Czy „Mr. Robot” mówi coś o naszej rzeczywistości, czy jest tylko mroczniejszą wersją hakerskich fantazji lat dziewięćdziesiątych?
Kultura popularna bywa całkiem niezłym barometrem społecznych nastrojów, a dzięki swojemu bezpośredniemu oddziaływaniu jest dobrym wehikułem do rozważań o naszej teraźniejszości i przyszłości. Tych pozytywnych aspektów popkultury mogliśmy doświadczyć przy okazji kapitalnego brytyjskiego serialu Black Mirror, który oferował przerażająco realistyczną dystopijną wizję niedalekiej przyszłości. Rzeczywistość Black Mirror to Morozov czytany przez Gibsona – ludzie jako żywe baterie zamknięte w domach smart, których egzystencję osładzają kolorowe gry i aplikacje, zatracenie się w cyfrowej tożsamości czy okrutne igrzyska kręcone smartfonami.
Mr. Robot, najnowsza produkcja Universal Cable Productions, nie wybiega aż tak daleko; pokazuje niewesołą rzeczywistość, która poza kilkoma kosmetycznymi szczegółami wzmacniającymi atmosferę jest bliźniaczo podobna do naszej teraźniejszości.
Mr. Robot różni się od Black Mirror nie tylko bliższą naszej perspektywą czasową, ale też tym, że zamiast bezimiennych, w każdym odcinku innych bohaterów, protagonista jest jeden. Elliot Alderson to socjopatyczny programista, który za dnia pracuje dla firmy obsługującej internetowe systemy bezpieczeństwa wielkich korporacji, a w nocy przeradza się w hakerskiego bohatera, który korzystając z włamów, podrzuca policji przestępców.
Jego etos jest ciekawie skonstruowany: nie obowiązuje go solidarność hakerów (w ręce prawa oddaje też swoich kolegów po fachu), dba o osobiste dostarczenie „wyroku”, wierzy w wymiar sprawiedliwości. Jest też paranoikiem, ma problemy w kontaktach z ludźmi i „kontrolowany” narkotykowy nałóg, a jego stosunek do świata to wroga mizantropia. Nie ma Facebooka, a wokół siebie widzi tylko negatywne skutki technologicznego rozwoju. Życie Elliota zmienia się, kiedy natrafia na grupę hakerów chcących w sprytny sposób obalić niesprawiedliwy, korporacyjny system ekonomiczny. Środkiem do tego celu ma być uderzenie w serwery, na których zgromadzone są dane na temat cyfrowych długów.
W Mr. Robot nowe technologie wyciągają z ludzi to, co najgorsze, a niemal każdy używa ich do naciągania moralnej tkaniny – oszustwa, zdrady czy kradzieży. Osobiste słabości bardzo często prowadzą do globalnych konsekwencji: skłonność do niewierności jednego z bohaterów naraża na niebezpieczeństwo wielką firmę, sam Elliot poluje na ludzkie potknięcia, by prowadzić swoją krucjatę. Co ciekawe, mimo niemal mniszej izolacji i dyscypliny Elliot jest ta samo ludzki jak jego cele – racjonalnie kontrolowany nałóg w końcu zrywa się z łańcucha, cyfrowy atak na odrażającego dilera ma zupełnie nieprzewidziane konsekwencje.
Mr. Robot pokazuje, że podział na świat „wirtualny” i „realny” jest sztuczny i archaiczny – im szybciej sobie to uświadomimy, tym mniej będziemy popełniać błędów. Ollie Parker używa internetu do zdradzania swojej partnerki, bo wydaje mu się, że tym sposobem osłabia swoją niewierność, że, używając jego słów, „to nic nie znaczy”.
Gdy większość naszego realnego życia znajduje się na cyfrowych platformach – od intymnych chwil z bliskimi w social media po długi na bankowych serwerach – ruchy w internecie „znaczą wszystko”.
Twórca serialu, Sam Esmail, miał dość tego, jak w popkulturze portretuje się hakerów i chciał postawić na realizm. Udało mu się to niemal w stu procentach, przynajmniej jeśli chodzi o techniczną stronę zagadnienia: z ekranu leją się kody, nie ujrzymy magicznych hakerskich wynalazków przyspieszających fabułę, a postacie operują profesjonalnym żargonem. Niestety, nie uniknął klisz w portrecie samych hakerów. Grupa dowodzona przez tytułowego Pana Robota (zaskakująco porządny Christian Slater) wygląda niczym wyjęta z lat dziewięćdziesiątych „alternatywna ekipa”: zbuntowana „bad girl”, czarnoskóry haker operujący „mądrością ulicy”, obowiązkowy nerd z nadwagą.
Bohaterów Mr. Robot można podzielić na trzy kategorie: hakerów, zwykłych użytkowników i przedstawicieli korporacji. Mimo ciekawego układu sił nie wszyscy ich reprezentanci doczekali się pogłębionych portretów. Sam Elliot, głównie dzięki kapitalnej grze Ramiego Maleka, jest dość absorbujący, podobnie jak wątek jego znajomych z pracy, Angeli i Olliego. Niestety, korporacyjni adwersarze komiksowych hakerów są niemal tak samo komiksowi – łącznie z tym, że kreowany na głównego złego Tyrell Wellick (solidny Martin Wallström) spełnia wszystkie wymagania hollywoodzkiego antagonisty: jest bezwzględnym Europejczykiem o nieszablonowej seksualności z tajemniczą żoną. Do pełnego bondowskiego wymiaru brakuje mu tylko fizycznych skaz.
Ale to nie bohaterowie sprawiają, że Mr. Robot to interesujący seans. Na ekranie widzimy szkic naszej rzeczywistości prowadzony grubą filmową kreską – i jest to szkic przerażający. E Corp (od połowy pierwszego odcinka po prostu Evil Corp, dzięki sugestywnej narracji Elliota), twór łudząco podobny do Apple’a połączonego z Google’em, kontroluje gigantyczne obszary ludzkiej działalności, od produkcji komputerów po sektor finansowy. Widzimy, jak E Corp uzależnił społeczeństwo od swoich produktów, nauczył bierności i dał fałszywe przeświadczenie o nieszkodliwości sieciowych aktywności.
Nie jest to skrajna dystopia – mimo pewnych wątków dotyczących biedy i rozwarstwienia społecznego poziom życia jest dość porządny. Brzmi znajomo, prawda? Tym bardziej, że pod tym „porządnym” poziomem życia kryją się problemy: długi zaciągnięte na poczet edukacji, rozpad przestrzeni publicznej, a przede wszystkim rozkład prywatnych więzi, pchający w ramiona cyfrowych pokus.
Ramiona z logiem E Corp, rzecz jasna, które zdobi coraz większe obszary rzeczywistości.
Ciekawy jest również sposób prezentowania Nowego Jorku – nie jest to może Blade Runner, ale z pewnością nie Seks w wielkim mieście. Wszechobecny brud, ascetyczne barwy i poczucie osamotnienia przypominają, że mimo wielkich, kolorowych i interaktywnych bilboardów na ulicach, sytuacja jest daleka od ideału.
Główną oś fabularną wyznacza rewolucja planowana przez tytułowego Pana Robota. Przemyślane uderzenie w sektor finansowy ma być bezkrwawe, co bardzo szybko okazuje się mrzonką – nawet cyfrowa rewolucja musi nieść ze sobą prawdziwe ofiary. W prowadzeniu tego wątku przeszkadza lekko komiksowość bohaterów, ale sam pomysł – atak na serwery E Corp, który kontroluje 70% światowego długu – przykuwa do fotela w pełnym napięcia oczekiwaniu na jego realizację i obowiązkowe perturbacje po drodze. Sam Esmail robi, co może, żebyśmy pomysł rewolucji prowadzonej rękami garstki hakerów potraktowali poważnie i mimo lekkich zastrzeżeń wydaje mi się, że mu się powiodło.
Czy Mr. Robot mówi coś o naszej rzeczywistości, czy jest po prostu bardziej realistyczną, mroczną wersją hakerskich fantazji lat dziewięćdziesiątych? Daleko mu do Black Mirror, ale realistyczne przedstawienie naszego uzależnienia od technologii (i sposobów jej wykorzystywania) oraz zdania się na łaskę wielkich korporacji jest dość sugestywne. Lekko pretensjonalne tyrady Elliota, bombastyczne plany Pana Robota, diaboliczny wizerunek wielkiej korporacji wyrażają przynajmniej część naszych obaw i diagnoz. Nawet jeśli wpatrzeni w newsfeedy nie do końca chcemy je sobie uświadomić.
**Dziennik Opinii nr 279/2015 (1063)