Film

Radioaktywny kwiat, czyli Amerykanie w Berlinie

Silna amerykańska delegacja obecna była we wszystkich sekcjach tegorocznego festiwalu Berlinale.

Większość autorów pokazujących swoje filmy w stolicy Niemiec w mniejszym lub większym stopniu kojarzona jest z obiegiem kina niezależnego. Jednocześnie porównanie takich pokazywanych tu tytułów jak Efekty uboczne czy Komputerowe szachy dowodzi, że określenie „kino niezależne” jest cokolwiek nieprecyzyjne – mieści się w nim tak wiele różnych filmowych estetyk i modeli produkcji, że być może w ogóle warto się zastanowić nad sensownością jego stosowania.

Zabawy w gatunki

Dwa amerykańskie filmy z konkursu głównego – Efekty uboczne Stevena Soderbergha i Prince Avalanche Davida Gordona Greena – to kino silnie gatunkowe, skonwencjonalizowane, odwołujące się od pierwszego ujęcia do bardzo określonych oczekiwań odbiorczych widzów.

Soderbergh, twórca zawsze bardzo stylistycznie różnorodny, nakręcił tym razem klasyczny thriller. Do nowojorskiego psychiatry, doktora Banksa (Jude Law), trafia młoda kobieta, Emily. Jej mąż, finansista, który za różne machlojki trafił za kraty, właśnie wychodzi z więzienia, kobieta chce z nim odbudować wspólne życie, zacząć od nowa. Przeszkadza jej w tym depresja. Banks wypisuje jej kolejne leki. Pod wpływem jednego z nich, wywołującego lunatykowanie, Emily zabija we śnie męża.

Spokojnie, to nie spoiler, to wydarzenie dopiero zawiązuje akcję. Właściwe dla tego gatunku niespodziewane zwroty, tajemnice, niespodzianki pojawią się dopiero w dalszej części filmu.

Soderbergh świetnie radzi sobie ze sprowadzaniem poznawczych oczekiwań widza na manowce. Przez cały czas udaje się mu utrzymać napięcie, wywraca kilka razy na nice całą wiedzę o świecie przedstawionym, jaką w toku narracji sobie skonstruowaliśmy. Cały film jest perfekcyjny i konsekwentny, na każdym poziomie: od palety barw po sposób prezentacji Nowego Jorku na ekranie (reżyser umieszcza akcję na „niskich piętrach miasta” – raczej w suterenach i na parterach niż w penthousach na dachach drapaczy chmur). Perfekcyjnie wypadają także aktorzy, zwłaszcza Rooney Mara w roli Emily. Gdy zestawi się tę jej kreację z rolą Salander w Dziewczynie z tatuażem, uderza skala możliwości aktorki, jej elastyczność, zdolność do odgrywania skrajnie odmiennych postaci.

Efekty uboczne to świetna filmowa robota. A przy tym od początku do końca film wygląda jak głównonurtowa hollywoodzka produkcja. Choć Soderbergh od czasu nagrodzonego Złotą Palmą debiutu Seks, kłamstwa i kasety wideo postrzegany był jako jeden z symboli kina niezależnego, dziś jest już tak bardzo częścią głównego nurtu, jak tylko można być. Z pożytkiem dla głównego nurtu, bo ciągle potrafi kręcić naprawdę dobre kino.

Niestety w przypadku Davida Gordona Greena droga do mainstreamu nie jest tak udana. Twórca zaczynał jako autor kameralnych, osadzonych na prowincji, luźnych narracyjnie, „mówionych” filmów, takich jak George Washington (tytułowy bohater to czarny nastolatek, nie pierwszy amerykański prezydent) czy Dziewczyny z krwi i kości. Następnie poszedł w komedię; współpracując z najbardziej utalentowanymi komikami średniego i młodego pokolenia, nakręcił takie filmy jak Wasza wysokość (z udziałem i według scenariusza Danny’ego McBride’a) i Facet od dziecka (z Jonahem Hillem). Brakowało im może subtelności jego wczesnych dzieł, ale na pewno miały w sobie dużo energii, wulgarnego, anarchicznego humoru, który nie każdemu musi się podobać, ale mnie bawi.

Tej energii brakuje niestety w Prince Avalanche, remaku islandzkiego filmu Hafsteinna Gunnara Sigurðssona. Prince Avalanche wygląda trochę jak wykalkulowany amerykański film festiwalowy: ciepły, estetycznie skrojony pod Sundance buddy movie. Dwaj przyjaciele, robotnicy drogowi, pracują wspólnie w teksańskich lasach. Alvin (Paul Rudd) jest bardziej dojrzały, zdyscyplinowany, poważny, a przy tym spięty. Lance (Emile Hirsch) to jego przeciwieństwo: wieczne dziecko, zawsze wyluzowany, ciągle dowcipkujący. Po drodze spotykają towarzystwo barwnych dziwaków. Kłócą się, rozstają, godzą, wzajemnie ucząc się dojrzałości, humoru, przyjaźni. Jak w dziesiątkach takich filmów. Ogląda się to wszystko bez bólu, a nawet z przyjemnością, opuszczając kino z uśmiechem i lepszym samopoczuciem. Ale jednocześnie nie wiem, dlaczego selekcjonerzy zdecydowali się wybrać akurat ten film do –  było nie było – jednego z najbardziej prestiżowych konkursów filmowych na świecie. Tej klasy na pewno nie reprezentuje.

Nowa Fala raz jeszcze

Do nowofalowych inspiracji zawsze przyznawał się Noah Baumbach, który w Berlinie pokazał swój najnowszy film Frances Ha. Wierność Nowej Fali widać nie tylko w filmach nowojorczyka, ale także w jego życiowych wyborach – swojego syna reżyser nazwał Rohmer. Duch Rohmera i Truffauta unosi się nad Frances Ha. Nie tylko za sprawą kontrastowych, czarno-białych, ziarnistych zdjęć Sama Levy’ego, przywodzących na myśl 400 batów czy Pod znakiem lwa.

Tak jak najbardziej klasyczni autorzy Nowej Fali, Baumbach właściwym tematem swojego filmu czyni frustrację. Wszystkie pragnienia, marzenia, plany na przyszłość bohaterów zderzają się z zasadą rzeczywistości lub spełniają w taki sposób, że sami bohaterowie nie są w stanie ich rozpoznać. Tak jak nowofalowcy Baumbach uprawia gorzką pedagogikę, ucząc widzów, że pragnienie nigdy nie nadąża za życiem – spełnia się „za późno” lub „za wcześnie”.

Baumbach wszystko to podaje z gorzkim, błyskotliwym humorem, w czym pomaga mu świetna obsada, zwłaszcza odtwarzająca tytułową rolę Greta Gerwig, podpisana także jako współautorka scenariusza. Po rolach w Pannicach w opałach Whita Stillmana czy Zakochanych w Rzymie Woody’ego Allena już rysowała się jako wschodząca gwiazda kina niezależnego. Rola w filmie Baumbacha potwierdza wszelkie jej pretensje do tego statusu.

Reżyser osadza przy tym swoje rozważania w bardzo konkretnym społecznym kontekście –  wśród dobrze (być może za dobrze ze względu na wymagania rynku pracy) wykształconych amerykańskich trzydziestolatków, nie biednych, ale też nie zamożnych, przywalonych kredytami, niemogących znaleźć sensownej pracy ani pomysłu na życie po ukończeniu college’u. Tych samych, których część wyszła na ulice w takich ruchach jak Occupy Wall Street. Choć w filmie Baumbacha brakuje bezpośrednich politycznych odniesień, to frustracje jego bohaterów mogą przybrać bardzo konkretne polityczne kształty. We Francji też przecież nikt się nie spodziewał, że pokolenie Antoine’a Doinela zrobi paryski maj.

Radioaktywny vintage

Najciekawszym amerykańskim filmem, a przy tym jednym z najlepszych jak dotąd na całym festiwalu, były Komputerowe szachy Andrew Bujalskiego. Bujalski do tej pory kręcił kameralne filmy o przesadnie wykształconych trzydziestolatkach błąkających się w poszukiwaniu pracy, miłości i stabilizacji między końcem doktoratu a początkiem „prawdziwego życia”. Jego nowy film, choć zachowuje to, co najlepsze z jego twórczości („mówiony” charakter, dyskretny, błyskotliwy humor, otwartą narrację), dla fanów Bujalskiego będzie zaskoczeniem.

Już od początku jest dość dziwnie. Przenosimy się do początku lat 80., do hotelu na głębokiej prowincji, gdzie odbywa się konkurs programów szachowych. Komputery wielkości małej pralki automatycznej, migające na zielono wielkie monitory, nerdowaci bohaterowie w rogowych okularach z grubymi szkłami – wszystko to już tworzy efekt pewnej niesamowitości. Cały film stylizowany jest na nagranie kamerą VHS z epoki (choć robiony jest na współczesnej cyfrze). Jeden z bohaterów nagrywa zresztą turniej i jego kulisy; Bujalski próbuje nas oszukać, że obserwujemy znaleziony po latach zapis tego nagrania – co zbliża gatunkowo Szachy komputerowe do mockumentu. Potem zaczynają się dziać coraz dziwniejsze rzeczy, a film przypomina wizję młodego Davida Cronenberga czy przefiltrowane przez wyjątkowo schizofreniczną wyobraźnię motywy z kina science fiction z epoki.

Bardzo prostymi środkami, z mikroskopijnym budżetem, grając kostiumem, muzyką, nastrojem, świetnym castingiem niezawodowych aktorów, Bujalski buduje spójną estetycznie i myślowo, hipnotyzującą, cudownie ekscentryczną filmową wizję; dziwaczny, radioaktywny filmowy kwiat. Nawet jeśli nie mówi nic szczególnie ważnego o świecie, to dostarcza najbardziej intensywnych filmowych przyjemności. Takie kino niezależne naprawdę kocham. Choć z drugiej strony chciałbym zobaczyć talent i wyobraźnię Bujalskiego dysponującego środkami, jakie daje mainstream.
 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij