„Zabić, jak to łatwo powiedzieć” to gorzki komentarz do prezydentury Obamy – pisze Jakub Majmurek.
Podstawową rzeczą, jakiej trzeba się nauczyć, wybierając przestępczą karierę, jest rozpoznawanie, kogo można okraść, a kogo w żadnym wypadku nie należy. Przynajmniej jeśli nie chce się stracić zębów, sprawnie funkcjonujących organów wewnętrznych, a nawet życia. Wiele filmów gangsterskich podejmuje ten wątek: grupa drobnych oprychów okrada grubą rybę i musi uciekać przed jej zemstą. Zabić, jak to łatwo powiedzieć (Killing them Softly) jest kolejnym z tej serii.
Dwóch typów spod ciemnej gwiazdy bez pozycji w przestępczym świecie, Frankie (Scott McNairy) i Russell (Ben Mendelsohn), na zlecenie podrzędnego gangstera napada na przestępczą elitę miasta podczas nielegalnej gry w pokera. Taka zbrodnia domaga się kary i na ekranie szybko pojawia się jej wykonawca: Jackie (Brad Pitt), egzekutor pewny, skuteczny i efektywny.
Zabić, jak to łatwo powiedzieć opowiada widzianą już przez nas wiele razy na ekranie historię, ale wart jest uwagi. Nie tylko dlatego, że mamy tu do czynienia z wielopiętrowym, wyrafinowanym, wirtuozerskim wręcz pastiszem gatunkowych klisz, konwencji i ikon. I nie tylko dlatego, że reżyser perfekcyjnie prowadzi aktorów i sprawnie buduje napięcie przed scenami przemocy świetnie napisanymi dialogami. Od Wściekłych psów, debiutu Tarantino, wszystko to jest w kinie popularnym coraz bardziej normą – a przynajmniej zdążyło już spowszednieć kinomanom. Tak samo jak obraz półświatka, jaki wyłania się z tego filmu. Gangsterzy są głupi, niekompetentni, gapowaci, tchórzliwi, znerwicowani i zapijaczeni. Jak bohaterowie Rodziny Soprano – lata świetlne od wzniosłości postaci z Ojca chrzestnego.
Zabić… jest ciekawe z innego powodu: jak we wszystkich najlepszych filmach gangsterskich, takich jak Wróg publiczny nr 1, Ojciec chrzestny czy Dawno temu w Ameryce, także tu konwencja staje się punktem wyjścia do uniwersalnego obrazu Ameryki.
Patos i apokalipsa
Te ambicje zaznacza już pierwsza scena. Z offu słyszymy przemówienie Baracka Obamy. Prezydent mówi swoim natchnionym, pewnym siebie, inspirującym głosem o wyjątkowości Ameryki, ciągle aktualnej obietnicy amerykańskiego snu. Na ekranie widzimy kontrastujący z tymi słowami zdewastowany, apokaliptyczny niemal krajobraz: betonowy tunel, naga ziemia, wiatr unoszący w powietrzu kawałki śmieci, jakieś poprzemysłowe ruiny. Całe miasto, w którym toczy się film (na ekranie ani razu nie pada jego nazwa), wygląda podobnie. Walące się, opuszczone domy, zamknięte fabryki, puste drogi, nędzne nory udające miejsca do mieszkania – nawet miejsca, gdzie spotykają się wyżej postawieni gangsterzy, wyglądają biednie i szaro. Tak jakby skupiły się tu wszystkie symptomy nękającego Amerykę, a z nią cały kapitalistyczny świat, kryzysu.
Właśnie kryzys ekonomiczny jest centralnym problemem, wokół którego krąży film Andrew Dominika. Akcja toczy się w 2008 roku, gdy upadł Lehman Brothers i skończyła się złota era zbudowana na długu i spekulacji. W słuchanych przez bohaterów stacjach radiowych, w towarzyszących im w tle audycjach telewizyjnych ciągle słychać polityków zaklinających kryzys, szukających winnych jego wybuchu, obiecujących recepty na jego zakończenie.
Ale także samą przedstawioną w filmie sytuację można uznać za metaforę tego, co się stało na rynkach kapitałowych. Po tym, jak dwóch opryszków kradnie pieniądze w trakcie gry w pokera, „ludzie tracą zaufanie” do organizowanych przez mafię przedsięwzięć i pieniądze nagle przestają płynąć. Ukaranie winnych (możliwie jak najbardziej publiczne) ma nie tylko pokazać, kto naprawdę sprawuje władzę w mieście, ale przede wszystkim „przywrócić zaufanie”, tak by strumień pieniędzy znów wartkim nurtem popłynął do kasyn i innych kontrolowanych przez bossów przybytków. Czy coś podobnego nie stało się w 2008 roku?
Przywracanie porządku
Macherzy kasynowego kapitalizmu wykręcili o kilka numerów za dużo, co podkopało zaufanie do wszystkich instytucji świata finansowego. Gdyby inwestorzy indywidualni i instytucjonalni zaczęli wycofywać z niego pieniądze, wszystko by się zawaliło, cała gra nagle by się skończyła. Trzeba było więc „przywrócić zaufanie” – spektakularnie ukarać kilku winnych (czyli pozwolić upaść Lehman Brothers), wykupić złe długi, wpompować w system miliardy dolarów z pieniędzy zwykłych podatników… Z nadzieją, że wszystko jakoś „wróci do normy”, zaufanie do systemu zostanie odbudowane, a maszyna spekulacji ruszy raz jeszcze na pełnych obrotach.
Oglądając ten film w 2012 roku, tuż po ponownym wyborze Baracka Obamy na prezydenta, trudno czytać go inaczej niż jako gorzki komentarz na temat tej prezydentury. Skonfrontowanie patetycznych przemów przyszłego prezydenta z obrazami wszechobecnego rozpadu sugeruje, że cały entuzjazm wokół „Yes, we can” był tylko sprytną sztuczką, mającą – podobnie jak „wymierzający sprawiedliwość” Jackie – „przywrócić zaufanie”, tak by wszystko mogło zostać po staremu.
Dominik mówi nam, że stojąca na scenie Białego Domu gwiazda może się zmieniać, ale i tak „the song remains the same”.
Ten cynizm też oczywiście znamy z kina; formułując taką diagnozę, łatwo popaść w malowany czarnym na czarnym komunał. Ale w Zabić… ta gorzka wizja jest filmowo tak przekonująca, że kupiłbym ją bez zastrzeżeń – gdyby nie jedno „ale”.
Otóż w ostatniej scenie Jackie wkłada widzom łopatą do głowy przesłanie filmu. Tak jakby reżyser przestraszył się, że nie zrozumiemy, co do nas mówił przez ponad osiemdziesiąt minut, i potraktował jak mało rozgarniętych pięciolatków. Ta scena prawie rujnuje film – na pewno jednak warto go zobaczyć. Najlepiej planując wyjście jakieś pięć minut przed końcem.