Przedstawiamy film o fenomenie disco polo bez disco polo. Jacek Kurski i spółka tak bardzo nie wstydzą się tej muzyki, że produkują dzieło, którego soundtrack niespecjalnie odbiega od listy gwiazd śpiewających gościnnie w „Jaka to melodia?” za czasów PO.
Same na to zasłużyły. Wyniosłe autorytety TVN wieszczące ostateczną zagładę polskiej inteligencji w wyniku sylwestrowych występów zespołów Boys i Milano. Dyżurni socjologowie liberalnych periodyków utyskujący nad prostackim gustem typowego Polaka. Mieszczuchy zasłuchane w tzw. polskiej alternatywie i Męskim Graniu, dla których pogarda wobec disco polo to jedyny i wystarczający dowód własnego wyrafinowania. Sami się o to prosili.
czytaj także
„To film o fenomenie muzyki disco polo. Do tej pory wstydzono się jej, przemilczano, stygmatyzowano. TVP uznała, że nie ma się czego wstydzić”, mówił Jacek Kurski, zapowiadając premierowy pokaz Zenka, a ja mu nawet trochę uwierzyłem. Po cichu liczyłem na jakieś uczciwe i szczere kino o tym jakże ważnym dla historii III RP zjawisku. Miałem przy tym w pamięci Disco polo Macieja Bochniaka, który jak tylko mógł asekurował się w swoim filmie ironią, pastiszem, hiperbolą, całym tym, za przeproszeniem, postmodernizmem, byle nie zostać posądzonym o poważne potraktowanie tematu. Osobiście miałem już dość tego inteligenckiego dystansu podszytego paternalizmem, nawet w życzliwym (czyli pobłażliwym) podejściu do disco polo. Zenek zapowiadający się na rasowy muzyczny biopic miał szanse być inny.
czytaj także
Początek jest całkiem obiecujący. Lata 80., Bielsk Podlaski, stragany z niemieckim „Bravo” i kasetami Sandry oraz Limahla, o które z przejęciem wypytuje młody Zenek Martyniuk. Po chwili akcja przenosi się do cygańskiego taboru, a Zenek śpiewa romskie piosenki z Don Vasylem. Będzie śpiewał jeszcze dużo, także w kościele (Ave Maria, jak w filmowej wizytówce podlaskiej prowincji U Pana Boga za piecem). Pojawia się i cerkiew, bo przyjaciel Zenka jest prawosławny, a niektórzy przezywają go Ruskiem. Bardzo sprawnie, w kilku zwięzłych scenach, odmalowana zostaje więc barwna podlaska panorama – tygiel wielu kultur i estetycznych wpływów, z których wkrótce w naturalny sposób wyewoluuje disco polo.
Zanim to jednak nastąpi, Zenek śpiewa, gdzie popadnie, to, co ludzie chcą usłyszeć. Od gościnnego występu na koncercie wuja jego kariera właściwie rozwija się sama, siłą rozpędu. Martyniuk bez problemu dostaje kolejne fuchy, zalicza wesela, potańcówki w remizie i plenerowe dni ziemniaka. Wszystkie te eventy kręcone są w ten sam, typowy dla współczesnego polskiego kina, zgrzebny sposób. Biesiady, z których Emir Kusturica stworzyłby małe dzieła sztuki, dyskoteki, które Gaspar Noé zmieniłby w sensorycznie wycieńczające przeżycia, u Jana Hryniaka wyglądają tak, jakby uczestniczyło w nich pięć osób, w dodatku niezbyt zainteresowanych muzyką.
Poniekąd trudno im się dziwić, bo wcielający się w rolę młodego Zenka Jakub Zając robi wszystko, aby imitować charakterystyczny głos wokalisty, i o ile w scenach dialogowych wypada to całkiem pociesznie, o tyle gdy śpiewa, zaczyna brzmieć jak Klocuch. Notabene odtwarzający współczesnego Martyniuka Krzysztof Czeczot już nawet nie próbuje naśladować jego wokalu, i zresztą słusznie. Pozostaje wobec tego pytanie, dlaczego nie zdecydowano się na lip-sync. Skoro lider Akcentu dysponuje tak niepodrabialnym głosem – a jest to dodatkowo podkreślane w filmie przez porównania do Michaela Jacksona, George’a Michaela czy omyłkowe wzięcie go za kobietę i jeśli jest on, jak głosi obiegowa opinia, królem disco polo – dlaczego nie oddano królowi tego, co królewskie?
Paradoksalnie śpiewania jest tu całkiem sporo. Zenek wykonuje na scenie przeboje Eleni, Boney M., Culture Club, Haliny Frąckowiak, Limahla. Na ścieżce dźwiękowej usłyszymy poza tym Happy End, Bolter, Papa Dance, Modern Talking, Spandau Ballet… OK, w końcu zniecierpliwiony zacząłem zerkać na zegarek. Grubo ponad godzina filmu, a nie było jeszcze żadnego disco polo. O co chodzi? Spokojnie, zaraz się rozkręci – podpowiadał mi mój wewnętrzny Bolec, film obejmuje w końcu 35 lat z biografii Zenka i dopiero w drugiej części jest on gwiazdą wielkiego formatu. Niestety, okazuje się, że wtedy zajęty jest przede wszystkim tym, czym zazwyczaj zajmują się bohaterowie muzycznych biopiców na pół godziny przed finałem – upijaniem się do nieprzytomności. A potem ratuje porwanego syna.
Wiadomo, że disco polo zawsze obficie czerpało z zagranicznej muzyki, by nie powiedzieć kradło – tyle że Zenek akurat „inspirował się” na ogół twórczością pochodzącą zza wschodniej granicy. Gdyby faktycznie zasłuchiwał się niemal wyłącznie w Culture Club i Papa Dance, nie nagrałby pewnie tyle chłamu. Zresztą mniejsza o to. Wyobraźmy sobie, że w filmie Rocketman Elton John gra jedynie kawałki Jerry’ego Lee Lewisa, Jima Reevesa i Raya Charlesa, które wykonywał jako młody amator. Przecież byłoby to kuriozalne. Tyle że Elton śpiewał potem Tiny Dancer, a nie Przez twe oczy zielone. Czyli jednak się wstydzimy…
czytaj także
Mamy więc oto film o fenomenie disco polo bez disco polo. Jacek Kurski i spółka tak bardzo nie wstydzą się tej muzyki, że produkują dzieło, którego soundtrack niespecjalnie odbiega od listy gwiazd śpiewających gościnnie w Jaka to melodia? za czasów Platformy. Trochę przypomina to działania PiS-u na innych obszarach, gdzie szumne zapowiedzi radykalnych zmian też kończyły się kosmetyką lub standardową wymianą personelu. Rewolucji kulturalnej nie będzie, a przynajmniej nie będzie ona filmowana. Mieszczuchy i „pseudoelity” spokojnie mogą iść do kina, ich uszy nie zwiędną, a nostalgia skutecznie rozbroi uprzedzenia. Czytałem już, że film dobrze oddaje lata 80. na polskiej prowincji. Faktycznie, jest sklep z napisem Pewex, są banknoty z Waryńskim. Naprawdę fajny skansen.
Dlaczego ten film w ogóle nazywa się Zenek, a nie, dajmy na to, Sławek? Muzyki Akcentu prawie w nim nie ma, a i sam bohater okazuje się mieć na tyle nieciekawą biografię, że trzeba jej dopisywać epizody z życiorysu innego gwiazdora disco polo, Sławomira Świerzyńskiego. Historia lidera Bayer Full, w której przeplatają się wątki kryminalne, polityczne, a nawet międzynarodowe (legendarny „podbój” Chin), raczej nie skończyłaby się w połowie filmu. Męczarnie scenarzystki, Marty Hryniak, kombinującej, jak by tu rozwinąć opowieść o karierze Martyniuka, a lata 80. połączyć jakoś ze współczesnością, widać gołym okiem. Chwyt z bohaterami wspominającymi do kamery dawne czasy w fikcyjnej telewizji Polo Rex wydaje się wstępem do opowieści o tym, jak zmieniła się kultura disco polo na przestrzeni lat, szybko jednak wychodzi na jaw, że to dość siermiężna maszyna do cerowania fabularnych dziur. Najgorszy jest jednak pożyczony od Świerzyńskiego motyw porwania dziecka muzyka.
Wątek ten pojawia się nagle, ex machina, jakby z powodu braku wyobraźni twórców i pomysłów. Niezrozumiała jest dla mnie scena, w której apogeum bezradności rodzice przeżywają w… łazience. Halinka siedzi roznegliżowana na sedesie, wokół kolumienki i amorki jak z reportaży Filipa Springera – nic dziwnego, że widownia pęka ze śmiechu, mimo że w sytuacji uprowadzenia Daniela nie ma nic zabawnego. Szczyt niezręczności następuje jednak dopiero, gdy się okazuje, że chłopca porwali… Cyganie. Jest rok 2020, w geograficznym środku Europy oglądam film wyprodukowany przez telewizję publiczną, film prezentowany jako biograficzny, a w filmie tym widzę bezrefleksyjnie zmyśloną przez twórców historię uprowadzenia polskiego dziecka przez przedstawicieli od lat stygmatyzowanej mniejszości, który to stereotyp zapewne w niejednym polskim domu nadal służy do straszenia nieposłusznych maluchów. No cóż, zawsze mogli to być Żydzi, a Danielek mógł skończyć jako składnik macy, prawda?
Znajomy lubi opowiadać anegdotę, jak to kiedyś, gdy grał jako DJ na weselu kumpla, podszedł do niego dobrze wstawiony już gość i zapytał: „Panie didżej, czy zhańbimy tę imprezę odrobiną disco polo?”. Twórcy Zenka poskąpili nawet tej odrobiny, ale czy udało im się uniknąć hańby? Mam wrażenie, że w zupełnie niezamierzony sposób płynie z filmu morał, że to bynajmniej nie disco polo powinniśmy jako naród wstydzić się najbardziej.