Przekaz w amerykańskich serialach apokaliptycznych jest jasny: patriotyzm jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla tortur i aktów terroru.
Właśnie dobiegła końca nieco wydłużona dekada oczekiwania na koniec świata. Dwanaście lat, od przełomu millenniów, kiedy cywilizację miały zniszczyć błąd komputerowy, do grudnia 2012 roku, kiedy życiu na ziemi miała położyć kres jakaś nieokreślona kosmiczna katastrofa, przewidziana jakoby przez Majów. Nic takiego nie miało miejsca, ale daleko nam do sielskich – patrząc z perspektywy – lat 90. XX wieku, kiedy Ameryka i cały świat zdawały się iść w dobrym kierunku. Gospodarka kuleje, polityka zdaje się jeszcze bardziej jałowa niż zwykle, czasy są niepewne. Nic dziwnego, że w serialach i filmach królują nastroje schyłkowe. Roland Emmerich konsekwentnie przeprowadził swój plan destrukcji (niszcząc najpierw niektóre miasta, potem północną półkulę, a wreszcie całą planetę), a na ekranach pełno takich czy innych kataklizmów: meteorytów, wulkanów, powodzi, epidemii, inwazji kosmitów, potworów, zombich etc.
Nie o nich chcę jednak pisać, ale o pewnym szczególnym rodzaju seriali „science-fiction”, które wyświetlano w amerykańskiej telewizji w czasie pierwszej kadencji Baracka Obamy: V (2009-2010), Falling Skies (2011-), Revolution (2012-) i – wyróżniającym się na ich tle – Walking Dead (2010-). Z wyjątkiem tego ostatniego należałoby je zakwalifikować do klasy B, jako trochę gorzej nakręcone, nie tak dobrze zagrane i niezbyt efektowne, a nawet toporne wizualnie – mimo że niekiedy firmowane znanymi nazwiskami tuzów gatunku – J. J. Abramsa i Stevena Spielberga. Równie dobrze można by je nazwać „social-fiction”, gdyż najciekawsza w nich jest nie tyle destrukcja (tej bowiem nie widzimy wcale tak dużo), ale sytuacja społeczna. W filmach katastroficznych relacje międzyludzkie wyglądają zazwyczaj podobnie sztampowo – tragedia jest katalizatorem, który sprawia, że rodziny przezwyciężają swoje problemy, małżeństwa się godzą, a dzieci znajdują wspólny język z rodzicami. Świat się kończy, ale kiedy będzie już po wszystkim, zasiądziemy razem do rodzinnego obiadu.
W przypadku seriali apokaliptycznych nie jest już jednak tak sielsko. Cywilizacja w dotychczasowej formie przestała istnieć albo jest do tego na najlepszej drodze (przynajmniej w Ameryce, ale przecież nie ma świata poza Ameryką). W Falling Skies ludzkość zdziesiątkował blitzkrieg obcych; W Revolution świat wrócił do epoki średniowiecza, kiedy w jednej chwili przestała działać wszelka elektryczność. W V tytułowi obcy przygotowują się do zniewolenia ludzkości, a zagłada wydaje się nieuchronna.
Na rządowe instytucje nie ma co liczyć, gdyż władze albo zostały zmiecione przez katastrofę, albo – jak w V – całkowicie skapitulowały w obliczu zagrożenia. Obcy – tytułowi „Przybysze” – pojawiają się znienacka, szermują obietnicami bezinteresownej pomocy ludzkości (czytaj: Amerykanom), przynoszą nadzieję na zmianę: powszechną opiekę zdrowotną, czystą energię, koniec ocieplenia klimatu etc. W rzeczywistości jednak pod na pozór ludzką skórą skrywają krwiożerczą jaszczurczą naturę i planują inwazję. Co gorsza, dawno już zinfiltrowali najwyższe kręgi ludzkiej władzy, toteż absolutnie nikomu nie można ufać.
W Falling Skies i Revolution stare władze także zawiodły, nie będąc w stanie uchronić obywateli przed wojną i chaosem. Nowe są albo tchórzliwe i nieudolne, jak Kongres Kontynentalny w Falling Skies, albo tyrańskie i okrutne, jak „generał Monroe” z Revolution, który z pomocą bezwzględnej „milicji” przejął kontrolę nad północno-wschodnią częścią dawnych Stanów Zjednoczonych i ustanowił swój autorski projekt, autorytarną „Republikę Monroe”.
Despotyczna władza jest wroga wszystkiemu, co drogie sercu „prawdziwego Amerykanina”: wolności, fladze, religii, broni. Choć Monroe zasiada w filadelfijskim Independence Hall, gdzie niegdyś podpisano Deklarację Niepodległości, z całą stanowczością walczy z pozostałościami „dawnej” Ameryki. Flaga Stanów Zjednoczonych jest znakiem sprzeciwiających się dyktaturze rebeliantów, toteż jej posiadanie karane jest śmiercią. Wierności fladze dochowują też bohaterowie Falling Skies, kurczowo trzymający się pozostałości niegdysiejszej Ameryki (choćby i tylko symbolicznych), a także Piąta Kolumna, ruch oporu przeciwko Przybyszom.
W V ani razu nie widzimy amerykańskich władz, które zamiast działać, biernie przyjmują „dary” obcych. Ci zaś, korzystając z pomocy Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz mediów (które szybko stają się ich tubą propagandową) stopniowo przejmują coraz większą kontrolę nad Ameryką i całym światem. Znakomicie wpisuje się to w narrację amerykańskiej skrajnej prawicy, dla której ONZ jest złowieszczym molochem, stanowiącym poważne zagrożenie dla suwerenności Stanów Zjednoczonych, chcącym jakoby zlikwidować amerykańską wyjątkowość i różnorodność, a na jej miejsce wprowadzić internacjonalistyczną dyktaturę jednakowości i konformizmu.
W science-fiction kultura obcych zazwyczaj jest wroga wszelkiemu indywidualizmowi. Jednostka jest niczym, a wspólnota wszystkim. W skrajnej formie obcy posiadają jakąś formę świadomości zbiorowej.
Nie inaczej jest z Przybyszami i najeźdźcami w Falling Skies, którzy indoktrynują ludzkie dzieci, pozbawiając je indywidualizmu i tworząc z nich lojalnych członków kolektywu. Przybysze rekrutują ludzką młodzież poprzez program „ambasadorów pokoju” (podobieństwo do inicjatywy ONZ nasuwa się samo), za pomocą szczytnych haseł zniechęcają ją do samodzielnego myślenia i tworzą armię posłusznych kolaborantów. Obcy z Falling Skies łapią dzieci i podporządkowują je sobie za pomocą implantów, zamieniając niewinne istotki w swoich tłumaczy, robotników, a nawet żołnierzy. W Republice Monroe metody są dużo bardziej tradycyjne, ale skutek podobny: w specjalnych obozach treningowych z porwanych dzieci tworzy się lojalnych członków milicji.
Podporządkowanie kolektywowi jest też zagrożeniem dla wolności wyznania. W najlepszym wypadku wróg jest bezbożnikiem, jak generał Monroe, który jest zwolennikiem eutanazji. W najgorszym przeciwnik uzurpuje sobie rolę boga. Zaawansowana technologia Przybyszy pozwala im dokonywać „cudów”: nie tylko sprawiać, że posąg Madonny świeci nieziemskim światłem, ale też leczyć chorych i wprowadzać ludzi w stan bezbrzeżnej błogości. Niczym deus ex machina rozwiązują wszystkie problemy ludzkości, oferując de facto zbawienie na ziemi. Wierze znów zagraża nauka, jeden z najczęstszych straszaków w amerykańskiej popkulturze. Królowa obcych właśnie w zniszczeniu ludzkiej duszy (sic) widzi klucz do pokonania ludzi i niczym cesarz Fryderyk II zleca różne eksperymenty, mające na celu wyodrębnienie duszy z ciała. Kiedy szantażem zmusza Watykan (i – jak możemy się domyślać – hierarchów innych religii) do opowiedzenia się po stronie Przybyszy, instytucje religijne zawodzą tak samo, jak instytucje państwowe. Możliwy jest jedynie oddolny opór, toteż do walki z opresją, z karabinem na ramieniu stają szeregowi księża.
Bohaterowie Falling Skies, Revolution i V są działaczami takiego lub innego ruchu oporu. Wszystkie omawiane seriale opierają się bowiem na założeniu, że opresyjnej władzy mogą przeciwstawić się jedynie „zwykli obywatele”, którzy powinni zignorować lub obalić instytucje władzy i zorganizować się sami. Kluczem do tego jest – oczywiście – broń, konieczna nie tylko do obrony przed zniewoleniem, ale i przed czyhającym zewsząd niebezpieczeństwem: bandytami, maruderami, zombi, etc. Opresyjna władza pragnie pozbawić obywateli prawa do posiadania broni, „uświęconego” 2. poprawką do konstytucji – jak w Republice Monroe, w której jedynie milicja może używać broni palnej, a złamanie tego prawa karane jest – oczywiście – śmiercią.
W Stanach Zjednoczonych, kraju powstałym w wyniku buntu przeciwko podatkowej tyranii króla Jerzego (mocno wyolbrzymionej, dodajmy), rebelia jest równoznaczna z patriotyzmem.
Odniesienia do amerykańskiej wojny o niepodległość są aż nadto widoczne. Główny bohater Falling Skies jest profesorem amerykańskiej historii z Bostonu, który wyprowadza liczne analogie między wojną z obcymi a wojną z Anglikami. Do amerykańskiej rewolucji odnoszą się też tytuły odcinków serialu. Tytułowa Revolution może odnosić się do kresu cywilizacji opartej na elektryczności, ale też do zbliżającego się buntu przeciwko dyktaturze. Rebelianci, Piąta Kolumna prowadząca walkę z Przybyszami czy niedobitki amerykańskiej armii stawiający opór kosmicznym najeźdźcom to po prostu patrioci, którzy chwycili broń w sytuacji w której ich życie i wolność zostały zagrożone przez „ponawiające nieustane krzywdy i nadużycia” instytucje władzy: generał Monroe zakazuje posiadania broni i oddawania czci amerykańskiej fladze, obcy w Falling Skies chcą zamknąć niedobitki ludzkości w obozach-rezerwatach, a Goście wykraść nasze najlepsze geny (sic) i wykorzystać ludzkie kobiety jako inkubatory. Rodzaj i skala nadużyć może być, jak widać, bardzo różna, ale widzowie nie mają wątpliwości, że w każdej z tych sytuacji zbrojny opór jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Co więcej, wyjątkowa sytuacja wymaga nadzwyczajnych środków. Oprócz otwartej walki, rebelianci uciekają się do zabójstw, tortur schwytanych wrogów czy podkładania bomb. Przekaz – znany z serialu 24 godziny czy filmu V jak Vendetta – jest jasny: patriotyzm jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla stosowania tortur i dokonywania aktów terroru.
Na tle tych seriali Walking Dead wyróżnia się nie tylko jakością gry aktorskiej czy efektów specjalnych. Bohaterom nie zagraża tam żadna despotyczna, indoktrynująca władza, gdyż po epidemii zombi wszelkie instytucje państwa okazały się niezdolne do obrony i przestały istnieć. Ostały się jedynie niewielkie wspólnoty, nieustannie broniące się przed atakami nieumarłych. Przywódca jednej z nich – samozwańczy „Gubernator” – jest, co prawda, sadystą, ale jego władza ogranicza się ledwie do jednej mieściny. Sytuacja przypomina jednak Hobbesowskie piekło na ziemi, walkę nie tylko z nieumarłymi, ale wszystkich ludzi ze wszystkimi. Nie trzeba tworzyć ruchu oporu, ale walczyć o przeżycie: organizować się w małe grupy, odstawić na bok zaufanie do innych ludzi, zabijać z zimną krwią, a nade wszystko mocno trzymać w garści karabin.
Amerykańscy sprzedawcy broni otwarcie mówią, że wszechobecność zombi w kulturze jest jednym z powodów kolosalnego wzrostu sprzedaży broni w ciągu ostatnich kilku lat. Innym powodem jest chęć zgromadzenia jak największych zapasów zanim prezydent Obama niechybnie zniesie 2. poprawkę.
We wszystkich tych serialach widać lęk przed Obamą – czy raczej jego fikcyjną wersją, którą na własne potrzeby stworzyła sobie amerykańska prawica. V, remake serialu z lat 80., weszło na ekrany parę miesięcy po tym, jak Obama zasiadł w Białym Domu. Choć twórcy serialu zarzekali się, że to „tylko serial o statkach kosmicznych”, analogie były aż nadto widoczne. Przybysze na pozór wyglądają tak jak my, ale pod atrakcyjną powłoką są dużo bardziej obcy, niż to się wydaje – czyż nie to samo niektórzy Republikanie mówili o domniemanym muzułmaninie, urodzonym jakoby w Kenii? Powszechna opieka zdrowotna i czysta energia? To wszystko sztuczki, mające odwrócić uwagę obywateli od ustanawiania totalitarnej, socjalistycznej (w amerykańskiej popkulturze te rzeczy są w zasadzie tożsame) i ludobójczej dyktatury, która najpierw odbierze Amerykanom broń, potem wtrąci ich do „obozów reedukacyjnych”, a ich dzieciom urządzi pranie mózgu.
Falling Skies, V czy Revolution nie są jedyne.
Fox News może lamentować, że Hollywood i popkultura mącą w głowie młodym ludziom, szerząc lewicową propagandę, ale prawda jest taka, że rośnie pokolenie karmione filmami i serialami, które niosą bardzo konserwatywny przekaz i zaszczepiają w widzach wyjątkową – nawet jak na Stany Zjednoczone – nieufność wobec władzy: w najlepszym razie nieudolnej, a w najgorszym zdradzieckiej i opresyjnej.
Dowiadują się z nich, że innym ludziom nie należy ufać, liczyć można tylko na siebie i najbliższych. Patriotyzm oznacza gotowość do buntu w obronie zagrożonej wolności. Wymaga odwagi, hartu ducha, ale niekiedy też bezwzględności i czynów w innych okolicznościach uznawanych za moralnie wątpliwe. Najważniejszą lekcją, którą przekazują, jest jednak to, że posiadanie broni palnej jest patriotycznym obowiązkiem i absolutną koniecznością. „Oddam wam moją broń, jeśli wyrwiecie ją z moich zimnych, martwych rąk!” – krzyczał Charlton Heston, przez pewien czas szef potężnego NRA, National Rifle Association. Władza, która próbuje odebrać Amerykanom ich strzelby i pistolety nie zasługuje na posłuszeństwo – skazuje obywateli na śmierć z rąk bandytów, najeźdźców i kosmitów. I zombi, oczywiście.
Czytaj też:
Jakub Dymek, Wyobraźnia przegrywa na wojnie
Jakub Dymek, Mad Men i fetysze
Agata Popęda, Ojczyzna, czyli domek z kart
Dorota Głażewska, Polityka, czyli domek z kart
Michał Sutowski, Marzyciele i cynicy
Polecamy też książkę Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej.