Nagrodzony w Sundance „Gwizdek” Grzegorza Zaricznego, twórcy bez wątpienia utalentowanego, potwierdza, że polski dokument cierpi na „nerwicę humanistyczną”.
„Człowiek”, „człowieka”, „człowiekowi”, „z człowiekiem”, „o człowieku”, „człowieku” – wydają się powtarzać w każdej niemal produkcji polscy dokumentaliści. „Nie interesuje mnie ideologia”, „chcę w swoim filmie spotkać się z człowiekiem”, „pragnę dotknąć autentycznie ludzkiego doświadczenia”, „wierzę w człowieka” – deklarują we wszystkich wywiadach, niezależnie od szkoły filmowej, pokolenia, dorobku. I niechby wierzyli sobie na zdrowie, tylko powstaje z tego kiepskie kino: odwrócone plecami do rzeczywistości, niezdolne podjąć najważniejszych problemów społecznych, prowincjonalne i anachroniczne.
Niestety podobnie jest z nagrodzonym w tym roku w Sundance krótkim dokumentem Grzegorza Zaricznego Gwizdek. Film przedstawia młodego sędziego piłkarskiego jednej z amatorskich lig. Widzimy, jak sędziuje mecz, podczas którego krewcy kibice konkurujących drużyn zaczynają się bić tuż za linią prowizorycznego boiska; jak rozmawia w domu z matką, spotyka się z dziewczyną, leży w pokoju na wersalce i mówi do kota. Wszystko to jest przyzwoicie techniczne zrobione, ciepłe, na swój sposób zabawne. Ale nie wiem, ani dlaczego reżyser uważa, że ta historia jest na tyle ciekawa, iż warto jej poświęcić kwadrans w kinie, ani też dlaczego on sam poświęcił jej trzy lata pracy.
Na spotkaniu po pokazie prasowym filmu Zariczny, jak na polskiego dokumentalistę przystało, mówił, że „wierzy w człowieka”.
Rzecz w tym, że „człowiek”, jaki pojawia się w jego filmie – mimo tego, że prywatnie jest kolegą reżysera – to jakaś abstrakcyjna figura, wyjęta ze wszelkich społecznych i ekonomicznych kontekstów.
W wielkich francuskich powieściach realistycznych XIX wieku, prozie Stendhala i Balzaca, ważną częścią charakterystyki każdego bohatera była wyliczona do centyma wysokość renty, jaką ciągnie ze swojego majątku, opis pochodzenia tego majątku, wszystkie społeczne sojusze, animozje i dystynkcje, w jakie jest uwikłany. Dzięki temu Goriot, Matylda de la Mole, Rastignac, czy Estera Van Gobseck są pełnowymiarowymi, oddychającymi postaciami, niosącymi ze sobą prawdę o swoich czasach.
W Gwizdku nie tylko nie mamy szansy, by zajrzeć w PIT bohatera, ale nie wiemy też, czym właściwie się zajmuje, jaka jest jego klasowa pozycja. W pewnym momencie matka męczy go: „Chcesz całe życie być robolem?! Dokształć się, pomyśl o własnym biznesie!”. Ale nie widzimy bohatera w pracy, nie wiemy, czy spełnia się w niej czy wręcz przeciwnie – jest dla niego alienującym koszmarem, od którego ucieka w działalność piłkarską. Nie wiemy, czy mieszka z matką z ekonomicznej konieczności czy z wyboru. Matka w jednej z rozmów odwołuje się do wersów z Reja, a przy tym oboje bohaterowie wymawiają i akcentują słowa w gwarowy, chłopski (na ucho małopolski) sposób – literacka polszczyzna nie jest ich ojczystym językiem. W to jednak reżyser także nie wnika. Widzimy tylko w dwóch ujęciach, że bohater próbował tego własnego biznesu – kupił kilkadziesiąt encyklopedii, z których udało mu się sprzedać zaledwie siedem.
Może nawet by mi to wszystko nie przeszkadzało i bym się nie czepiałbym, gdyby nie to, że tak wygląda cały praktycznie polski dokument, że prawie wszyscy dokonują podobnych wyborów. I potem, gdy patrzymy na rodzime kino dokumentalne w dłuższej perspektywie, zauważamy, że w ogóle nie ma w nim społecznej i politycznej rzeczywistości, są tylko abstrakcyjne „ludzkie historie”. Przy czym o ile to odwrócenie się od rzeczywistości w fabule jest jakoś punktowane przez krytyków, o tyle w dokumencie „ludzkie historie” budzą powszechne zachwyty. Kontrowała je nasza książka o dokumencie, kontrował tekst Bartka Żurawieckiego z Dwutygodnika – ale dominuje zupełnie inny ton. Dominował on także w trakcie spotkania z Zaricznym, gdzie wszyscy na sali spieszyli z gratulacjami i zachwytami.
Ja też młodemu reżyserowi gratuluję nagrody w Sundance. Cieszą mnie sukcesy naszego kina. Ale choć ten film – jak powiedział reżyser – „starczył na Sundance”, to nie mogę udawać, że mi się podoba. Zariczny jest prawie moim rówieśnikiem, nie nakręcił jednak niczego, czego nie mógłby nakręcić Kazimierz Karabasz w epoce środkowego Gomułki, niczego, co naprawdę dotykałoby doświadczenia naszego pokolenia.
Przypadek Zaricznego, twórcy bez wątpienia warsztatowo utalentowanego, pokazuje, że polski dokument cierpi na swoistą „nerwicę humanistyczną”, która blokuje go przed uchwyceniem świata w jego społecznej, ekonomicznej, aktualnej konkretności. Nie wiem, z czego to wynika: lęku przed ideologicznym zaangażowaniem, dominacji wielkich autorów polskiego dokumentu (Karabasza, Kieślowskiego, Łozińskiego) i ich myślenia o tym medium – wiem natomiast, że zmiany są konieczne. Trzydziestoletni dokumentaliści muszą w końcu dokonać ojcobójstwa na swoich mistrzach.
Zamiast „spotkania z człowiekiem”, chciałbym w polskim dokumencie zobaczyć spojrzenie tak szerokie, jak w wielkim fresku o roku ’68 na świecie pt. Powietrze pachnie czerwienią Chrisa Markera; zamiast humanistycznych komunałów i „ciepła” – zimne, wystudiowane okrucieństwo, traktowane jako sposób dojścia do prawdy, jakie znamy choćby z kina Ulricha Seidla. Wszystko, tylko nie kolejną „opowieść o człowieku”. Te już naprawdę mnie mdlą.