Czy „Plemię” Mirosława Słaboszpickiego to cyniczne spełnienie zapotrzebowania na „poradziecki temat” na Zachodzie?
Najmocniejszą stroną Warszawskiego Festiwalu Filmowego zawsze były filmy z naszego regionu, z kinematografii, których produkcje rzadko trafiają do dystrybucji w Polsce, nieczęsto goszczą też na innych festiwalach. To na WFF poznawaliśmy kino z Rumuni, Bułgarii, Słowenii, krajów mniej lub bardziej historycznie nam bliskich, o których kulturze wiemy w Polsce tak naprawdę bardzo niewiele. Z krajów regionu z oczywistych powodów oczy Polski zwrócone są dziś przede wszystkim na Ukrainę. I to o ukraińskim kinie prezentowanym na WFF chciałbym tu powiedzieć kilka słów.
Dostarczają do tego okazji dwa prezentowane w tym roku w Warszawie tytuły: Przewodnik Olesia Sasina i Plemię Mirosława Słaboszpickiego. Ten pierwszy jest prowincjonalnym kiczem, filmem, który już w dniu premiery wydaje się ramotą; ten drugi, odnoszący sukcesy na świecie ‒ doskonale posługującym się nowoczesnym językiem filmowym kinem festiwalowym. Zestawiam je tu jednak ze sobą, gdyż wydają mi się ciekawe jako przykład dwóch odmiennych taktyk, za pomocą których kino ukraińskie negocjuje i inscenizuje swoją tożsamość przed okiem zachodniego widza.
W oczach Zachodu
Przewodnik został nakręcony rok temu, jednak przez wydarzenia Majdanu i tego, co po nim nastąpiło, czekał na premierę do teraz. Film mówi o innym tragicznym fragmencie ukraińskiej historii, wielkim głodzie wywołanym przez stalinowską politykę forsownej kolektywizacji i walki z kułactwem.
Wielka trauma Ukraińców w czasach radzieckich z oczywistych przyczyn nie mogła znaleźć wyrazu w kinie. Głód’33 Olesia Janczuka, w epicki sposób przedstawiający tamtą tragedię, był jednym z pierwszych filmów niepodległej kinematografii ukraińskiej.
W filmie Sasina stawką, o jaką toczy się gra, jest uświadomienie zachodniej opinii publicznej tragicznego losu radzieckiej Ukrainy. Ta gra i ta tragedia rozgrywa się dosłownie przed zachodnimi oczami. Głównym bohaterem i narratorem jest bowiem amerykański chłopiec, Peter. Jego ojciec, inżynier i amerykański komunista, przyjeżdża do Charkowa mechanizować ukraińskie rolnictwo. W nagrodę za swoją pracę dostaje wycieczkę do Moskwy. Ukraiński komunista, przerażony tym, co dzieje się na ukraińskiej wsi, daje mu książkę z ukrytymi w niej dokumentami dowodzącymi rozmiarów tragedii i prosi o przekazanie ich mieszkającemu w Moskwie angielskiemu dziennikarzowi. Podczas próby kradzieży dokumentów nasłani przez bezpiekę złodzieje mordują ojca Petera. Nie znajdują dokumentów, ma je w swoim plecaczku Peter, który sam postanawia dotrzeć do Moskwy.
Błąkając się po radzieckiej Ukrainie, chłopak trafia na ślepego kobziarza, który go przygarnia. Kobziarz, weteran armii Petlury, jest depozytariuszem ukraińskiej tradycji. Pokazuje chłopcu „prawdziwą” Ukrainę – wiejską, nieradziecką, chłopską, ludową, kozacką. Żyjącą w zgodzie z naturą, zasłuchaną w kozackie pieśni. Chłopca i kobziarza ściga policja polityczna, nie tylko krwawo wdrażająca politykę głodu, ale także prześladująca kobziarzy jako depozytariuszy „ukraińskiej duszy”.
Jeszcze w czasach radzieckich „ukraińskość” wyrażało się w kinie przez „poetyckość”, „ludowość”, „wiejskość”, obrazy przyrody.
Od Dowżenki do Paradżanowa wszędzie można znaleźć takie obrazy. U Sasina zostaje z nich wyłącznie widokówkowy kicz, pełna niedoróbek prowincjonalna cepelia. Nie mam pretensji, że celebruje właśnie taką ukraińskość (zamiast kręcić film o Nestorze Machno), ale jego nakręcony na taniej cyfrze obraz jest tylko bardzo płaskim plakatem.
Jednak takie połączenie wiejskiej, ludowej „tożsamości” z podwójną orientacją tego filmu na Zachód (ludowa ukraińskość otwiera się przed zachodnim chłopcem; celem fabuły jest poinformowanie Zachodu o katastrofie tej chłopskiej Ukrainy) czyni z niego ciekawy przypadek poznawczy. Choć film powstał przed Majdanem, to uderza analogia sytuacji, którą artykułuje, z obecną sytuacją Ukrainy. Z jej zwrotem na Zachód w oczekiwaniu pomocy w dramatycznej, historycznej sytuacji, połączonym z rosnącymi nastrojami nacjonalistycznymi, ujmującymi „ukraińskość” w esencjalnych kategoriach, w których Zachód dawno już o sobie nie myśli (część Polski ciągle tak), i które nie mogą nie wywoływać niepokoju i zdziwienia.
Niemy, dziki wschód
Plemię jest bez wątpienia filmem z innej ligi. Na festiwalu w Karlowych Warach (gdzie nie zdążyłem go zobaczyć) budziło powszechny entuzjazm krytyków z całego świata, z którymi miałem okazję tam rozmawiać.
Film rzeczywiście jest niezwykły. Rozgrywa się w szkole z internatem dla głuchoniemych, nie pada w nim ani jedno słowo, cały grany jest w języku migowym, bez napisów.
Do szkoły trafia młody chłopak w wieku około 15‒16 lat. Szybko okazuje się, że trafił do piekła. Szkoła działa jak gang, którym rządzi najsilniejszy samiec, pomaga mu bijąca i zastraszająca wszystkich gwardia przyboczna. Dwie dziewczyny ze szkoły trudnią się prostytucją dla kierowców tirów śpiących na parkingu w pobliżu szkoły, z czego zyski czerpie przywódca uczniów, jego przyboczni i służący transportem nauczyciel ZPT.
Świat szkoły to odtworzona natura, jest okrutny, hierarchiczny, oparty na przemocy. Siła reguluje wszystko: od miejsca w grupie po dostęp do ciał samic. Nie ma w nim żadnego „ludzkiego” elementu, głosu, logosu – większość ludzi nie rozumie języka migowego, jakim posługują się bohaterowie. Słaboszpicki pokazuje ten świat w długich ujęciach (na ogół sceny kręcone są w jednym), w dalekich planach, co jeszcze bardziej wzmacnia efekt jego obcości.
Jest w tym filmie kilka niezwykle przejmujących scen, zwłaszcza długa, nakręcona w jednym ujęciu scena pokątnie wykonywanej aborcji, być może jeszcze bardziej przerażająca niż ta z 4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni.
A jednak mam z tym filmem pewien problem. Widzę, że skierowany jest on do mnie – zachodniego, festiwalowego widza. O co w nim jednak chodzi?
Czy cynicznie spełnia zapotrzebowanie na „poradziecki temat” na Zachodzie, dając obraz biedy, społecznej anomii, przemocy, prostytucji i innych przypadłości ruin po rozpadzie Sojuza, dokonując przy tym aktu samoegzotyzacji? Czy wręcz, przeciwnie trolluje zachodniego widza, kręci film o niemych młodych barbarzyńcach właśnie dlatego, że Zachód chce „stamtąd” właśnie głównie obrazów niemych barbarzyńców, niezależnie od tego, o czym chciałby opowiedzieć ukraiński twórca, . Wolę być trollowany, niż być odbiorcą cynicznego skoku na festiwalowy sukces. W Plemieniu być może dzieje się jedno i drugie – tak czy inaczej obok Lewiatana Zwiagincewa to najciekawszy w tym sezonie film z obszaru poradzieckiego.
Czytaj także:
Totart, czyli antynomie wolności ‒ pierwsza relacja Jakuba Majmurka z Warszawskiego Festiwalu Filmowego