Szczepan Twardoch – ojciec niejadalny
Wydanie dziennika przez młodego pisarza dowodzi wielkiej pewności siebie. Diarysta zakłada, że publiczność interesuje jego męka twórcza, lektury, refleksje, życie prywatne, podróże itp. Nawet jeśli deklaruje skromność, nie może nie wyjść na pyszałka. Mężczyźni dzięki kulturowemu treningowi na ogół są w tym lepsi, choć kobieta też potrafi (patrz Wyspa Łza Joanny Bator).
Dariusz Nowacki, recenzując dzienniki Jacka Dehnela i Szczepana Twardocha, pisze o mentorstwie trzydziestolatków jako książkowym odpowiedniku blogowo-fejsbukowego lansu. Jednak warto podkreślić, że gest publikacji tego rodzaju zapisków nie tyle zakłada istnienie publiczności, co ją stwarza. Skoro się ukazały, widać jest zapotrzebowanie – płynie niewyrażony przekaz. Oho, wydał dziennik, to znaczy, że ma coś do powiedzenia, jest kimś w literackim światku. Kupię, przeczytam, wejdę do grona znawców. Też będę kimś. Można by to nazwać efektem uznania. Generowanym zresztą trochę na zapas. Wszak obaj autorzy cieszą się popularnością, dobrymi recenzjami, wynikami sprzedaży, nagrodami.
Zły adres
Sytuacja tym bardziej prowokuje do krytycznoliterackich rozliczeń. Weźmy Szczepana Twardocha, jest ciekawszy już choćby dlatego, że mówi o swojej plebejskiej genealogii i obecnym dość wysokim statusie społeczno-ekonomicznym.
Od kilku lat próbuję czytać jego książki i jakoś mi nie wychodzi. Czytając Obłęd rotmistrza von Egern, nie rozumiałam na przykład, dlaczego ma robić na mnie wrażenie szaleństwo oficera, który jednej dziewczyny nie tyka, a inną brutalnie gwałci i oddaje swoim żołnierzom. I dlaczego to wynika z jego poczucia honoru. Naszyjniki z ludzkich jelit na szyjach pijanych kobiet w czasie rewolucji przeniesionej z Paryża do Wiednia też jakoś mnie nie poruszyły. Tym bardziej supertajna esbecka organizacja wspierająca reformy soborowe, bo liberalny Kościół jest słabszy. To było w Przemienieniu, podobnie jak prostytutka, którą główny bohater doprowadza do takiego orgazmu, że się w nim z miejsca zakochuje i nie chce zapłaty. Z Zimnych wybrzeży zapamiętałam m.in. rzekomą symetrię bójek polsko-żydowskich w przedwojennej Polsce i postać norweskiego kolaboranta, który tłumił powstanie warszawskie, ale był sympatyczny, bo chciał walczyć z bolszewizmem.
Żeby się tym wszystkim przejąć, trzeba by być skłonnym do rozmyślania o honorze chłopcem, nie przeczytać studium Marii Janion Dlaczego rewolucja jest kobietą (które objaśnia fantazmat krwiożerczej rewolucjonistki), wierzyć, że PRL i Kościół nie miały ze sobą nic wspólnego (wtedy fabuła o filiacjach byłaby intrygująca), hołdować legendzie powstania warszawskiego (wtedy oburzyłoby jej naruszenie) itd. Nawet nie wiem, jakie założenia umożliwiłyby mi wzruszenie się historią prostytutki przemienionej przez orgazm. Najwyraźniej nie byłam adresatką tej literatury, o której sam Twardoch wypowiada się obecnie z dystansem. Sytuowała się ona w konserwatywnej kontrze do autorskiego wyobrażenia o liberalnym centrum, a mnie obie osie układu współrzędnych były obce.
Tożsamość trouble
Podobnie było z określanym jako przełomowy Wiecznym Grunwaldem, którego nie rozumiałam ze względu na słabość autora do estetyki aryjsko-germańsko-prusko-hitlerowskiej i obrazów przemocy. Historyczne okrucieństwa nie wystarczyły, dołożył jeszcze dzieci płonące w palonej amerykańskim napalmem Warszawie i inne alternatywne masakry. Już tutaj wystąpił motyw duszenia kobiety w trakcie kopulacji, który powróci w Morfinie i znajdzie makabryczne spełnienie w Drachu. Nie dodam, że moja interpretacja tej sceny nie jest życzliwa. Wizja wrogich, ale bliźniaczych postludzkich gatunków kontynuujących polsko-niemieckie zmagania też mnie nie porwała. Tutaj punktem odniesienia dla groteski był romantyczny mit narodu polegający na sublimacji wspólnoty krwi. A kto go dziś serio wyznaje? Jacyś pogańscy narodowcy? Czy chodzi raczej o ich mainstreamowy wizerunek, skoro centrum powieść zauważyło?
Połowę Morfiny przespałam. Znów efekt „so what?”.
Kryzys polskości jako kryzys męskości. Straszne baby usiłują wepchnąć Kostka w sztywne role i zrywają czułe ojcowsko-synowskie więzi. Najstraszniejsza jest oczywiście kastrująca matka. Kiedy Kostek zmienia tożsamość, czytelnik ma się zafascynować, konwersja jego matki to kwitowana paroma zdaniami gadzia „wylinka”. Bohaterki zasadniczo kłopotów z tożsamością nie mają: dumnie tkwią w jednej (endecka żona), gładko przechodzą od jednej do drugiej (matka), harmonijnie łączą różne (rosyjsko-żydowska kochanka) albo w ogóle są ponad to (luksusowa agentka wywiadu).
Trzeba się martwić o polskość i męskość, żeby się zaangażować w kłopoty protagonisty. Jednak to już wyraźnie chwyciło – w omówieniach Morfiny najczęściej poruszano właśnie temat perturbacji tożsamościowych, sukces powieści można więc chyba przypisać właśnie im.
Bardzo chwytliwa jest też retoryczna alternatywa wyłaniająca się z Morfiny – z jednej strony dręczące uwikłanie w narodowo-społeczne role, z drugiej cudowna autonomia jednostki, która nic nie musi, jest po to, by „po prostu” być, czyli dobrze zjeść i wypić w dobrej restauracji, kochać kogoś tak samo autonomicznego, iść z nim na spacer. Bardzo piękne przeciwstawienie, tyle że iluzoryczne. Bo oczywiście już w samej Morfinie rzuca się w oczy, że „autonomia” jest dostępna wyłącznie dla wielkomiejskiej klasy średniej, związana z markową konsumpcją, heteronormą itp. Wolę literaturę, która nie łudzi wyzwoleniem od ról i zbiorowości, ale podpowiada, jak je redefiniować.
Ślązacy, czyli kto?
O Drachu wreszcie można podyskutować. Szkoda, że świetna warstwa obyczajowa została podporządkowana banalnemu mimo wyszukanej formy wykładowi o niszczącym żywiole historii, który przetacza się po ludziach, czy próbują coś zdziałać, czy nie. Ślązacy Twardocha to ludzie należący do najniższej klasy społecznej, bez tożsamości, twardzi, milczący, mało myślący, którym zazwyczaj wszystko jedno, dla kogo fedrują. Ci, którzy czują się podmiotami historii (polskiej lub niemieckiej), to naiwniacy, względnie obłudni mściciele osobistych krzywd. Czasem dają się zwieść mirażowi awansu społecznego, który zawsze wymaga opowiedzenia się a to za niemieckością, a to na polskością. Nie tworzą zbiorowości i nie wybijają się na polityczność. Nie bardzo wiadomo, dlaczego w takim razie wybuchały powstania śląskie. W Drachu to bardziej wojna domowa lub rewolucja, mimo że bohater, który krytykuje niesprawiedliwość społeczną, jednocześnie zaprzecza, jakoby był komunistą.
PRL interesuje Twardocha jako okres realnych i symbolicznych represji, nie (choćby fasadowego) upodmiotowienia. Chce, jak mówi w wywiadach, „odtajnić śląskie tajne historie mówione”. Jednak odtajnienie przeprowadza w ramach akceptowanych dla liberalnego mainstreamu.
W tej narracji mieści się dziadek z Wehrmachtu, ale nie mieszczą się doraźne sojusze z peerelowską władzą. Na przykład ekipa Gomułki zabezpieczała swój mandat, odbierając kobietom prawo do pracy w prestiżowym i dobrze płatnym zawodzie górnika. Dokonywała w ten sposób restytucji patriarchalnego porządku po okresie stalinowskiej „aberracji” genderowej, czym zdobywała przychylność konserwatywnego Śląska (pisze o tym Małgorzata Fidelis). O targu, jakiego ze Śląskiem dobił Gierek, chyba nikomu nie trzeba przypominać. Uwzględnienie tego rodzaju kontraktów z władzą nie musiałoby podważyć historii opowiedzianej w Drachu, ale by ją skomplikowało. To samo można powiedzieć o podmiotowych, zbiorowych wystąpieniach Ślązaków, jakimi są od początku XX wieku protesty i strajki górników. Tego tematu w Drachu prawie nie ma, bo nie pasuje do indywidualistycznej i fatalistycznej (bardzo współczesnej) tezy o historii i biologii mielącej samotnych ludzi na proch, z którego powstali.
Zastanawia też sposób przedstawienia współczesności. Potomek ciężko fizycznie pracujących biedaków jest u Twardocha zamożnym architektem i nic nie wskazuje na jego niereprezentatywność. Ciekawsze byłoby pokazanie, dlaczego współczesnemu Śląskowi daleko do zglobalizowanego rynkowego raju dla klasy kreatywnej i jaki inny wzorzec kulturowy można by na podstawie historii regionu wypracować. Dobrze by było ugenderowić historyczne i współczesne wątki, choć sporo załatwia kapitalna scena śmierci Valeski Magnor, która po dziesięcioleciach pełnienia kobiecych powinności wreszcie jest wkurzona, nie chce widzieć rodziny ani księdza i pogrąża się we wspomnieniu o dziewczęcej miłości do Dolores von Raczeck. Postaci podwójnie uwikłane w opresję (jako Ślązaczki i jako kobiety) sproblematyzowałyby narrację. Można by też pożyczyć od Kuczoka dziecko, które nie lubi żuru. Bohaterowie Twardocha zajadają się nim ze smakiem.
Pisarz i synowie
Dziennik Wieloryby i ćmy powtarza niektóre historie znane z Dracha jako historie rodzinne autora. Szczepan Twardoch jako swój własny bohater ponownie kontempluje śląski tragizm i snuje refleksje o przemijaniu i śmierci. Utrzymuje się z pisania, i to na komfortowym poziomie. Marnotrawi czas i pieniądze, bo w ten sposób kultywuje swoje człowieczeństwo. Intensywnie kończy kolejne powieści i czyta książki innych mężczyzn. Uprawia ostre sporty i podejmuje ekstremalne wyprawy. Wysiaduje po kawiarniach, wypatrując młodych kobiet, zwłaszcza bezdzietnych (po czym je rozpoznaje?), do wzgardliwego opisania. Konsumuje potrawy i alkohole, których nazw nigdy nie słyszałam („mętne saperavi kachetyjskie” to wino, piwo czy trunek wymyślony?). Nie ma światopoglądu (bo na przykład przekonanie, że kobiety są inne i trudno je zrozumieć to nie pogląd). Deklaruje dbałość o wewnętrzną autonomię, nieangażowanie się w wielkie sprawy. Za to wielką sprawę robi z zajmowania się dziećmi. To najciekawszy wątek – pisarz o sobie jako ojcu.
Co prawda mniej więcej równie często jak synowie pojawia się w dzienniku Łukasz Orbitowski, ale materiału do analizy i tak jest sporo.
Ojcostwo bywa ważnym składnikiem autokreacji pisarza. Krzysztof Siwczyk, poprzedni laureat Nagrody Kościelskich, też eksponuje tę rolę w twórczości i w wywiadach. Mali synowie Twardocha jako bohaterowie dziennika nieświadomie potwierdzają tezę Platona i Orygenesa o anamnesis i doświadczenie pierwotnego oddzielenia od ciała. Ojciec rozmawia z nimi o duszy, śmierci, sztuce, włącza ich w genealogię (męską – kilkulatka jak tatę, dziadka i pradziadka cechuje odklejenie od rzeczywistości, piętnowane, a jakże, przez panią w przedszkolu). Oba pokolenia jednoczą się w doświadczeniu egzystencjalnego lęku. Pisarz miewa sny, w którym dzieciom coś zagraża, na jawie modli się, by ominęło je historyczne fatum.
Ojciec niejadalny
Więź jest intymna, wzruszająca, ale mało konkretna, z uporczywą tendencją do sublimacji. Spacer z synem nad staw daje asumpt do rozmyślań o skarlałej, bezforemnej cywilizacji, łowienie ryb owocuje eksplozją poetyckiej fantazji. Pisarz co prawda piastuje ząbkujące niemowlę („główka w zgięciu mojego łokcia, mała rączka ściska moje palce”), bawi się z synem klockami Lego, czyta mu Kubusia Puchatka, w nocy przykrywa kołderką. Ale już z karmieniem jest niepokojący problem. Powtarzające się wyprawy po bułki nie znajdują spodziewanego finału. Najbliżej spełnienia jesteśmy, gdy ojciec tknięty tajemniczą niemocą z trudem, bo z trudem („noga za nogą i przy każdym kroku tracę pewność, że dokonam następnego”), ale wraca do domu, smaruje i obkłada pieczywo. Chłopcy w tym czasie oglądają Gwiezdne wojny. Cięcie. Kupowanie bułek to czynność znacząca, nie aprowizacyjna. Kiedy potrzebujemy banalnego kontrastu dla subtelnych refleksji i wyjątkowych doznań – idziemy po bułki. Nikt na kartach Wielorybów i ciem jeść ich nie będzie, bo nie taka ich funkcja. Malcy w ogóle nie są przez ojca karmieni. Rosół gotuje dla przyjaciół. W restauracjach i kawiarniach synów z nim nie ma.
Patetyczna wykładnia dziecięcych spraw przypomina Domino. Traktat o narodzinach (1995) i Księgę początku (2002) Anny Nasiłowskiej. Tam „mądrościowa” stylizacja miała dowartościować niskie, fizjologiczne aspekty macierzyństwa. Autorka, kobieta jadalna, niedysponująca swoim ciałem, krytycznie patrzyła na nieskazitelne wizerunki Madonn, które musiały nakarmić dziecko przed wejściem na scenę. Może Twardoch jako ojciec nie chce być postrzegany jako jadalny, co mogłoby się przytrafić, gdyby przedstawił siebie w scenie karmienia? Jego synów karmi kto inny, na wszelki wypadek poza kadrem.
Ojcostwo to w dzienniku pisarza zarabianie na bułki, dostarczanie ich, nawet przygotowywanie, ale nie podawanie do ust.
Poza tym ojciec występuje sam, bez matki, jakby jej obecność mogła zaburzyć kompozycję pt. „Ja i moi synowie”. Tak jak Nasiłowska wykluczała mężczyzn z doświadczenia zwanego macierzyńskim, tak Twardoch oddziela kobiety od sfery kojarzonej z ojcostwem. Ojciec u Nasiłowskiej nie jest w stanie uchwycić cudu narodzin, matka u Twardocha – porozmawiać o Dürerze.
Mimo lęków ojciec zachowuje dużą autonomię. Opuszczając dom, tracąc potomstwo z oczu, przestaje być ojcem, ba, wychodzi z wszelkich ról i staje się przechodniem, który „nie myśli ani o sobie, ani o innych, nie kocha, nie jest kochany, nie jest ani z kimś, ani sam, prawie jakbym zniknął”. Nasiłowska jako matka (i wiele innych autorek) angażuje się w matkowanie bez reszty, zajmuje się małym tyranem zawsze, także gdy jej przy nim nie ma. Wtedy nawet bardziej, bo dręczy ją poczucie winy. Wyczerpanie rodzi depresję i agresję. Ojciec w Wielorybach i ćmach nie ma cienia wyrzutów sumienia, jest pogodny i łagodny. Wszystko mu się mieści i zgadza: „Rano rozmowy z dwulatkiem jak mantra, potem między domowo-świątecznymi obowiązkami Eliade, żeby sobie wszystko uporządkować”. Kiedy dzieci nie dają spać w nocy, może odespać rankiem, uciąć sobie poobiednią lub wieczorną drzemkę. Gdyby wybrał się do piaskownicy, na pewno czytałby tam Kanta. Praktyczne obowiązki wykonywane przez inne osoby (matkę? wspomnianą w wywiadzie nianię?) pisarza nie interesują.
***
Trudno tu o budujące konkluzje, a nawet wyrazistą puentę. Najpierw nonszalancko kpiłam z wczesnych, mało znanych książek Twardocha, potem próbowałam wyjaśnić, dlaczego nie cenię szeroko chwalonej Morfiny i jakie apetyty wzbudza Drach. Przy okazji zarysowałam kilkuletnią historię wzajemnego poszukiwania się, wymacywania, może nawet koewolucji autora i literackiego mainstreamu. Na koniec skupiłam się na jednym autobiograficznym wątku (ojcostwa), który na dodatek zdekonstruowałam. Wieloryby i ćmy, jak wszystkie inne książki Twardocha poza Drachem, skłonna jestem traktować bardziej jako symptom niż tekst do przeżycia i zinterpretowania. Ciekawe, czy to się przy następnej powieści zmieni. No cóż, ciekawość to już coś.
**Dziennik Opinii nr 363/2015 (1148)