Z ich ostatniego filmu widz wychodzi w najlepszym razie przeniknięty ironiczną melancholią.
Prawie zupełne pominięcie przy oscarowych nominacjach Co jest grane, Davis, najnowszego filmu braci Coen, jest bez wątpienia największą tegoroczną pomyłką Amerykańskiej Akademii Filmowej. Choć z drugiej strony można zrozumieć Akademików – choć jest to świetny film, jest też jednym z najbardziej dołujących w tym roku. Widz wychodzi z kina nie pocieszony i uradowany, ale w najlepszym wypadku przeniknięty ironiczną melancholią. Nie takie uczucia na ogół sprzedaje Hollywood.
Co jest grane, Davis zachowuje molowe tonacje, mimo że akcja filmu osadzona jest na początku lat 60., czyli w najbardziej zmitologizowanym przez kulturę popularną momencie amerykańskiej historii, gdy Ameryka przeżywać miała swoje najlepsze lata, ciągle ciesząc się nieutraconą jeszcze (gdzieś między Wietnamem, zabójstwem Kennedy’ego, a aferą Watergate) niewinnością. Klasa średnia rosła w siłę, ludziom żyło się dostatniej, Stany pod przywództwem młodego, dynamicznego, przystojnego prezydenta zmierzały na podbój kosmosu, a popkultura przeżywała swój pierwszy złoty okres.
U Coenów próżno jednak szukać nostalgii za tą epoką. Nie jest ona przedstawiana jako raj utracony, jej artefakty, związane z nią detale, pejzaże i gadżety nie są fetyszyzowane, nie stają się elementami hipsterskiego ćwiczenia stylistycznego. Nowy Jork, a ściślej mówiąc Greenwich Village, gdzie rozgrywa się większość filmu, sfotografowane zostały przez Brunona Delbonnela w wychłodzonej, zredukowanej palecie barwnej. Lata 60. są tu przede wszystkim zimne, szare i nieprzyjazne. W filmie pojawiają się odniesienia do ikon i ikonicznych motywów epoki – podróż autostopem przez Amerykę, życie w drodze, odwołujące się do dziedzictwa beatników; doświadczenia z narkotykami; salon postępowych intelektualistów. Wszystkie one zostają skompromitowane, odarte ze swojego spektakularnego czaru, sprowadzone na ziemię, ośmieszone.
W tej scenerii obserwujemy tytułowego antybohatera – Llewyna Davisa (Oscar Isaacs), próbującego bez powodzenia zrobić karierę jako muzyk folkowy. Kiedyś odnosił umiarkowane sukcesy w duecie ze swoim przyjacielem, ale ten zabił się, skacząc z jednego z nowojorskich mostów. Davis nagrał solową płytę, ale nikt nie chce jej kupować – egzemplarze zalegają w kartonach u wydawcy, który stanowczo odmawia wypłaty jakichkolwiek procentów od sprzedaży. A Llewyn bardzo potrzebuje pieniędzy. Nie ma gdzie spać – nocuje na kanapach u znajomych; nie ma zimowego płaszcza – a zaczyna padać śnieg i robi się coraz zimniej. W dodatku jego dawna kochanka (a przy tym żona bliskiego przyjaciela) Jean (świetna Carrey Mulligan) potrzebuje pieniędzy na usunięcie ciąży (wciąż jesteśmy przed legalizującym aborcję wyrokiem sądu najwyższego). Davis próbuje wyrwać się z tej matni, działać, brać sprawy w swoje ręce. Ale każda decyzja, jaką podejmuje, wpędza go w jeszcze większe tarapaty, jeszcze głębie zanurza w bagnie, w jakim tkwi.
Postać Davisa luźno wzorowana jest na folkowym artyście z początku lat 60., Danie van Ronku. Był on jednym z pionierów folku w Greenwich Village przełomu lat 50. i 60., legendarną postacią, która miała fundamentalny wpływ na młodego Boba Dylana. Van Ronk w latach 60. grywał w słynnej Gaslight Café, gdzie koncertowały również takie postacie jak Arlo Guthrie, Joan Baez i sam Dylan. Ale w przeciwieństwie do nich van Ronk nigdy nie zrobił błyskotliwej kariery w przemyśle muzycznym. Miał talent, był w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, ale zabrakło „tego czegoś”. Swoje tyleż ciekawe, co naznaczone poczuciem klęski życie opisał później w wydanej w 2005 roku autobiografii Burmistrz z Dougal Street.
Film Coenów nie jest klasyczną biografią. Jeśli pojawiają się w niej odniesienia do sławnych znajomych van Ronka, to bardzo subtelnie. Davis też grywa swoje koncerty w Gaslight Café. Przedstawiające Greenwich Village kadry stylizowane są na zdjęcie z okładki płyty Dylana The Freewhelin’. Sam Dylan pojawia się na scenie słynnej kawiarni, jest jeszcze nieznany, gra tuż po Davisie. To jemu, nie bohaterowi, na którym skupia się film, dopisze szczęście.
Co jest grane, Davis można czytać jako kontynuację najlepszego jak dotąd filmu Coenów, To nie jest kraj dla starych ludzi. Stawką polityczną obu było przekroczenie fantazji o jakimś amerykańskim złotym wieku, o utraconej niewinności Ameryki. To nie jest kraj… rozprawiał się z fantazjami na temat pogranicza, pokazywał przemoc kształtującą jego rzeczywistość od momentu założycielskiego aż do dziś. W Co jest grane, Davis podobnej rewizji ulega mit lat 60., bohemy z tamtego okresu.
Oba filmy łączy też podobna poetyka „realizmu niesamowitego”. Najlepiej tłumaczy ją scena z To nie jest kraj…, w której tajemniczy morderca (rola życia Javiera Bardema) wchodzi do przydrożnego sklepu i każe sprzedawcy rzucić monetą. Jeden wynik oznacza życie, drugi śmierć. Sprzedawcy dopisuje szczęście. Postać grana przez Bardema mówi do niego: „To twoja szczęśliwa moneta. Zachowaj ją. Choć pewnie schowasz ją do portfela, zapomnisz o niej i stanie się ona dla ciebie po prostu zwykła monetą. Którą przecież jest”. Świat przedstawiony tych dwóch filmów jest jak ta moneta: niby realistyczny i zwyczajny, a jednak pełen jakiejś niesamowitej, widmowej jakości. W To nie jest kraj… nadaje mu ją przede wszystkim postać Bardema, w Co jest grane, Davis niezwykłe zakończenie, którego nie chcę tu zdradzać.
Co jest grane, Davis jest też bardzo współczesnym filmem – mimo że akcja rozgrywa się wśród nowojorskiej bohemy sprzed pół wieku. Rządzący w tym środowisku etos „autentyczności”, „kreatywności”, „autoekspresji”, związany z nimi „przymus wyjątkowości”, w wyniku przemian kulturowych końca lat 60. stały się częścią dominującej kultury. Wszyscy mu podlegamy. W jednej ze scen siostra radzi Llewynowi, by wobec nierokującej kariery muzycznej wrócił do zawodu marynarza. Na co ten odpowiada: „Ale jak to, zostawić to wszystko i być kimś zwyczajnym?”. Przerażenie „byciem kimś zwyczajnym”, kimś, czyje życie nie zasługuje na żadną specjalną uwagę, dotyka dziś nie tylko aspirujących artystów dezerterujących z mieszczańskiego społeczeństwa do takich miejsc jak Greenwich Village, ale nawet – jak to ładnie wyłożył niedawno Jaś Kapela – uczestników Warsaw Shore.
Film Coenów pokazuje egzystencjalny impas, w jakim znaleźć się może jednostka podążająca za wezwaniem: „bądź sobą”, „rób to, co kochasz”, „sięgaj gwiazd”. Bo nie każdy może ich sięgnąć.
Z czym my, dzieci coraz bardziej narcystycznej kultury, radzimy sobie coraz gorzej. I być może o własnych siłach nie możemy wyjść z zaklętego kręgu frustracji marzeniami, które nie mogą się spełnić. Tak jak nie umiał Llewyn.
Mało jest w kulturze tekstów wprost mówiących większości swoich odbiorców: „Nie jesteś wyjątkowy, nie czeka cię w życiu nic nadzwyczajnego, a nawet jeśli jesteś, to może ci po prostu zabraknąć szczęścia, by się udało”. Tym bardziej trzeba docenić Co jest grane, Davis. Krytyka nierzadko oskarżała Coenów o jałowość. „Genialne dzieci bawiące się formami, za którymi kryje się treściowa pustka” – często brzmiał werdykt. Nigdy nie był on celny, ale Co jest grane, Davis z całą siłą pokazuje absurd takich opinii. To poważne kino, mądre gorzką mądrością dojrzałości. Choć przy tym pełne filmowych smaczków i przyjemności.
Czytaj także:
Jan Topolski, Czego brakuje najnowszemu filmowi braci Coen?