Być może gdybym oglądał „Interstellar” jako nastoletni fizyk z lat dziewięćdziesiątych, dałbym się uwieść. Ale ani tamten dzieciak, ani SF nie stało w miejscu.
Jestem nerdem. Mam nadwagę, problemy dermatologiczne i magisterium z fizyki technicznej. Science fiction jest dla mnie kulturą domyślną. Wyrosłem na marzeniach o lotach w kosmos, lękach przed zagładą ekologiczną i fantazjach o dokowaniach ze stacją kosmiczną.
Mniej więcej tak też rozwijała się science fiction. Na początku były głównie powieści Verne’a i filmy Langa oraz tony opowiadań gazetowych. Wraz z zimną wojną i rozwojem telewizji science fiction zdobyła kolejnych fanów. Specjaliści od rakiet występowali w programach Disneya, nawet jeśli mieli w szafie mundur Sturmbannführera SS i kilkaset trupów w obozach koncentracyjnych Mittelbau-Dora.
Ówczesne science fiction umiało bez kłopotów wyobrazić sobie loty do innych galaktyk, ale nie potrafiło wyobrazić sobie, że astronautą lub naukowcem będzie ktoś inny niż biały heteroseksualny mężczyzna.
Dopiero Sputnik latający nad głowami amerykańskich generałów sprawił, że na wydziałach ścisłych i w laboratoriach rządowych pojawiło się zdecydowanie więcej osób spoza tego stereotypu (dodatkowe programy stypendialne, pierwsze przepisy antydyskryminacyjne, programy przyrodnicze w żeńskich koledżach). Amerykańska technika kosmiczna zachowała jednak dość ścisły związek z wojskiem.
Wraz z rozwojem wiedzy ekologicznej i rozrostem arsenałów jądrowych SF zaczęło coraz częściej mówić o scenariuszach apokaliptycznych. Od widm zagłady jądrowej aż po perspektywy katastrof ekologicznych. Zaraz potem w SF zaczęły pojawiać się wątki feministyczne (jak u Ursuli LeGuin, a potem u Connie Willis). Nawet pozornie klasyczne motywy kosmiczne zostały ujęte w szerszy kontekst filozoficzny Solaris Lema czy w Odysei kosmicznej 2001 Kubricka.
W filmie Interstellar Christopher Nolan czerpie z każdego z tych trzech nurtów. Biały amerykański astronauta musi lecieć w kosmos, bo ziemskie ekosystemy roślinne nękane są zarazami, a ludzkości grozi śmierć z głodu i/lub niedotlenienia. Wraz z nim lecą też kobieta, czarny mężczyzna i nerd. Na miejscu spotkają jeszcze Złego Naukowca i amerykańską flagę. Astronauta zostawił na Ziemi farmę i córkę, więc wciąż kombinuje, jak okiwać teorię względności i zdążyć na urodziny dziecka (którekolwiek). Ponieważ mamy posthumanizm, pojawiają się też roboty, które mają więcej humoru i charakteru niż pozostali bohaterowie.
Wraz z rozwojem SF estetyka ta zaczęła trafiać do coraz szerszego grona ludzi. Dlatego film Nolana adresowany jest do szerokiej widowni, próbuje pokazać nadzieję związaną z podróżami kosmicznymi, dodać trochę wątków ekologicznych i utrzymać napięcie emocjonalne na linii ojciec–córka–zagłada ludzkości. Ale chociaż film trwa prawie 3 godziny, w każdym z tych elementów pozostawia niedosyt.
Przykład? Proszę bardzo. Ujęcia kosmosu są piękne. Widok czarnej dziury, krajobrazy planet, detale scenografii statków kosmicznych – spójność wizualna i estetyka przypominają estetykę Błękitnej kropki Carla Sagana (sławnego zdjęcia Ziemi z sondy Voyager, a następnie książki o tym samym tytule nt. budowy Układu Słonecznego).
I kiedy mój wewnętrzny Nerd Kosmiczny zaczyna mruczeć z zadowolenia, bohaterowie robią lub mówią jakiś idiotyzm, który przypomina mi, że jednak oglądam hollywoodzki hicior.
Tam, gdzie logika lub pesymizm półperyferyjnej inteligencji dają szansę na ciekawe pytanie, kawałek dramatu lub trudną decyzję – Interstellar odpuszcza lub zawodzi. Nie umiem powiedzieć, czy to rozczarowanie jest specyficzne tylko dla mnie, czy też podzielają je również osoby niepotrafiące podać trzech praw mechaniki orbitalnej Keplera.
Być może gdybym oglądał film jako nastoletni fizyk z lat dziewięćdziesiątych, to porwałyby mnie widoki. Dałbym się uwieść wizji stacji orbitalnej, odkrywania nowych planet czy spektakularnej sekwencji dokowania. Może zachwyciłbym się filmową materializacją stacji w kształcie pierścienia (jak z powieści Larry’ego Nivena).
Niestety, ani tamten dzieciak, ani SF nie stało w miejscu. I dlatego jakaś wewnętrzna Szatanka (zapewne jakiś feministyczno-empatyczny symbiont) pyta wciąż o to, według jakiego klucza wybierano tych, którzy trafili na orbitę? Dlaczego najważniejsze (być może) problemy ludzkości nadal muszą być rozwiązywane przez fizyka lubiącego poezję Dylana Thomasa? Szatanka, obcykana w prozie LeGuin, Willis czy Cadigan, wciąż zadaje pytania o wizje społeczeństwa, modele życia we wspólnocie, ekosystemy społeczeństw i inne takie. Jeśli po nerdowsku czytacie raporty klimatyczne, meta-analizy o spadającej skuteczności antybiotyków albo jeśli śledzicie postępy indyjskiego projektu badań nad gruźlicą, to też pewnie macie takie symbionty.
Są oczywiście chwile, gdy to Szatanka dostaje swoją porcję odpowiedzi. Jest cudowna zgrywa z męskiej bucerii, którą chciałem natychmiast wysłać do moich zdolnych koleżanek z laboratoriów. Są dwie kobiety obsadzone w rolach, które w klasycznej SF mogłyby należeć tylko do mężczyzn. Jest nawet trochę empatii i uczuć, chwilami nawet bez kiczu. Tam, gdzie Nerd Kosmiczny zadawał pytania o ostatnie granice, Szatanka dokłada swoje wątpliwości co do etyki gatunku i ekosystemów społecznych. W gruncie rzeczy te wszystkie rodzaje pytań są kanoniczne dla SF, dlatego oboje żyją w mojej głowie bez pytań o DSM V.
Niestety ani eschatologie Nerda, ani tragedie społeczne Szatanki są niemożliwe do sfilmowania. Film hollywoodzki musi mieć bohatera-everymana, który rzuci kumplowskim dowcipem, zostanie bohaterem galaktyki i utuli córkę na dobranoc. Film nie umie poradzić sobie z problemami w skali większej niż pojedyncza biografia.
Nie umie nawet oddać wspólnego ducha, chwil solidarności, tego „right stuff”, które ratowało misje Apollo. Tej wspólnej pasji, która sprawia, że lądowanie na komecie, bozon Higgsa czy szczepionka na polio są najlepszym uniwersalizmem, na jaki może liczyć nawet posthumanistyczny ateista.
I to chyba największy problem, który mam z Interstellar. To film zbyt długi i zbyt nierówny, aby patrzeć na niego jak na przygody kosmicznych kowbojów. Ale też zbyt prywatny, zbyt mały, aby nad nim głębiej myśleć. W efekcie nie zostawia żadnych wspomnień – ani zachwytu nad ogromem kosmosu, ani zasmucenia jego niedostępnością. Chciałbym uwierzyć w optymizm Nolana, pracować przy Marsie i tunelować nieopodal Saturna. Chciałbym przejąć się tragedią ziemian i współczuć osobom rozdzielonym przez dylatację czasu.
Nie wiem, czy możliwe jest podróżowanie między epokami SF. Wiem tylko, że nie da się oglądać filmu, który byłby jednocześnie kosmiczną przygodą, ekologiczną przestrogą i studium charakterów.