Po Karbali spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze. Temat „wojny z terroryzmem” wydaje się w Polsce jednym z gorzej przerobionych rozdziałów współczesnej historii. Najlepszym tego przykładem pozostaje sprawa więzień CIA, która spłynęła po jej głównych „bohaterach” jak każda inna krajowa afera. Inwazja na Irak i udział w niej polskich wojsk nie podnieca chyba nikogo podczas obiadowych dyskusji. Było, minęło. Dobrze, bo walczyliśmy z „islamskim terroryzmem”, który przecież zagraża polskiej rodzinie. Źle, bo i tak nam Amerykanie wiz nie znieśli.
Materiały promocyjne, którymi spółka akcyjna Agora postanowiła zapchać „Magazyn Świąteczny” na dwa tygodnie przed premierą, nie zapowiadały, że Krzysztof Łukaszewicz zamierza w Karbali zmierzyć się z problemem zniszczenia Iraku przez państwa koalicji. Bartłomiej Topa, odtwórca głównej roli, wystąpił w wywiadzie jako znawca geopolitycznych zawiłości, stwierdzając błyskotliwie: „Gdyby do mojego domu wszedł z buciorami – powiem bardzo po polsku – jakiś Rusek albo Szwab, broniłbym i bez broni”. Natomiast z fragmentu książki Piotra Głuchowskiego i Marcina Górki, będącej podstawą dla filmowego scenariusza, zapamiętałem, że na wojnie dużo się strzela i sra do skrzynki z amunicją.
Tak więc powody do obaw przed Karbalą nietrudno było znaleźć. Nie sposób też pominąć daty premiery – 11 września – i, powiedzmy delikatnie, dość niechętnego stosunku Polaków do wyznawców islamu w ostatnich kilku tygodniach. Legenda o mężnych polskich facetach rozpruwających seriami z karabinu czaszki szalonych islamistów aż nazbyt dobrze pasuje do jakiejś nowej mitologii polskiego nacjonalizmu.
Strzały, wybuchy i łubudubu
W Karbali nie znajdziemy jednak nawet cienia politycznego komentarza na temat „wojny z terroryzmem”. Łukaszewiczowi udaje się osiągnąć rzecz niesłychaną: odpolitycznić wydarzenie par excellence polityczne. W jego filmie po prostu jedni strzelają do drugich. A po co i dlaczego? Kogo to w zasadzie interesuje. Kilka plansz na wstępie o tym, że w Iraku był Saddam Hussajn, przylecieli Amerykanie i już go później nie było, musi wystarczyć.
Poza tym widać chyba, którzy są nasi (biali), a którzy nie (ciemni).
Nie ma sensu niczego tłumaczyć, bo wszyscy w Polsce dobrze wiedzą, czym była armia Mahdiego. Znają strukturę społeczną i etniczną Iraku. Na wyrywki recytują historię konfliktów sunnitów z szyitami. Na zajęciach z historii naucza się o dekrecie Paula Bremera, amerykańskiego namiestnika Iraku, który z dnia na dzień rozwiązał iracką armię i wywiad – przecinając życiorysy czterystu tysiącom funkcjonariuszy służb siłowych i nie dbając o konsekwencję. A konsekwencje to między innymi powstanie armii tak zwanego Państwa Islamskiego.
Ale w Karbali nie chodzi o jakieś tam niuanse, tylko o strzały, wybuchy i łubudubu. Żeby było tak, jak powiedział minister obrony Tomasz Siemoniak: „Ten film to hołd dla polskich żołnierzy”. Dobrze więc wiemy, po której stronie łubudubu sytuuje nas reżyser. Role rozpisane dla Irakijczyków są raczej ograniczone: albo są bezimienną hordą atakującą polskich żołnierzy (niektóre frazy wypowiadane po arabsku nie są nawet opatrzone napisami), albo tępymi ofiarami. Z wyjątkiem Farida, policjanta pozostającego w tragicznym klinczu między rodziną, lokalnymi watażkami i polskimi najeźdźcami.
Mimo to poziom dehumanizacji przeciwnika w polskiej armii jest zaskakująco niski. Jak przystało na honorowych żołnierzy, którzy przyjechali z krainy liberalnej demokracji i poszanowania praw człowieka, polscy wojacy nawet w chwilach największego stresu powstrzymują się od rasistowskich tekstów. Irackich partyzantów określają dość neutralnym mianem „skurwiela” bądź „Irakola”.
Tylko grzecznie, panowie
Właśnie to, że Karbala jest tak do bólu ugrzeczniona, czyni ją jednocześnie nieszkodliwym obrazkiem i piekielnie nudnym filmem. Wizerunki pułkownika Kaliciaka i sierżanta Waszczuka raczej nie wylądują szybko na patriotycznych T-shirtach. Ewentualnie grupy rekonstrukcyjne lub fanatyczni militaryści będą trzaskać sobie ich podobizny gdzieś w szopie na sitodruku. Bo naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś mógłby emocjonować się kilkudziesięciominutową wymianą ognia w jednym miejscu. Chyba że jest na świecie jakaś zorganizowana grupa zwolenników pijanej kamery z ręki. W tej dziedzinie Karbala rzeczywiście idzie krok dalej.
Ujęcia podczas starć wyglądają, jakby kręcił je ktoś w konwulsjach po mocarzu.
Autorzy filmu zrobili też wszystko, żeby nie zbliżyć się przypadkiem do jakiegoś istotnego problemu związanego z obecnością polskich wojsk w Iraku. Ktoś tam rzuca zdanie o tym, że tak naprawdę nie ma tu żadnego heroizmu, tylko są chłopaki zarabiające na kredyty. Inny żołnierz jest bardziej zainteresowany sprzedawaniem wódy i tylko czeka, aż zacznie opylać sprzęt na lewo. W chwili największego natężenia ognia jakiś porucznik nie wytrzymuje stresu i się zawiesza. A jeszcze inny chłopak zostaje ofiarą wojskowej biurokracji. Po jednym zdaniu na jeden temat. No, może kwestia gównianego uzbrojenia dostała ze dwie sceny.
Wszystkie te pomniejsze problemy nie mogą liczyć na dostateczną uwagę, bo znalazły się w filmie tylko jako szkielet podtrzymujący główny zarzut wymierzony w stronę Amerykanów. Na wypadek, gdyby krytyka USA wydawała się zbyt niespodziewanym posunięciem, reżyser puścił oko również do tej części widowni, która zranioną dumę przyzwyczajona jest odbudowywać poprzez żale kierowane do Moskwy, a nie Waszyngtonu. Bułgarski żołnierz tłumaczy pułkownikowi Kaliciakowi, że nie ma znaczenia, czy to USA czy ZSRR – peryferia zawsze pozostają na peryferiach.
I nie chodzi bynajmniej o to, że działania koalicji napędzane lękami amerykańskich republikanów w ostateczności doprowadziły do jeszcze większej destabilizacji regionu, a kraje sojusznicze zostały wmanewrowane w imperialną politykę Bushowskiej administracji. Polakom przypadł po prostu za mały kawałek tortu chwały i uznania za wkład w zniszczenie irackiego państwa. Trzy dni strzelali do „Irakoli”, srali do skrzynki z amunicją, a na koniec i tak Amerykanie wszystko utajnili. Hańba!
**Dziennik Opinii nr 258/2015 (1042)