Dziś premiera „Biletu na Księżyc” Jacka Bromskiego.
Niezłego klopsa prezes upichcił. Prezes Jacek Bromski, szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich, autor cyklu o panu Bogu w różnych miejscach. Ten seksistowski klops ma tytuł Bilet na Księżyc i jest filmem kumpelskim osadzonym w realiach hipsterskiego PRL-u.
Dwaj bracia ruszają w podróż po Polsce końca lat 60. Jeden z nich, Adam (Filip Pławiak), dostał powołanie do wojska. Chłopak jest z gór, więc powołano go do służby nad morzem – taka zasada, zawsze wysyła się poborowego gdzieś z dala od domu. Starszy brat Adama Antoni (Mateusz Kościukiewicz) jest już po służbie w armii, wie więc, że brata czekają trzy trudne lata i dlatego postanawia odwieźć brata do jednostki, a po drodze pokazać mu trochę życia. Jak to w kinie kumpelskim chłopaki jadą i przeżywają po drodze różne przygody, a także spotykają ludzi, którzy mówią im różne mądrości życiowe. Przygody polegają głównie na piciu wódy, a mądrzy ludzie to faceci opowiadający o ruchaniu.
Wydawało mi się, że jest pewien poziom seksistowskiego żartu, którego nie wypada już pokazać w kinie. Ale Jacek Bromski jest chyba innego zdania. Klepanie pań po tyłkach, traktowanie ich jak przedmioty służące do zaspokajania własnych potrzeb seksualnych to w Bilecie na Księżyc standard. Żarty przypominające te z popularnych w latach 90. highschoolowych komedii o bractwach Lambdalambdalambda to w filmie Bromskiego standard. Ale jak mówi jedna z bohaterek filmu: „Jak się za dużo myśli, to się robi smutno”. Ta mądrość przyświecała chyba reżyserowi podczas pracy nad filmem.
Bilet na Księżyc to kino rozrywkowe skrojone pod masowe gusta. W kinach będzie pewnie hitem. I tylko feministka z Krytyki Politycznej będzie się czepiać, że za dużo tu poniżania kobiet. Inni zaśmieją się z dowcipów o PRL-u i wpadną w nostalgiczny ton, oglądając na ekranie gadżety z dawnych lat.
Polska w Bilecie na Księżyc jest pełna ogórków jeżdżących w tę i z powrotem, wszyscy ciągle piją wodę z syfonów, na ulicach sprzedawana jest wata cukrowa, mieszkania wypełniają fikuśne czajniki, lustra w kształcie kwiatka, a pod drzwiami obowiązkowo stoi butelka mleka ze złotym kapslem. Niejeden widz westchnie na ich widok i wspomni, że takie lustro / szklankę ze spodkiem / takie ogórki na ulicach świetnie pamięta.
Obowiązkowym elementem opowieści o PRL-u jest narzekanie na niego i marzenie o wyjeździe z kraju. Narzekanie jest i w Bilecie. Ciekawe jest zestawienie PRL-u gadżeciarskiego i komediowego z tym narzekaniem. Wszyscy mówią, że w Polsce jest źle, ale też nikt nie jest bezrobotny, nikomu nie brakuje pieniędzy. Antek bierze zaliczkę z warsztacie samochodowym, w którym pracuje, i to starcza na kilkudniową podróż obu chłopaków po Polsce. Nawet nie muszą oszczędzać. Mają na łapówkę dla konduktora, łapówki dla każdego, kogo spotkają, wchodzą do hotelu w nadmorskiej miejscowości w środku sezonu i płacą lekką ręką za dwie jedynki na dwie noce. Ba, jeden z nich może zajechać na lotnisko i kupić w okienku szkolny na lot krajowy. W amerykańskim filmie kumpelskim bohaterom kasa skończyłaby się w połowie wyprawy. Ale nie w polskim PRL-u.
Ten PRL w filmie Bromskiego jest trochę jak Dziki Zachód w westernach – wymyślony przez kino, ale oparty na faktach. Ci, którzy PRL-u nie pamiętają, znają go właśnie z kina. PRL w Bilecie na Księżyc to sklep z mąką, octem i kilkoma konserwami. W sklepie wielkości przedziału w pociągu pracują dwie sprzedawczynie. Jeśli jedna chce wyjść na pół godziny, to nie ma problemu, bo druga sobie poradzi. W sumie wiele roboty nie ma. Dziś dwie panie przypadają pewno na sto metrów supermarketu i trochę trudno mi sobie wyobrazić, że tak po prostu wychodzą w czasie pracy spotkać się z chłopakiem. Pewno byłby to ich ostatni dzień pracy. Ogląda się ten hipsterski PRL u Bromskiego i nie bardzo wiadomo, czemu ludzie chcą z niego uciekać. No ale może na filmie Bilet na księżyc nie powinno się za dużo myśleć, bo zaraz zrobi się smutno.
Jak się za dużo myśli na filmie Bromskiego, to rośnie w człowieku poczucie, że się ta opowieść kupy nie trzyma. Zakończenie jest kompletnie odklejone od reszty. A w zasadzie doklejone. Jeden z głównych bohaterów nagle znika. W jego miejsce pojawia się Anna Przybylska jako tancerka Roksana. Oczywiście, żeby miało sens pokazanie jakiejś kobiety w tym filmie, musi się ona rozebrać. Bo po co komu ubrane bohaterki. Nawet nie próbuję zrozumieć, jakim cudem Roksanie nagle podoba się Adam. Z całym szacunkiem dla tej sympatycznej postaci, ale takie rzeczy możliwe są tylko w bezmyślnych komediach o piciu i ruchaniu.