Film jest jak będąca jego pierwowzorem powieść: jak wpadnie w rękę – fajnie, jak nie – trudno.
Kiedy rok temu w jednym z praskich antykwariatów nabyłem książkę Colma Tóibína – nieznanego mi irlandzkiego pisarza, krytyka i wykładowcy – pod tytułem Brooklyn, nie spodziewałem się, że powstanie oparty na jej podstawie film, a w dodatku, że zostanie nominowany do Oscara.
Brooklyn – zarówno książka, jak i dość wiernie odwzorowujący ją film – opowiadają o dwudziestokilkuletniej Eilis, która dzięki wsparciu siostry i irlandzkiego księdza z Nowego Jorku opuszcza niewielkie irlandzkie miasteczko, by rozpocząć nowe życie w tytułowej dzielnicy potężnego amerykańskiego miasta. Obok życiowej zmiany, wielkiej tęsknoty za starym domem i konstruowania nowego, jest to opowieść o miłości w latach 50., a więc o poszukiwaniu narzeczonego na potańcówkach przy muzyce na żywo.
Książka Tóibína to dziwna lektura. Na początku byłem zachwycony, potem żałowałem wydania na nią równowartości paczki papierosów, następnie się nudziłem – ale od pierwszej do ostatniej strony czułem się emocjonalnie zaangażowany w losy bohaterki.
Rozumiałem wagę wyjazdu za ocean w poszukiwaniu lepszego życia, samotność Eilis i tęsknotę za domem wypełniające pierwsze miesiące w Ameryce czy wyzwalającą od nich rolę miłości. Nie mogłem znieść panny Kelly, zrzędzącej, wścibskiej i prymitywnie okrutnej kobiety, w której sklepie bohaterka pracuje przed emigracją. Później męczyła mnie pani Kehoe, właścicielka stancji na Brooklynie, też samotna, zrzędliwa i nadmiernie ciekawska, co jednak specyficznie łączyło się z umiejętnością bycia dobrą ciocią.
Z pobłażliwością myślałem o staraniach Tony’ego Fiorello, młodego Włocha, który po uszy zadurzył się w rudej wyspiarce i zalecał się do niej przejawiając kompletną nieznajomość rzeczy – jednak, koniec końców, skutecznie.
Po skończeniu lektury odłożyłem książkę na półkę i zapomniałem o niej.
![](https://krytykapolityczna.pl/wp-content/uploads/2016/03/brooklyn3.jpg)
Filmowi Johna Crowley’a towarzyszy podobna, co książce, mieszanka znudzenia i zaangażowania, chociaż są różnice.
Film jest dużo subtelniejszy od książki. Tóibín uwielbia szczegół, przez co w książce wydarzenia takie, jak pierwszy raz Eilis i Tony’ego, opisane są naturalistycznie i ostro. Film pokazuje je w formie delikatnej – choć nie mniej oddziałującej. Poza tym ton filmu świetnie współgra ze spokojną i do bólu nostalgiczną urodą Saoirse Ronan, która za rolę Eilis otrzymała nominację do Oscara – i była to jedyna słuszna nominacja dla tego filmu. Młoda Amerykanka zdecydowanie podnosi poziom obrazu i jest chyba najlepszym argumentem za obejrzeniem filmu.
Nie oznacza to, że inni aktorzy nie unieśli swych ról – obsada filmu jest naprawdę dobra. Postaci wykreowane zostały tak, że widz im wierzy. (Różnie, co prawda, wyszło z irlandzkim akcentem w wykonaniu Amerykańskich aktorów – nie mówiąc już o akcencie włoskim). Grający Tony’ego Emory Cohen, przez cały film ma tę samą minę. Jednak permanentny głupkowaty uśmiech pełen nadziei perfekcyjnie pasuje do roli poczciwego hydraulika. Wspomniane wyżej irytujące panie Kelly i Kehoe, zagrane zostały przez, odpowiednio, Brid Brennan i Julie Walters, tak, że nadały postaciom charaktery tak wyraziste, jak należało. Zakończyć można na niedużej, choć ważnej, roli Domhnalla Gleesona, grającego Jima Farrella, chłopaka, który miesza w głowie Eilis podczas jej odwiedzin w rodzinnym miasteczku. Rola z pewnością nie wyczerpuje talentu tej wschodzącej gwiazdy, ale to właśnie takie postaci przeciętnego dwudziestokilkulatka Gleeson kreuje najlepiej.
![](https://krytykapolityczna.pl/wp-content/uploads/2016/03/brooklyn2.jpg)
Dobra gra aktorów nadrabia braki scenariusza. Co ciekawe, Akademia właśnie scenariusz wyróżniła nominacją. Statuetki jednak nie przyznała – i słusznie. Budowa opowieści nie jest najlepsza. Nie pozwala na zagłębienie się w doświadczeniach głównej bohaterki. Przepływając po wydarzeniach, przeskakuje od jednego do kolejnego, jakby scenarzysta Nick Hornby za wszelką cenę chciał zdążyć z odhaczeniem wszystkich ważnych punktów (chociaż film – jak na tegoroczne standardy – jest krótki: trwa 105 minut). Widzowi trudno na serio odczuć, że Eilis tęskni za domem, że się zakochuje czy cieszy ze zdania egzaminu.
Nie dziwię się, że Kuba Majmurek słowem nie wspomniał o Brooklynie w swoim podsumowaniu tegorocznych Oscarów. To nie jest film zasługujący na nominację w kategorii najlepszego filmu roku. Jest tym wśród innych filmów, czym powieść Tóibína jest wśród innych książek: jak wpadnie w rękę – fajnie, jak nie wpadnie – trudno.
***
Mikołaj Bendyk – student socjologii na Uniwersytecie Warszawskim.
**Dziennik Opinii nr 73/2016 (1223)