielom. Właściwie większość najbardziej prestiżowych muzeów na świecie weszło w posiadanie znacznej części swoich skarbów w wyniku kradzieży, której często towarzyszyła przemoc. Nasza wspólna akcja z działaczami indiańskim ma zwrócić uwagę na te fakty i zainicjować dyskusję na temat innego kształtu publicznych instytucji.

Czyli po 2011 roku zupełnie porzuciliście okupację takich przestrzeni jak MoMA?

Zawsze możemy do tego wrócić, ale przeszliśmy na następny etap. Każdy ruch społeczny musi się rozwijać, nie może stać w miejscu. My zmieniamy się bardzo gwałtownie. W 2011 roku mieliśmy grupę ludzi gotowych codziennie brać udział w bezpośrednich akcjach na ulicach, mieliśmy też uprzywilejowany dostęp do światowych mediów. Dziś już wygląda to zupełnie inaczej. Ale rzeczywista zmiana to długotrwały projekt. Trzeba szukać innych metod działania, może mniej spektakularnych, ale sięgających głębiej.

Podobnych zmian wydaje się doświadczać OWS. Po wyrzuceniu aktywistów z Zuccotti Park ruch zniknął z czołówek wiadomości i pierwszych stron gazet.

Cóż, zszedł do podziemia (śmiech). OWS także się zdecentralizował i skupił na mniej spektakularnych akcjach. Najważniejszy z nich obecnie to Occupy Sandy – odpowiedź na huragan Sandy. Celem było stworzenie nowego modelu wzajemnej pomocy umożliwiającego radzenie sobie ze skutkami katastrof naturalnych. I działa to naprawdę dobrze. W ramach OWS powstał także program Strike Debt. Program wypływa z zaniepokojenia wysokim poziomem indywidualnego zadłużenia Amerykanów – był to jeden z powodów utraty domów przez wielu z nich w 2008 roku. Strike Debt bada możliwości „strajku dłużników” czy też skupywania tanich, przecenionych długów w celu ich umorzenia. Wiele grup z OWS działa na polu ochrony środowiska, ostatnio głównie przeciw gigantycznemu rurociągowi mającemu przebiegać przez Nowy Jork. Ciągle działają grupy artystów.

Każda z grup wywodzących się z OWS doświadcza licznych trudności, ale moim zdaniem dziś jest naprawdę dobry czas na taki aktywizm. Optymizm dekad wzrostu gospodarczego wyparowuje. Gospodarka ma się naprawdę źle. Amerykanie widzą, że potrzebny jest jej nowy model. Choć musimy walczyć przeciw nowemu państwu policyjnemu, klimatowi strachu i wszechobecnej kontroli, to coraz więcej ludzi budzi się każdego ranka z poczuciem, że zmiany są konieczne.

W 2011 roku krytykowałeś dominujący model komunikacji między artystami a publicznością, oparty na hegemonicznej pozycji wielkich, bogatych galerii. Jaki alternatywny model chcielibyście zbudować?

Potrzebujemy o wiele mniej hierarchii, bliższej komunikacji, więcej wzajemnego szacunku. Musimy znaleźć język mówienia o kulturze, który w mniejszym stopniu będzie związany z klasą, z pieniędzmi. Dziś sztuka coraz silniej kojarzy się z takimi targami jak Art Basel czy z aukcjami, stanowiącymi specjalny rynek dla superbogaczy. Pierze się dużo pieniędzy na rynku sztuki, tam też rozgrywają się najbardziej obsceniczne gry w społeczne aspiracje. Dlaczego większość miałaby się tym przejmować? I rzeczywiście, nie przejmuje się, większość ma świat sztuki gdzieś. Czuje się z niego wykluczona. Tylko wspólny język i egalitarne instytucje mogą uczynić sztukę naprawdę społecznie znaczącą i potężną. Ale różne siły przeciwdziałają temu. Największym problemem jest spekulacja. Dzieła sztuki traktowane są jako aktywa, którymi można spekulować na rynku. Na tej samej zasadzie, na jakiej spekuluje się złotem albo instrumentami pochodnymi. To stwarza fatalną sytuację z punktu widzenia społecznych zadań sztuki.

A co to oznacza dla artystów?

Że część z nich pozwala się bardzo wzbogacić pewnej grupie osób – co także im samym zapewnia pewien finansowy sukces. A ci, którzy nie pozwalają bogatym jeszcze bardziej się wzbogacić, praktycznie głodują. To pierwsza rzecz, jaką musimy zmienić: dzieła sztuki nie mogą być aktywami spekulacyjnymi. Innym ważnym mechanizmem, jaki łączy się z obecnym kształtem rynku sztuki jest, zwłaszcza w Stanach, zadłużenie artystów. Większość z nich jest potwornie zadłużona. Kolekcjonerzy, kupując dzieła sztuki, dokonują poniekąd „bailoutu” artystów – ale tylko niewielu z nich. Większość, z powodu zadłużenia, nie ma wyboru, musi walczyć o stanie się częścią tej mniejszości. Taka konkurencja prowadzi do odpolitycznienia sztuki. Potrzebujemy alternatywnego modelu pozwalającego poradzić sobie z długami artystów, tak by mogli pełnić społecznie istotne funkcje. Potrzebujemy czegoś w rodzaju związku zawodowego artystów, dźwigni pozwalającej przemyśleć kształt rynku sztuki.

Ale jak wyobrażasz sobie alternatywny model obiegu sztuki?

Żyjemy w wieku informacji. Nie tylko informacjom, ale także przedmiotom i obrazom coraz łatwiej jest się przemieszczać i docierać do odbiorców. Łatwiej jest łączyć ludzi w horyzontalne sieci. To może stwarzać zagrożenie dla hierarchicznych instytucji. Naprawdę wierzę, że możemy zbudować alternatywny, bardziej przejrzysty model. Niestety, wszystkie narzędzia, jakie dają nam współczesne technologie, nie są neutralne, mogą być też użyte do zupełnie innych celów. Dla większych nierówności, koncentracji władzy w ręku nielicznych, przekształcenia wszystkiego w statystyki podlegające manipulacji. To dzieje się teraz w świecie sztuki. Niektóry projekty zmierzają do tego, by przekształcić całą artystyczną produkcję w system ratingowy dla rynku. Ale z narzędziami sieciowymi możemy wiele działać. Nie możemy przestać próbować. Widziałem sukces ruchu Strike Debt – ludzie posługiwali się internetem, by wykupić długi medyczne innych osób. Kluczem jest podkreślenie wspólnotowego wymiaru – że wszyscy jesteśmy powiązani, a nie przeciwstawieni sobie w gospodarczym współzawodnictwie

Pracuję teraz nad systemem łączącym obieg dzieł sztuki z długiem – całe zyski ze sprzedaży pokrywają długi. Ciekaw jestem, czy artyści i publiczność będą skłonni połączyć się w swojej walce z zadłużeniem, tworząc model wspierania kultury u źródeł, niesłużący dalszemu bogaceniu się ludzi i tak już bardzo bogatych. Może gdyby ludzie mieli dostęp do informacji, opowiedzieliby się za takim właśnie rynkiem. Być może dostarczyłby on kreatywnych impulsów twórcom.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij