„W imię...” to film nie tyle o księdzu geju, co o dwóch gejach. Więcej – o dobrym geju, prawie aniele, i złym geju, niemal szatanie.
Przed pójściem na nowy film Małgorzaty Szumowskiej W imię… trochę o nim czytałem. Dowiedziałem się zatem, że to film o księdzu geju, że przełamuje tabu i że będzie zalążkiem dyskusji. Że został nagrodzony w Berlinie i w Gdyni. Że aktorzy wykonali kawał dobrej roboty (prawda) i że gra wielu naturszczyków, którzy wypadają świetnie (też prawda). Że są tam znakomite sceny, że plastycznie i wiarygodnie.
Nic mnie więc nie przygotowało na film nie tyle o księdzu geju, co o dwóch gejach. A nawet więcej – o dobrym geju, prawie aniele, i złym geju, niemal szatanie. Ale dokładnie w ten sposób został zbudowany scenariusz. Jako przypowieść o dobrym Aniele i złym Szatanie. Trochę katolicki moralitet, z prztyczkiem w nos Kościołowi na sam koniec. Taka koncepcja ma jednak swoje nieprzyjemne konsekwencje, o których trzeba powiedzieć kilka słów. Z góry ostrzegam, że będę spojlerować.
Ksiądz Adam przyjeżdża z Warszawy i jest naprawdę dobrym opiekunem dla chłopaków z poprawczaka. Widzimy, że się w tym sprawdza, wie, kiedy krzyknąć, a kiedy pochwalić. Właściwie nic też nie naprowadza nas na to, że jest homoseksualistą. Owszem, drzemie sobie trochę nazbyt blisko Łukasza zwanego Dynią, długowłosego chłopaka ze wsi, ale żadnych granic nie przekracza. Jest zdecydowanie osobą na właściwym miejscu. Wszystko zaczyna się zmieniać, gdy do jego trzódki wkracza demoniczny Blondi. Od razu widzimy, że jest inny od reszty chłopaków. Farbuje przecież włosy – i jest to zdecydowane przekroczenie obowiązujących w tym środowisku standardów męskości. A przeklęty musi mieć jakieś znamię.
Od tego momentu życie Adama zaczyna powoli staczać się w dół. Jego współbytowanie z innymi chłopakami przestaje być niewinne. Do raju wkradł się wąż. Momentem granicznym jest podglądany seks pomiędzy Blondim a chłopakiem, którego Adam wcześniej spowiadał (i który opowiedział mu o przypadkowym jednopłciowym seksie). Ten widok staje się dla księdza przełomem. Załamuje się, zaczyna pić, okazuje się (właściwie dość nagle), że jest alkoholikiem. Szatan działa.
Tu dochodzimy do dziwnej sekwencji scen o bardzo niebezpiecznej wymowie. Chłopak, z którym Blondi uprawiał seks, popełnia samobójstwo. Dlaczego? To w filmie nie jest do końca jasne, następuje przyśpieszenie akcji, więc musimy się domyślać. Czy nie mógł znieść, że reszta chłopaków dowie się, że uprawiał seks z mężczyzną? Czy dlatego, że został zgwałcony? Niestety ta kwestia samobójczej śmierci (skądinąd powtarzającej się w polskim filmie o tej tematyce – patrz: Sala samobójców) nie zostanie w żaden sposób szerzej sproblematyzowana.
W ten sposób pozostajemy z jasnym komunikatem: chłopaka zabił homoseksualizm. Nie homofobia (co można było pokazać), ale homoseksualizm właśnie. Ten zły.
Potwierdza to scena konfrontacji anioła z szatanem. Gdy ksiądz Adam spowiada Blondiego, ten nie odczuwa żadnej skruchy. Najmniejszych wyrzutów sumienia czy wątpliwości, jakichkolwiek wahań. Nic dziwnego, nie jest człowiekiem, tylko szatanem, wcielonym złem. Co więcej, na pytanie księdza Adama: „Czego chcesz?”, Blondi odpowiada hardo: „Tego samego co ty”. Zna zatem tajemnicę księdza (nie bardzo wiadomo skąd, zapewne pomogły tu szatańskie kontakty) i jest jego ciemną wersją. Adam odpowiada czymś w rodzaju „zgiń, przepadnij, maro nieczysta” czy jego bardziej świeckim synonimem. Nie chce widzieć ciemnej wersji siebie samego.
Zaraz potem następuje erupcja „dobrego homoseksualizmu”. Wybrankiem księdza okazuje się Dynia i rzeczywiście – jak wskazuje Jakub Majmurek, dzieje się to trochę mgliście, jakby deus ex machina, trochę bez pożądania. Nic dziwnego, nastał czas dobrego homoseksualizmu właśnie. Miłości, która da świadectwo.
Powiem od razu, że nie mam nic przeciwko moralitetom. Tu jednak scenariusz oparty na takim właśnie koncepcie wydaje mi się nieco blady, płaski i miejscami niebezpieczny. Głównie dlatego, że samobójstwo młodego geja (bądź potencjalnego geja) wytłumaczone jest działaniem złego, szatańskiego homoseksualizmu. I nic nie pomogą sceny miłosnych uniesień dobrego homoseksualisty Adama z jurodiwym Dynią. Siła moralitetu, czyli dychotomicznego podziału na dobro i zło, projektuje rozwiązania metafizyczne. Być może dlatego powody samobójstwa nie zostają przedstawione, na jakąkolwiek socjologię nie ma tu miejsca, potencjalnie homoseksualny samobójca-nastolatek okazuje się jedynie piłką w metafizycznej grze pomiędzy dobrem i złem. Nie wiem, czy taki był plan reżyserki, ale dokładnie tak wyszło.
Zakończenie filmu (czy już ostrzegałem, że będę spojlerować?) wcale nie wydaje mi się publicystyczne, jak twierdzili niektórzy recenzenci, lecz zgodne z logiką moralitetu. W ostatniej scenie widzimy Dynię w murach klasztoru. Będzie zatem księdzem. Tak oto anioł, po zwycięstwie nad złem, zasiewa dobro za murami kościoła. Oczywiście, ma to swój bardzo ironiczny wymiar, choć nie sądzę, żeby tak naprawdę pobudziło to nas do sensownej dyskusji (gejów w Kościele zwalcza przecież Terlikowski).
Czytaj także:
„Mój” ksiądz musiał mieszkać na prowincji – rozmowa Agnieszki Wiśniewskiej z Małgorzatą Szumowską
Jakub Majmurek: Eros i Kościół