Z zestawu filmów, które oglądałem w ciągu dwóch pierwszych dni pobytu w Berlinie, przebija przede wszystkim jeden problem: granica.
Państwowa, rasowa, ekonomiczna, klasowa; granica między młodością i dorosłością, wolnością i niewolą Próby jej przekraczania, forsowania, obrazy bohaterów rozbijających się o nią – wszystko to można było znaleźć w filmach z całego świata.
Meksykańskie podbrzusze
Aż dwukrotnie filmy, które wybrałem, zabierały mnie na najbardziej chyba absurdalną i obsceniczną granicę współczesnego świata – tę między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Grupa podobnych etnicznie i kulturowo ludzi żyje przy niej podzielona arbitralnie wytyczoną na piachach pustyni linią, oddzielającą świat względnego dobrobytu, zamożności i spokoju od świata ciągłej nędzy, przemocy, wyzysku. Pierwszy świat od trzeciego.
Ku meksykańskiemu podbrzuszu, w głąb Meksyku, zabiera nas amerykański reżyser i etnolog Damian John Harper w filmie Los Angeles. W meksykańskiej wiosce w stanie Oaxaca młody chłopak Mateo marzy, by wyrwać się z beznadziei. Rodzina oczekuje, że wyjedzie do Stanów, pracować w Los Angeles, by wesprzeć matkę, dziadka i brata. Chłopak boi się tej podróży i żeby po drugiej strony granicy nie być sam, zwraca się do jedynej instytucji działającej po obu jej stronach – gangu. Przechodzi przez kolejne stopnie wtajemniczenia, na jego ciele znaczą go kolejne tatuaże, stanowiące glejt ważny także po tej drugiej, lepszej stronie, zapewniający pomoc braci z amerykańskiej gałęzi gangu. Ale jak to w takich historiach bywa, sprawa relacji Mateo z gangiem się komplikuje.
Harper pracował z rdzenną ludnością stanu Oaxaca jako etnolog, Los Angeles można widzieć jako przedłużenie pracy etnologa. Film jest także rozwinięciem dyplomowego filmu Harpera, nakręconego w szkole filmowej w Monachium Teadrop – historii brutalnej inicjacji młodego człowieka do gangu, nakręconej w pięciu ujęciach, wszystkich z punktu widzenia bohatera. Los Angeles nie można zarzucić braku autentyczności – obraz kręcony jest z ręki, brudny, ziarnisty, niezawodowi aktorzy grają samych siebie, mówiąc po hiszpańsku i zapotecku. A jednak choć doceniam zmysł rzeczywistości reżysera, to wychodząc z kina, nie mogłem nie zdobyć się na cyniczną uwagę, że takich obrazów meksykańskiego piekła (brak perspektyw, bieda, społeczny rozpad, gangi, Ameryka jako ostatnia nadzieja) widziałem w ostatnich latach w kinie w okolicach tuzina.
Zawsze skazańcy
Meksykańsko-amerykańską granicę, tym razem widzianą z meksykańskiej strony, za przedmiot obiera sobie także algiersko-francuski reżyser Rachid Bouchareb w konkursowym filmie Dwaj ludzie z miasta.
To remake francuskiego filmu policyjnego z 1973 roku osadzony w Nowym Meksyku. Skazany za zabójstwo zastępcy szeryfa czarny gangster William Garnett (Forest Whitaker) wychodzi po osiemnastu latach na zwolnienie warunkowe. W więzieniu znalazł boga (konkretnie Allaha), chce zacząć wszystko od nowa, wieść proste, uczciwe, zwyczajne życie. Znajduje pracę, kobietę (Dolores Heredia), na drodze do powrotu do społeczeństwa wspiera go zatroskana kuratorka sądowa.
Ale jak zawsze w kinie droga ta nie będzie łatwa. Stoją na niej dwie postacie, które nie pozwolą Willowi prowadzić życia, o jakim marzy. Z jednej strony szeryf (Harvey Keitel), który nie jest mu w stanie wybaczyć mordu sprzed dwóch dekad, z drugiej dawny kolega z przestępczej przeszłości (Luis Guzman), który ma wobec Willa swoje plany.
Znany schemat? Na pewno. Ale choć wszystko, co widzimy w tym filmie, już było, to dobre kino. Dobrze zagrane, ze wspaniałymi zdjęciami Yves’a Cape. Francuska ekipa świeżym okiem patrzy na relacje rasowe na południu Stanów, w cieniu dramatu Willa rozgrywa się codzienny dramat emigrantów próbujących przekroczyć granicę i ułożyć sobie życie po jej lepszej stronie. Co ciekawe, prześladujący Garetta szeryf jest dla nich pełen współczucia, zwalcza samozwańcze „straże obywatelskie” na własną rękę „pilnujące granicy” i dyszące żądzą linczu na Meksykanach.
Film ma dwie osie fabularne: walkę Willa o ułożenie sobie nowego życia i walkę szeryfa i kuratorki o Willa. Spór tej dwójki reprezentuje dwie odmienne koncepcje działania wymiaru sprawiedliwości: taką, która widzi w nim narzędzie reintegracji zbrodniarza ze społeczeństwem, i takiej, która dostrzega w nim środek eliminacji „niebezpiecznych” jednostek. Szkoda, że ten spór nie został tu głębiej pociągnięty. W kontekście całkowitego zdziczenia, jakie w Polsce ujawniło się przy tej okazji w trakcie dyskusji o Trynkiewiczu, film ten i u nas mógłby być aktualny.
Koreańskie The Office
Przed inną granicą stoi Ho-Chan, bohater koreańskiej czarnej komedii 10 minut Lee Yong-seunnga. Ojciec traci pracę, byt rodziny w klasie średniej staje pod znakiem zapytania. Chłopak wkracza w dorosłość i sam musi zacząć podejmować poważne decyzje, zdecydować się na jakąś przyszłość. Marzy o pracy jako wydawca telewizyjny. Ale na razie trafia na staż do jednej ze stacji.
I tam zaczyna się jedna wielka komedia pomyłek. Telewizyjne biuro jest takim samym siedliskiem absurdów jak to znane z serialu The Office czy komedii Barei. Bohater na nikim nie może polegać, nikomu ufać, wszystkim rządzą idiotyczne, małostkowe intrygi. Gdy już ma dostać wymarzoną pracę, zabiera mu ją protegowana prezesa, a on sam zaczyna oswajać się z perspektywą wiecznego stażysty.
Choć wszystko to jest bardzo zabawne, przesłanie tego filmu jest dość depresyjne. Jedyne – jak nam mówi – co możemy zrobić wobec tego, jak dyma nas współczesny kapitalizm (obojętnie czy w jego wersji z Warszawy i Seulu), to zachować w miarę pogodną melancholię, w każdym razie pogodną na tyle, by nie przeszkadzała w pracy. Bo, jak mówi Ho-Chanowi szef: „są ciężkie czasy, ważne jest, by gdziekolwiek się zaczepić, a nie robić to, co się chce”.
Poza granicę
Czasy zawsze są ciężkie, wolę jednak kino bardziej zbuntowane przeciw zasadzie rzeczywistości. Jak Kumiko – poszukiwaczka skarbów – błyskotliwa, rozkosznie dziwaczna komedia Davida Zellnera. Tytułowa bohaterka (Rinku Kikuchi) nudzi się w swojej pracy sekretarki w anonimowej firmie w Tokio. Nocami namiętnie ogląda Fargo braci Coen, wierzy, że pogrzebany w filmie przez jednego z bohaterów skarb, walizka pełna dolarów, naprawdę znajduje się gdzieś w Minnesocie.
Pewnego dnia kradnie kartę kredytową szefa i rusza do Minnesoty, szukać swojego skarbu. Podobnie jak bohater Wszystkich odlotów Cheyenna spotyka po drodze kolekcję barwnych dziwaków. Kumiko karmi się złudzeniami. Ale wobec przemocy rzeczywistości reżyser za swoją bohaterką wybiera właśnie złudzenia. Zmęczony przemocą rzeczywistości filmów, o których pisałem wyżej, też przyłączam się do wyboru Kumiko.
Czytaj także: