Nie od dziś wiadomo, że byt kształtuje (nie)świadomość, ale w „Parasite” znajduje to być może najlepszą ilustrację, jaka do tej pory pojawiła się w kinie.
„Pani Park to bardzo miła osoba, mimo że jest bogata” – mówi Ki-taek Kim. „Jest miła, ponieważ jest bogata” – kontruje jego żona. „Gdybym ja miała to wszystko, też byłabym milsza” – kontynuuje refleksję Chung-sook, która właśnie upiła się drogim alkoholem w salonie zaprojektowanym przez słynnego architekta. Siedzący po drugiej stronie stołu syn fantazjuje o małżeństwie z córką Parków, a jego siostra delektuje się spostrzeżeniem, jakoby w luksusowej wannie wyglądała zupełnie jak u siebie.
Ten wyjątkowy moment to zaledwie krótka przerwa reklamowa w świecie według Kiepskich, gdzie życie toczy się raczej w suterenie z widokiem na sikającego pijaczka, miejsce koniaku zaś zajmują cztery puszki piwa (po jednej na głowę). Jak do tego doszło, że Kimowie, przedstawiciele społecznych nizin, znaleźli się w eleganckim domu państwa Parków?
Oczywiście niezbędny był podstęp. Parasite zaczyna się niczym stara, dobra komedia o społecznym awansie w wyniku oszustwa i wykorzystaniu fałszywej tożsamości. Oto przed czteroosobową rodziną lumpenproletariuszy pojawia się nieoczekiwana szansa odmiany losu, gdy jeden z jej członków otrzymuje pracę jako nauczyciel angielskiego u Parków – rodziny będącej niemal symetrycznym odpowiednikiem głównych bohaterów „po dobrej stronie torów”. Parkowie są tak zamożni, że stać ich jeszcze na terapeutkę dla dziecka, szofera, a nawet gosposię, co oznacza, że miejsc pracy starczy dla ojca, matki i siostry korepetytora.
Problem polega na tym, że ani Ki-woo, ani reszta jego rodziny nie chcą zdradzić się ze swoim położeniem, a poza tym dwie z wymienionych posad są już zajęte. Bezrobotni nędzarze okazują się jednak utalentowani niby sam Tom Ripley i prawie tak samo bezwzględni. Kiedy po triumfalnym przejęciu wszystkich wakatów Ki-taek zaczyna przebąkiwać coś o niedoli zwolnionych z pracy poprzedników, Ki-jung przekrzykuje głos jego sumienia. „Myśl o nas, tato! O nas!” – kiedy to mówi, za oknem rozlega się grzmot, a nastrój i konwencja filmu zaczynają się zmieniać.
Złowieszczy grom czy też dziwny kamień podarowany głównym bohaterom jako talizman wraz z ofertą pracy u Parków eksponują umowny, groteskowo-baśniowy charakter fabuły. Reżyser i współscenarzysta Parasite Joon-ho Bong przyzwyczaił nas, że o istotnych problemach współczesnego świata – zanieczyszczeniu środowiska, eksploatacji zwierząt czy społecznych nierównościach – opowiada przy użyciu dalekich od realizmu filmowych gatunków. Tak było w przypadku horroru The Host: Potwór czy filmów sf, jak Okja i Snowpiercer: Arka przyszłości. I nawet jeśli jego najnowsze dzieło wydaje się osadzone współcześnie i brak w nim elementów jednoznacznie fantastycznych, to traktowanie go jako autentycznego sprawozdania z dzisiejszej sytuacji w Korei Południowej byłoby nieporozumieniem. Bliżej mu raczej do filmowej paraboli o tym, do czego prowadzić mogą zbyt duże dysproporcje w stanie posiadania.
czytaj także
Do przedstawienia klasowych różnic Bong po raz kolejny wykorzystuje metafory przestrzenne i dosadne skojarzenia. Tak jak w Snowpiercer najbiedniejsi zajmowali ostatnie wagony ogromnego pociągu, tak w Parasite gnieżdżą się w podziemnych kondygnacjach budynków. Może nie żywią się jeszcze – jak w filmie z 2013 roku – proteinowymi batonami ze zmielonych owadów, ale są już wprost porównywani do robactwa. Gdy właściciele willi wracają z pikniku wcześniej, niż planowali, Kimowie pierzchają pod meble dokładnie jak karaluchy w ich własnym mieszkaniu, co z drwiną zauważa Chung-sook. Wygląda to wręcz tak, jakby rodzina Ki-taeka stanowiła w istocie inną kategorię organizmów niż Parkowie. Podczas gdy ci drudzy to po prostu homo sapiens, pierwsi należą do jakiegoś gatunku synantropijnego, tj. korzystającego z działań i obecności ludzi.
Obie te formy życia okazjonalnie upodabniają się do siebie. „Kiepscy” próbują wydawać się lepsi, stosując mimikrę z garniturów, fałszując dyplomy wyższych uczelni, drukując wizytówki nieistniejących firm. Dla dobrze usytuowanych ubóstwo bywa erotycznym fetyszem, ponieważ kojarzy im się z czymś ryzykownym. Podnieca ich nieudolne udawanie kogoś o innym statusie społecznym (genialna jest scena, kiedy pobudzona seksualnie pani Park krzyczy do pieszczącego ją męża: „kup mi narkotyki!”).
Dla dobrze usytuowanych ubóstwo bywa erotycznym fetyszem, ponieważ kojarzy im się z czymś ryzykownym.
Bariera między nimi jest jednak nieprzekraczalna, o co obsesyjnie troszczy się Park senior, pilnując, aby stosunki jego rodziny i pracujących dla niego ludzi pozostawały życzliwe, ale bezwzględnie oficjalne. Zresztą nawet gdyby nagle zapragnął spoufalić się ze swoim szoferem, na przeszkodzie stanęłoby stricte fizjologiczne zjawisko: wstręt. Obrzydza go zapach Kimów. „To swąd ludzi jeżdżących metrem” – wyznaje żonie.
Człowiek wyjdzie z podziemia, lecz czy podziemie może wyjść z człowieka? To musi mieć na myśli Ki-woo, gdy obserwując zorganizowane przez Parków garden party, zastanawia się, czy aby na pewno tam pasuje. Po chwili przypomina sobie o innych nieuprzywilejowanych, tych, którzy dla Kimów mogliby być towarzyszami niedoli, ale desperacka walka o ograniczone zasoby nie sprzyja klasowej solidarności, nie mówiąc o zwykłej ludzkiej empatii. Trudno o szlachetność, gdy jest się biednym.
Ci, którzy mają mniej niż nic, czyli długi, skazani są na wegetację w najgłębszych czeluściach piwnic, o których istnieniu Parkowie nawet nie mają pojęcia. Ludzie z najniższych stopni społecznej hierarchii są dla nich niewidzialni niczym duchy. „Jak to mówią, duch w domu przynosi bogactwo” – zauważa pani Park, nie zdając sobie sprawy z ironii tego stwierdzenia. Nie od dziś wiadomo, że byt kształtuje (nie)świadomość, ale w Parasite znajduje to być może najlepszą ilustrację, jaka do tej pory pojawiła się w kinie. W filmie Bonga ulewa, która bezradnym zatapia mieszkania, cieszy „zaradnych”, przynosząc im błękitne niebo nazajutrz. Trudno przejmować się pogodą, będąc bogatym.
czytaj także
To właśnie warunki bytowe, a nie mityczne umiejętności czy pracowitość – których nie sposób przecież odmówić sprytnym, ciągle kombinującym Kimom – określają społeczną hierarchię. Wstydliwe piętno, jakie odciskają na jednych, odstręcza drugich. Nieudolnie skrywana odraza wywołuje upokorzenie, którego rezultatem bywa apatia lub gniew. Ten drugi, w sprzyjających temu okolicznościach, prowadzi do agresji, skąd już niedaleka droga do fizycznej przemocy. Tak przedstawia się schemat reakcji łańcuchowej, do której uruchomienia potrzeba jedynie odpowiedniego katalizatora. Na przykład klęski żywiołowej – podpowiada Parasite.
Film Bonga to bliska doskonałości metafora napięć, niepokojów i postępującej utraty złudzeń, jakie wyczuwa się we współczesnym świecie. Jej siła polega w dużej mierze na języku, którym się posługuje – a jest on dość potoczny. Koreański twórca znowu pasożytuje na czytelnych rejestrach kina gatunkowego, nie bojąc się sięgać nawet po tak z pozoru prymitywne formy jak slapstick. Ten rodzaj komedii wydaje się dziś de facto jedną z najbardziej wymagających konwencji, bezlitośnie obnaża bowiem najmniejsze niedostatki rzemiosła. Bong jednak daje się poznać jako autor o wybitnej sprawności oraz wyjątkowym przywiązaniu do detali (weźmy chociażby sposób, w jaki na ekran niespodziewanie wracają brzoskwinie).
Jego wizje zawsze były niezwykle szczegółowe, nawet jeśli oglądane z daleka sprawiały wrażenie paraboli ciosanych zbyt grubo i ociężałych niczym rzeczny potwór czy gigantyczny pociąg. Parasite ma niewątpliwie więcej gracji, mimo że również nie grzeszy subtelnością, uderzając w ton doniosłej przypowieści. Tylko czy można jeszcze opowiadać w inny sposób o nadciągającej katastrofie?