Ten film wpisuje się w tradycję romantycznych dumań o potędze – ale z ożywczą ironią i absurdem.
Powiedzmy sobie uczciwie, że polska megaprodukcja na temat wydarzeń historycznych nie wróży nic dobrego. Równie fatalnie kojarzy się zapewne tylko polska komedia romantyczna, choć oczywiście można dyskutować, co bardziej. Ja jednak stawiałbym na megaprodukcję narodową.
Bo czego można się po niej spodziewać? Heteroseksualnego romansu połączonego z męskimi homospołecznymi afektami, na tle wydarzeń historycznych potraktowanych jako łatwa do połknięcia pigułka na wzniosłość bądź tragizm. Zazwyczaj są to filmy złe albo bardzo złe.
Zapowiedzi Hiszpanki – jako megaprodukcji na temat jeszcze niewyeksploatowanego powstania wielkopolskiego – potwierdzały niepokoje. Istniała uzasadniona obawa, że będzie to coś tak złego jak Katyń Wajdy (choć zapewne mniej tragicznego), a może tak chrystologicznego jak Kamienie na szaniec (tylko że z happy endem), a zapewne będzie to po prostu kolejny odcinek Czasu honoru. Z dużym prawdopodobieństwem film będzie obsługiwał potrzeby polskiej macho-męskości (ta przypadłość zatapia najlepszych – patrz, choć to nieco inna bajka, ostatnie produkcje Wojciecha Smarzowskiego). Mówiąc krótko: połączeni braterstwem młodzi mężczyźni w akcji pełnej barwnych przygód wywalczą dla nas Wielkopolskę.
Otóż nic bardziej mylnego.
Film Łukasza Barczyka tak szokująco różni się od tych wyobrażeń, że już za sam ten fakt należy się reżyserowi kilka, jak mawiał klasyk, plusów dodatnich.
Hiszpanka jest tak inna, że wielu krytyków zaczęło wręcz głośno ubolewać, że na taki film nie pójdą szkoły, że nie da się ich zmusić. Jestem innego zdania. Po pierwsze, w późnych klasach licealnych można na podstawie tego filmu zrobić ciekawe lekcje na temat polskich symboli romantycznych. A po drugie, mamy w końcu film poruszający tematy historyczne, który nie jest robiony tak, jakby od samego początku był przeznaczony dla szkół. Bo nic dobrego z tego marketingowego pomysłu dla kulturalnych produkcji nie wynika. Pozostając na poznańskim podwórku – grany na deskach Teatru Nowego spektakl Gorączka czerwcowej nocy Remigiusza Brzyka robi wrażenie, jakby od samego początku był przeznaczony dla gimnazjalnej widowni, co powoduje, że można dostać wysypki od nawału naiwności, sentymentalizmu i dydaktyzmu. Dzięki Bogu Barczyk nie wpadł na taki łatwy pomysł. Nic tylko przyklasnąć.
Zatem o czym jest ten film? Przypomnijmy zasadniczy rdzeń fabularny: oto grupa spirytystów skupiona w Towarzystwie Teozoficznym usiłuje namówić, a właściwie przekupić, przychylne Polsce medium do walki z potężnym medium niemieckim, które usiłuje wpłynąć na umysł Ignacego Paderewskiego. Tenże Paderewski zmierza właśnie do Poznania, by popchnąć lokalsów do walki o przyłączenie Prowincji Poznańskiej do niepodległej Polski. Niemieckie medium chce wmówić mistrzowi, symbolowi polskiej żywotności, hiszpankę – śmiertelną chorobę, która zbierała żniwo na początku wieku. Bez Paderewskiego misja zwana „niepodległość” może się nie powieść, pruskie medium zawładnie polskim umysłem. Dlatego spirytyści czarują, kręcą tajemnymi kulami i zbierają milion marek.
Z punktu widzenia praktycznego umysłu to czyste szaleństwo. Ale czy nie takim właśnie szaleństwem umysłu był polski XIX-wieczny romantyzm, a już zwłaszcza mesjanizm? Czy szalona grupka teozofów nie jest sprytną metaforą polskiego romantyzmu narodowego?
Oglądając Hiszpankę, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oglądam symboliczną opowieść o polskim narodzie, czy raczej repetytorium z romantycznych oraz młodopolskich motywów i symboli, ale potraktowanych z ironicznym dystansem. Całość została ubrana w specyficznym filmowy język. Bo oczywiście ten film jest niesamowicie manieryczny, estetycznie rozpościera się gdzieś pomiędzy niemieckim ekspresjonizmem, teatralną sztucznością i podkręconą Alicją w Krainie Czarów. I oczywiście jest sporo niepotrzebnych dłużyzn, ale zasadniczo ten estetyczny pomysł jest spójny i przekonujący w swym absurdzie. Bo jest też świetną platformą do wprowadzania tych romantycznych figur, które inaczej byłyby trudne do przełknięcia. Od polskiego młodzieńca, kochankę-rozwódkę i żydowskie medium, przez pozytywistę pragmatyka, znakomitą scenę spadania krzyża podczas recytacji Dziadów, po kobietę-konia smagniętą batem na scenie Teatru Polskiego, która symbolizując patriotyczno-wyzwoleńczy impuls w młodopolskich dekoracjach, wykrzykuje: „Już czas!”. No ale gdy niepodległość już nastąpi, polski fabrykant, mieszczanin i pozytywista Tytus Ceglarski chciałby, żeby biel i czerwień oznaczała truskawki ze śmietaną, co jest całkiem zgrabnym nawiązaniem do zdania pewnego homoseksualnego konserwatysty, co to wiosną chciał wiosnę, a nie Polskę zobaczyć. A na końcu jeszcze absurdalny kontrapunkt ze skaczącym jojo, też ładnie wpisującym się w groteskowy nurt myślenia o polskim społeczeństwie.
Z tego punktu widzenia całkiem sensowny wydaje się pomysł, który tak bardzo wzburzył krytyków łaknących filmu przygodowego z powstańcami wielkopolskimi w roli głównej. Chodzi o przesunięcie scen narodowych uniesień z Paderewskim przemawiającym do tłumu z hotelu Bazar oraz scen batalistycznych na margines filmu. W ten bowiem sposób Hiszpanka przestała być filmem o powstaniu wielkopolskim, a stała się filmem o powstaniu – m.in dzięki staraniom rozmaitych szaleńców śniących sny o potędze – niepodległej Polski. Przyłączenie Prowincji Poznańskiej było tylko ostatnim aktem trwającego długie lata symbolicznego (i realnego) procesu
Film jednak nie ma dobrej prasy. Bo jak twierdzi na przykład Krzysztof Varga (Kuriozum roku, czyli pycha Barczyka) jest dziwaczny i nie nadaje się jako miejsce pielgrzymki dla gimnazjalistów. Prawdę powiedziawszy, jedno i drugie jest dla mnie właściwie zaletą. Co więcej, jeśli Varga coś zajadle wyszydza, to istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że to coś będzie więcej niż warte uwagi. Natomiast w poznańskim dodatku do „Gazety Wyborczej” film skrytykowała również Eliza Szybowicz („Hiszpanka”, czyli iluzja luksusowego Poznania), używając klucza klasowego. I od razu trzeba przyznać, że Eliza ma rację. Tak, ten film jest opowiadany z punktu widzenia hotelu Bazar, a zatem najbardziej ekskluzywnego miejsca w ówczesnym Poznaniu (skądinąd tam też dokonała się symbolicznie korekta płci najsłynniejszego polskiego transmężczyzny – Piotra Odmieńca Własta, znanego z historii literatury jako Maria Komornicka). Tak, ten film eksponuje bardzo elitarny punkt widzenia sytych i ustawionych, a sam Poznań jawi się jako miasto ociekające wręcz dobrobytem. Nie ma też większych wątpliwości, że do Bazaru nie zostałaby nawet wpuszczona przywoływana przez krytyczkę Maria Rataj, autorka wspomnień o dorastaniu w międzywojennym Poznaniu, a dokładniej na lumpenproletariackiej Wildzie. Gdyby Rataj była mężczyzną i mieszkała w Warszawie, słyszeliby państwo o niej jako kimś w rodzaju Stanisława Grzesiuka, a ponieważ nie była – raczej państwo nie przeczytają jej znakomitych Zaułków grzecznego miasta. Tak czy owak, z jej wspomnień wyłania się Poznań kompletnie inny niż z mieszczańskiej Hiszpanki. Poznań potwornego bezrobocia, ogromnego rozwarstwienia ekonomicznego, biedy, przymierania głodem i wieszania się na Pomniku Wdzięczności z beznadziei (ten monstrualny pomnik, odbudowywany dziś przez poznańską prawicę, był dla Rataj krzyczącym symbolem obojętności). To wszystko prawda.
Jednak jest to pomysł na inny film. Film bardzo potrzebny, także dlatego, że tradycja opowiadania o dążeniach niepodległościowych poprzez sprzeczne interesy klasowe i pańszczyźnianą mentalność na półperyferiach kapitalizmu nie jest w Polsce nadmiernie silna. Tylko że Hiszpanka wpisuje się w całkiem inną tradycję: romantycznych dumań o potędze – z ożywczą ironią, cukierkowym absurdem i z adekwatnym, manierycznym pomysłem na estetyczną stronę filmu.
Mnie to bawiło. Hiszpanka nie jest zapewne arcydziełem, a nawet nie jest szczególnie poznawczo odkrywcza. A jednak jest to całkiem dobry i oryginalny film o narodowych symbolach w półperyferyjnym kraju. Nie jest to też obraz dla wszystkich. Ale chyba warto zaryzykować, zwłaszcza że film zaraz zniknie z kin.
Już niedługo w Dzienniku Opinii rozmowa z Łukaszem Barczykiem.