Gdy przez kilkanaście lat żyjesz z piętnem bycia tym gorszym, staje się to elementem twojej tożsamości. Siłą rzeczy psujesz wszystko, bo twój autopilot już dawno zakodował trasę, a twoje przyszłe decyzje zostały podjęte lata temu – Piotr Wójcik recenzuje ostatni sezon serialu „Better Call Saul”.
Finał serialu Better Call Saul spełnił oczekiwania chyba wszystkich fanów uniwersum Breaking Bad, chociaż już od pierwszego odcinka było mniej więcej wiadomo, w którą stronę zmierza historia nieprzesadnie przywiązanego do zasad legalizmu prawnika Jimmy’ego McGilla. Choć McGill większość swojego serialowego życia spędził na praniu pieniędzy i konstruowaniu skomplikowanych przekrętów, które finalnie nie przynosiły zbyt wiele dobrego nawet jemu, trudno nie mieć dla tego chaotycznego człowieka zrozumienia.
Teoretycznie życie Jimmy’ego McGilla mogło potoczyć się zupełnie inaczej. W jego historii było przecież mnóstwo momentów, gdy mógł skręcić z tej swojej fatalnej drogi. Czasem Jimmy mógłby nie robić zupełnie nic – po prostu powstrzymać się od działania – żeby jego historia zakończyła się dobrze lub przynajmniej trochę lepiej. „Jeśli nie podoba ci się, dokąd zmierzasz, to żaden wstyd zawrócić i zmienić swoją ścieżkę” – przypomniał mu starszy brat Chuck w jednej z licznych retrospekcji w ostatnim odcinku ostatniego sezonu.
czytaj także
Teoretycznie Jimmy mógłby zostać szanowanym prawnikiem, jednym z najbardziej znanych w całym Nowym Meksyku. Zastąpić brata w kancelarii HHM albo stworzyć ze swoją partnerką Kim własną kancelarią Wrexler&McGill. Załatwialiby sprawy Mesa Verde, a może jeszcze jakiegoś innego banku, zarabiali górę pieniędzy i generalnie gromadzili kapitał, znajomości i wpływy. Może nawet mieliby dwójkę dzieci, którym przekazaliby swoje zakumulowane zasoby w spadku. Nikt nie kazał mu zostać prawnikiem dilerów i prać ich pieniądze na różne, całkiem wyszukane sposoby. Miał przecież wolną wolę i rozum.
Z bratem dobrze wychodzi się na zdjęciach
Tyle liberalnej teorii. Ale choć kurs outsidera ostatecznie zaprowadził McGilla do roli adwokata różnego rodzaju wyrzutków, wśród których dopiero czuł się jak u siebie, zawrócić z niego byłoby mu piekielnie ciężko. Trudno, żeby było inaczej, skoro starszy brat systematycznie podcinał mu skrzydła. Nieustannie mu przypominał, że się nie nadaje, że jest gorszy i na nic lepszego nie zasługuje. Nawet gdy Chuck dawał Jimmy’emu dobre rady, robił to ze słabo ukrywaną satysfakcją. Owszem, kilka razy mu też pomógł, ale chyba głównie po to, żeby móc mu dawać wyraźnie do zrozumienia, że akurat on ich rodzicom się nie udał.
Zatrudnił go co prawda do najgorszej roboty w kancelarii, ale gdy Jimmy zaczął się rozwijać, wtedy go odepchnął. To właśnie Chuck zablokował pracę swojego brata w HHM, gdy Jimmy wreszcie zdobył upragnione uprawnienia adwokackie. Próbował go także odciąć od pozwu zbiorowego wobec domu spokojnej starości Sandpiper, chociaż to Jimmy wpadł na trop afery. Chuck namówił także bank Mesa Verde, żeby początkowo zrezygnował z usług Kim.
Bez wątpienia toksyczny starszy braciszek to jedna z gorszych rzeczy, jaka może człowieka w życiu spotkać. Gdy przez kilkanaście lat, a zwykle więcej, nieustanie żyjesz z piętnem bycia tym gorszym, to wreszcie staje się to elementem twojej tożsamości. Głęboko zakorzeniony wstyd ujawnia się na każdym kroku – w szkole, pracy czy podczas romantycznych uniesień. Przez cały czas funkcjonujesz, mając z tyłu głowy przekonanie, że jesteś wybrakowany, więc nie zasługujesz na szczęście, a nawet jeśli chwilowo ci się przytrafi, to i tak finalnie wszystko zepsujesz. Siłą rzeczy psujesz wszystko, bo twój autopilot już dawno zakodował trasę, a twoje przyszłe decyzje zostały podjęte lata temu.
Lepiej wychować się w domu dziecka, niż mieć toksycznego starszego brata.
Takiego jak Chuck McGill. Tradycyjne życiowe cele schodzą wtedy na dalszy plan, gdyż dorównanie bratu staje się obsesją. Oczywiście dorównanie mu w grze prowadzonej na jego zasadach jest prawie niemożliwe, więc trzeba grać z nim na własnych, często nieuznawanych za normatywne, ale za to lepiej znanych. I tak właśnie zrobił Jimmy. Zagrał na zasadach wykolejeńca, bo na tych tradycyjnych i powszechnie szanowanych stał względem Chucka na straconej pozycji.
Zapraszamy, tylko najpierw zabij sam siebie
Obłudników, którzy serdecznie uśmiechali się do Jimmy’ego, chociaż nim pogardzali, było oczywiście więcej. Niewiele lepszy od Chucka był Howard Hamlin, czyli partner biznesowy brata Jimmy’ego. Przystojny, elokwentny, doskonale ubrany i generalnie narysowany od linijki. Idealnie pasujący do środowiska wykształconych prawników, w przeciwieństwie do nieokrzesanego Jimmy’ego.
Howard docenił go dopiero w piątym sezonie, gdy zaproponował mu wreszcie pracę w HHM, jednak Jimmy był już wtedy pełen całkowicie uzasadnionej niechęci do niego. To zresztą dosyć typowe dla wpływowych osób na wysokich pozycjach społecznych. Najpierw będą człowieka ostentacyjnie lekceważyć, by na końcu łaskawie wyciągnąć do niego rękę, gdyż już stwierdzą, że zasłużył, bo przecież płacenie tak zwanego frycowego to obowiązek jednostki na dorobku. Należy zapomnieć o wcześniejszych poniżeniach i skorzystać z okazji, skoro się szczęśliwie trafia.
No właśnie nie należy o nich zapominać.
czytaj także
Zresztą całe środowisko prawników z Albuquerque, zazdrośnie strzegące swoich bram przed ludźmi bez środowiskowego atestu, dawało Jimmy’emu do zrozumienia, że do niego nie pasuje. Wszak był dosyć prostacki i zwykle mało taktowny, poza tym zdobył dyplom zaocznie na jakimś dziwacznym Uniwersytecie Samoa, a nie którejś z szacownych amerykańskich uczelni, na przykład Georgetown, gdzie kształcił się Chuck.
Żeby Jimmy odnalazł się w środowisku prawników z Nowego Meksyku, najpierw musiałby dokonać eutanazji na wszystkich swoich nawykach, przyzwyczajeniach i elementach własnego „ja”. W liberalnej teorii osiągnięcie awansu społecznego wymaga jedynie wykonania odpowiedniej pracy i zdobycia wiedzy; w praktyce jednak awans to przede wszystkim głęboka operacja na samym sobie, w celu dostosowania habitusu do grupy znajdującej się wyżej, czyli polegająca głównie na wykorzenieniu niepasujących zachowań i włożeniu na ich miejsce nowych. Tak naprawdę awans społeczny to bardzo upokarzające doświadczenie: najpierw człowiek musi sam siebie przekonać, że jego obecna postać nie jest w porządku i należy ją gruntownie zmienić.
Czasem lepiej być robotem
Wejście do tak hermetycznego środowiska jak amerykańscy prawnicy dla człowieka wychowanego na ulicach miasta Cicero w stanie Illinois musiało być szczególnie trudne. Jimmy McGill musiałby najpierw przestać być Jimmym McGillem, a nie każdy ma ochotę popełnić samobójstwo, choćby tylko metaforyczne. Nic więc dziwnego, że najlepiej czuł się w środowisku przestępców i wyrzutków, przy których nie musiał udawać kogoś lepszego, zmieniać swojego języka albo dbać o gestykulację. Wśród nich był swobodny i pewny siebie. Wyciągał ich z niejednego bagna, a oni śpiewali mu w podziękowaniu skoczną piosenkę w więziennym autobusie.
czytaj także
Gdyby ludzie byli robotami bez uczuć, to Jimmy McGill nie stałby się Saulem Goodmanem, tylko partnerem w kancelarii HHM. Niestety, nie jesteśmy maszynami, więc napędzany wstydem, kompleksami i otrzymanymi od życia ciosami Jimmy postanowił zagrać ze światem na własnych zasadach, demolując przy okazji życie wielu osób. Najpierw demolka odbyła się jednak w jego głowie za sprawą toksycznych relacji i osób, które spotykał na swojej drodze, takich jak Chuck czy Howard.
Finalnie nie skończyli oni lepiej niż Jimmy, więc lepiej uważać, by nie ranić ludzi wokół siebie nawet z czystego egoizmu, bo można przypadkiem ukręcić bicz na samego siebie. O czym się ostatnio parę znanych osób w Polsce przekonało.