W „The Spirit of ‘45” Loach przypomina reformatorski rząd laburzystów kierowany przez Clementa Attlee. Po co reżyserowi i widzom ta historia?
Na specjalnym pokazie podczas tegorocznego Berlinale Ken Loach pokazał swój najnowszy film: The Spirit of ‘45. Jest to dokument przypominający historyczne zwycięstwo laburzystów w Wielkiej Brytanii – pierwsze pozwalające im samodzielnie rządzić – w powojennych wyborach w 1945 roku.
Kierowany przez Clementa Attlee rząd (1945–1951) przeprowadził szereg reform, które zdefiniować miały brytyjską politykę na następne ćwierć wieku, aż do przyjścia Margaret Thatcher. To Attlee, zawsze pozostający w cieniu takich postaci jak Churchill (który złośliwie mawiał o swoim oponencie, że „to bardzo skromny człowiek, który rzeczywiście ma wiele powodów do skromności”), był tak naprawdę najbardziej wpływowym brytyjskim politykiem drugiej połowy dwudziestego wieku. Jego rząd znacjonalizował koleje, Bank Anglii (był wcześniej prywatną spółką) i górnictwo; utworzył zapewniający każdemu darmową opiekę medyczną National Health Service (NHS), prowadził politykę zmierzającą do pełnego zatrudnienia, na arenie międzynarodowej rozpoczął proces dekolonizacji, godząc się niepodległość Indii. Oczywiście Attlee nie działał sam, miał szereg wybitnych ministrów, z rzeczywistym twórcą NHS, Walijczykiem Anuerinem Bevanem na czele.
Loach przedstawia widzom fascynujący wybór archiwalnych materiałów z epoki: filmów propagandowych, kronik filmowych, całej przedtelewizyjnej jeszcze kultury audiowizualnej. Jego historia utworzenia brytyjskiego państwa opiekuńczego nie jest jednak historią sukcesu kilku politycznych przywódców, ale ruchu społecznego. Spirit of ’45 to poniekąd kontynuacja wyreżyserowanej przez Loacha fabularnej miniserii Dni nadziei z 1975 roku, przedstawiającej kształtowanie się politycznej świadomości brytyjskich klas pracujących, od 1916 roku do pierwszego udanego strajku generalnego z roku 1926. Spirit of ’45 jest kolejnym rozdziałem tej historii – objęcie władzy przez laburzystów przedstawiane jest jako największe zwycięstwo klas pracujących Wielkiej Brytanii w ich historii.
Loach pokazuje, jak kluczowym doświadczeniem była tu wojna. Wojenny gabinet Churchilla (1940–1945) był w zasadzie koalicyjnym rządem z laburzystami. Sam Attlee był w nim wicepremierem, gospodarką kierowali laburzyści bądź osoby z nimi związane. Walczący żołnierze nie chcieli wracać do Wielkiej Brytanii lat 30., z jej nędzą, bezrobociem, dominacją anachronicznej klasy wyższej – uwierzyli, że skoro pokonali faszyzm, to mogą też w swoim kraju zbudować sprawiedliwy ład. Wojna nauczyła Anglików wzajemnej solidarności, kolektywizmu, dbania o siebie nawzajem. Wszystkie te doświadczenia przełożyły się na masowe poparcie dla polityki laburzystów.
Loach miesza archiwa z wypowiedziami „gadających głów”, jednak wbrew przyzwyczajeniom widzów nie są to tylko historycy, ekonomiści, politycy i inni eksperci z klas wyższych i średnich. Obok polityków z ministerialną karierą na koncie (Tony Benn) i ekspertów akademickich mówią kolejarze, pielęgniarki, górnicy – ludzie pamiętający reformy Clementa Attlee i to, co znaczyły one dla nich i dla Wielkiej Brytanii.
Po co reżyserowi i widzom ta historia? Loach wprost adresuje ją do dzisiejszego młodego pokolenia, do takich ruchów jak Oburzeni czy Occupy Wall Street. Zaraz po zrekonstruowaniu pamiętnych rządów laburzystów przypomina raz jeszcze historię rządów Thatcher: greed is good, „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”, „przetrwanie najlepszych”; masowe prywatyzacje, zniszczenie przemysłu na Wyspach, postępująca za tym deprywacja dawnej klasy robotniczej, która, pozbawiona zajęcia i poczucia godności, ucieka w alkohol, izolację, narkotyki.
Tu są korzenie także waszych problemów – mówi pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków Loach.
Nie wstydźcie się, że wasze żądania – polityki reprezentującej 99, a nie 1 procent społeczeństwa, demokratycznej kontroli nad gospodarką – wyraża jedno słowo: socjalizm. Nie ten radziecki, ale prawdziwy, demokratyczny, taki, jaki realizowała Partia Pracy w 1945 roku.
Oczywiście wiemy, że to nie jest takie proste. Że państwo opiekuńcze budowano po wojnie wszędzie, że robili to też chadeccy politycy, że wynikało to z doświadczeń wojennych, lęku przed Związkiem Radzieckim, wymagań ówczesnego stadium akumulacji kapitału, który potrzebował względnie zdrowej, wykształconej, gotowej do pracy, a także dość zasobnej, by konsumować masowo, siły roboczej. Wiemy, że do ducha roku ’45 – tak jak do ducha Komuny Paryskiej – nie ma dosłownego powrotu.
Ale mimo to nie sposób nie ulec urokowi tego świetnego retorycznie, doskonale zriserczowanego filmowego wywodu. Bardzo chciałbym zobaczyć taki film o jakimś równie pozytywnym momencie polskiej historii. Co mogłoby nim być? Październik ‘56? Utworzenie rządu Daszyńskiego? Powstanie pierwszej „Solidarności”? Można by wybierać. Bo nawet jeśli polityka i gospodarka są dziś inne, to pokłady społecznego entuzjazmu, solidarności, wiary w lepszy świat i możliwość zmiany, jakie stały za wygraną laburzystów w powojennej Wielkiej Brytanii czy tłumami skandującymi „Wiesław, Wiesław” na dziedzińcu warszawskiej Politechniki, są dziś nam bardzo potrzebne.