Wciąż unosiło się nad nim jego widmo. I pamięć tego jedynego prawdziwego momentu radości, kiedy uwierzył, że magia istnieje.
Wahając się przez chwilę, a właściwie opierając natłokowi obrazów przeszłości, które wywołał drażniący dzwonek iPhone’a, nacisnął zielony przycisk, podniósł aparat do ucha i tonem człowieka obudzonego w środku nocy powiedział „słucham?”. Doskonale wiedział, kto dzwoni, a co więcej, domyślał się dlaczego.
Głos właściwie się nie zmienił, był tylko cichszy, jakby słabszy, dobywany z jakichś skrytych i miękkich rejonów tego potężnego ciała, którego sylwetka natychmiast stanęła mu przed oczami. Ale mogła to być przecież gra, jedna z wielu maskarad, w których Mistrz się specjalizował, albo raczej które go współtworzyły, ktokolwiek bowiem Mistrza lepiej poznawał, z czasem zaczynał odnosić wrażenie, że człowiek ten składa się wyłącznie z fantomatycznych masek i kiedy jedna opada, odsłania kolejną – równie pstrokatą, egzotyczną i fałszywą.
*
– Adam – powiedział Mistrz – to ty? Ja już straciłem nadzieję. Tyle razy dzwoniłem, nigdy nie odbierałeś, nie oddzwaniałeś…
– Ale teraz odebrałem – odpowiedział, czując narastające zniecierpliwienie, choć rozmowa dopiero się zaczęła.
*
Nie zapalając światła, podszedł z telefonem przy uchu do okna i wyjrzał na wciąż o tej porze ruchliwą ulicę. Długi kokon samochodów tworzył ciągnący się kilometrami korek, na szczęście solidne dźwiękochłonne szyby chroniły przed uciążliwym szumem silników, a także przed wrzaskami ogarniętych drogowym amokiem warszawskich kierowców. Od kiedy odeszła od niego Anka, nienawidził tego widoku, nienawidził tego mieszkania, tego miasta. Pensja adiunkta na podrzędnej uczelni nie dawała mu jednak żadnych szans na przeprowadzkę, przynajmniej na razie, zanim wszystko w jakiś radykalny sposób się odmieni. Cały czas wierzył w odmianę, a tę wiarę, musiał to przyznać, zaszczepił mu dziesięć lat temu Mistrz. Ona jednak blakła, tak jak blakła pamięć o tych dwóch latach, kiedy dumnie nazywał się uczniem swojego Mistrza, i tak jak nie chciała zblaknąć w nim Anka, która pewnego dnia po prostu zabrała rzeczy i wyszła, bo z kolei jej wiara w cudowne przemienienie u jego boku doszczętnie się wyczerpała. A to było wszystko, co trzymało ją przy życiu, musiała więc oddać się we władanie innej, pulsującej życiem iluzji.
I jakąś znalazła, nie chciał wiedzieć gdzie i z kim, nie chciał nic o niej wiedzieć, chciał ją wyeksmitować nie tylko z tego domu, w którym każdy przedmiot nosił nieusuwalne ślady jej dotyku, ale także ze swoich snów i myśli gnieżdżących się w nim jak śliskie węże w zakamarkach żołądka. I nie był ich w stanie zadusić nawet gorący alkohol, który metodycznie wlewał w siebie wieczorami, by wydzwaniać potem, w zdradliwej euforii zamroczenia, po agencjach towarzyskich i sprowadzać do domu pachnące perfumami z Rossmana prostytutki. Budził się po tych rozedrganych nocach w chaosie porozrzucanych butelek, z bólem głowy, sercem walącym jak karabin maszynowy i rozwścieczonym rojem węży wygryzających mu żołądek. Zwlekał się resztką sił z łóżka, łykał cztery tabletki relanium, które łaskawie wypisywał mu znajomy lekarz, nie pytając o nic, nie przestrzegając przed benzodiazepinową zależnością, nie prawiąc morałów i medycznych kazań. A kiedy chemia obezwładniała mięśnie i usypiała rój w żołądku, wchodził pod prysznic, z niewczesną ulgą modelował swoje życie na nowo, przekonując sam siebie, że to wszystko nie może tak trwać – i uśpiony na moment obietnicą wielkiej przemiany, pozwalał wodzie spływać i zmywać lepkie ślady poprzedniego wieczora. Potem wychodził na uczelnię, gdzie w dowodzonym przez tępawego profesora nauk o sporcie zakładzie kwitł mobbing, na który obłudnie starał się nie zwracać uwagi, stawał przed studentami i z poważną miną godzinami wykładał im historię zachodniej etyki.
Potem wracał do domu i padał ze zmęczenia, czasami zasypiał, czasami po prostu bezmyślnie oglądał kolejne odcinki amerykańskich seriali, aż nadchodził wieczór, a wraz z nim stan zawieszenia przez tybetańskich znawców śmierci nazywany bardo i zupełnie niesłusznie utożsamiany z fazą egzystencji następującą dopiero po ustaniu pracy serca. Bardo, w które pomiędzy osiemnastą a mniej więcej dwudziestą drugą zapadał, wypełniało go nieznośnym poczuciem bezczasu, podszytym jednocześnie jakimś gorączkowym oczekiwaniem, które nie wychylało się jednak w żadną przyszłość. Sięgał więc w desperacji po butelkę wina, żeby na powrót doświadczyć przemocy czasu, rozproszyć znieruchomienie i nabrać jakości. I wówczas koło mai zaczynało z mozołem wprawiać się w ruch – rozwijając rzeczywistość jak watę cukrową, a zarazem w tej samej chwili łapczywie ją pożerając.
Mistrz zadzwonił właśnie w epicentrum bardo. Adam wielokrotnie ignorował jego natarczywe próby kontaktu, jednak tym razem, wiedziony kaprysem, a może jakimś szczególnym błyskiem intuicji, postanowił z nim porozmawiać. Zwłaszcza że ostatni raz Mistrz dobijał się do niego cztery lata temu, kiedy to nakłaniał go do potajemnej zbiórki pieniędzy dla śmiertelnie chorej żony, choć zapytany, na co właściwie ona choruje, nie potrafił powiedzieć nic konkretnego. Potwierdzało to jego pychę, był tak bardzo przekonany o sile swojej perswazji, że nie przygotował nawet odpowiedzi na to tylko nieco bardziej podchwytliwe pytanie.
*
Wiele razy pomagałem innym – mówił teraz Mistrz nienaturalnie cichym, teatralnie jakby osłabionym głosem. – Właściwie całe życie poświęciłem tej pomocy, nigdy nie odmawiałem, ludzie zawsze mogli na mnie liczyć…
*
Adam się nie odzywał, słyszał już ten wstęp wielokrotnie, każda rozmowa z Mistrzem zaczynała się od podobnej introdukcji, rozpulchniania podłoża, w które za chwilę zostaną wbite ciężkie kliny manipulacji.
Mistrz właściwie nie rozmawiał, on wyłącznie wywierał wpływ, realizował jakieś z góry założone cele, które zresztą zazwyczaj sprowadzały się do finansów: interlokutor poddany rozmaitym retorycznym zabiegom i rytuałom prowadzony był do miejsca, w którym powinien zrzec się na jego korzyść wszelkiego majątku i w pokorze oraz uwielbieniu podążyć za naukami swego przewodnika. Byłaby to faktycznie zwykła szarlataneria i żerowanie na naiwnych, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze, Mistrz naprawdę dysponował niecodziennymi umiejętnościami, choć – jak Adam zaczął w pewnym momencie podejrzewać – sam nie rozumiał, w jaki sposób robi to, co robi, stąd mnogość interpretacji, którymi szermował na lewo i prawo, dostosowując się do zapotrzebowań konkretnego audytorium. Po drugie, jego manipulacje były tak niewprawne, że z chwilą aplikacji traciły na wszelkiej drapieżności, cóż to bowiem za drapieżnik, co zamiast zmyślnie skradać się do ofiary, defiluje przed nią, szczerzy kły, pręży muskuły i pazurem pokazuje, którą jej część zamierza skonsumować w pierwszej kolejności.
Niewątpliwa charyzma Mistrza przyciągała do niego różnych poszukiwaczy egzotycznej duchowości albo uzależnionych od kokainy menedżerów wyższego szczebla, a on, stosując swoje importowane zza wschodniej granicy sposoby, szybko wyciągał ich z uzależnienia. Jednak po dłuższym obcowaniu z Mistrzem, kiedy tlała woń rozpylanego niczym szlachetna perfuma uroku, wszyscy w popłochu się od niego oddalali. I choćby ordynowane przez Mistrza specyficzne ćwiczenia cokolwiek swobodnie przez niego traktowanej jogi kundalini przemieszanej z praktykami gimnastycznymi przechowywanymi w Rosji od najdawniejszych czasów przynosiły rewelacyjne efekty – sam guru stawał się w oczach ćwiczących nieznośnym natrętem, którego dusza okazała się najwidoczniej impregnowana na oddziaływanie jego własnych technik. W takich chwilach nie działał już nawet flagowy argument Mistrza, że dar przekazywany za jego pośrednictwem jest tak rzadki i cenny, iż wyłącznie datki liczone w tysiącach euro są w stanie choćby w małym stopniu oddać mu sprawiedliwość. Na tę monotonnie odtwarzaną taśmę, przypominającą jako żywo nagrania domorosłych specjalistów od programowania osobistego bogactwa, którzy wszakże własnego bogactwa dorobili się nie żadną pracą, a jedynie poradami w tym stylu, alergicznie reagowali nawet ludzie początkowo nastawieni do Mistrza bardzo pozytywnie, gotowi uwierzyć we wszystkie niezwykłości, które na swój temat opowiadał. Adam brał udział w wielu takich spotkaniach, bo przez pewien czas pełnił funcję kogoś w rodzaju osobistego sekretarza, a także ambasadora – polskim obywatelstwem oraz karierą uniwersytecką niejako autoryzował Mistrza.
*
– A teraz – ciągnął Mistrz po stosownej pauzie, kiedy to spodziewał się zapewne usłyszeć jakieś słowa potwierdzenia – tak się złożyło, że i ja potrzebuję pomocy. Wiesz, tak w życiu bywa, raz pomagasz, raz tobie potrzebna pomoc. Proszę, spotkajmy się, wszystko ci opowiem, nie można przez telefon… Obiecaj, że się spotkamy…
*
Gdyby nie ta trudna do wytrzymania pustka przejściowych wieczornych godzin, nie zgodziłby się na to spotkanie, które przebiegnie zapewne wedle dobrze znanego scenariusza. Mistrz będzie roztaczał przed nim miraże tylko po to, żeby ostatecznie poprosić o pieniądze, które następnie spożytkuje w sobie tylko znany sposób. Nieustannie miał jakieś tajemnicze zobowiązania powstałe wskutek nieprzemyślanych inwestycji, mających wreszcie ziścić sen o należącym się Mistrzowi wielkim bogactwie. Chciał przecież, by w nadmorskiej willi odwiedzały go hollywoodzkie gwiazdy, sypiące milionami dolarów za okazję poddania się wpływowi jego unikatowej magii. Tymczasem od kilkunastu lat mieszkał w Warszawie, wynajmował wielkie mieszkanie, w którym przyjmował uzależnionych od wszelkich substancji nieszczęśników, wszystkie zaś w ten sposób zarobione pieniądze, których nie wydawał na drogie garnitury – jego interesanci mieli widzieć, że trafili do „poważnego człowieka” – przesyłał do Rosji. Tam bowiem mieszkała jego wiecznie nienasycona żona, w żadnym razie niechcąca słyszeć o przeprowadzce do Polski, przyzwyczajona natomiast do wystawnego moskiewskiego życia, które wiodła z mężem w czasie, kiedy był jeszcze szefem wielkiego centrum leczenia uzależnień.
Założył je w latach 80. pewien ukraiński wracz, twórca specyficznie radzieckiej metody, tak zwanego kodirowania. Kodirowanie polegało na implementowaniu alkoholikom swoistego psychicznego esperalu, a mianowicie przekonania, że jeżeli napiją się wódki, ich mózg eksploduje, a dusza pójdzie na wieczne zatracenie. Mistrz – z wykształcenia dentysta – zetknął się z owym wraczem na dość wczesnym etapie swojej kariery, a następnie zmodyfikował jego metodę i zamiast straszyć, skutecznie zobojętniał. Efekt nie był wprawdzie długotrwały, zaledwie mały procent jego klientów utrzymywał długoletnią abstynencję, ale aura niesamowitości towarzysząca dziwnym czynnościom, które w trakcie „leczenia” wykonywał, wystarczała, żeby całkiem nieźle poradzić sobie w warunkach rosyjskiego feudalnego kapitalizmu, który nastał zaraz po pierestrojce. Z jakichś jednak tajemniczych powodów – w życiu Mistrza bowiem wszystko bez mała było co najmniej tajemnicze – musiał w pewnym momencie opuścić Moskwę i na stałe osiąść w Polsce, co nie do końca mu odpowiadało. Polscy biznesmeni, a w ten target Mistrz celował, nie byli zbyt chętni do przekazywania mu pod stołem walizek z drogocennym kruszcem, zaś strategia opierania relacji społecznych na manifestowanej stale wyższości przysparzała mu nad Wisłą raczej wrogów niż przyjaciół.
Szukając sposobu na większe zarobki, Mistrz oferował więc coraz bardziej ekstrawaganckie usługi, aż doszedł do tej najbardziej szalonej, porażającej swoją dalekosiężną, metafizyczną wręcz bezczelnością, a mianowicie: „stań się tym, kim chcesz się stać”. Ni mniej, ni więcej.
Mistrz z pełną powagą przekonywał, że „mocą danej mu wiedzy” gotów jest przemienić każdego w majaczący gdzieś dotąd na horyzoncie marzeń ideał. Wystarczyło kilka spotkań z Mistrzem, w trakcie których mamrotał pod nosem specjalne zagawory, miarowo stukał kciukiem w blat biurka, dmuchał, imitując odgłos wiatru, oraz wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe zaklęcia wprost nad głową pogrążonego w indukowanej bezwładności pacjenta. Ponieważ jednak Mistrz wyprzedził niejako swój czas, klientela nieszczególnie dopisywała. Coaching i różne inne techniki tożsamościowe, które obiecywały radykalną przemianę najbardziej nawet mizernego losu w tryskającą kolorowym szczęściem baśń, miały w Polsce dopiero zyskać popularność. Zaporowa cena, od której Mistrz nie chciał odstąpić nawet o centa, odgrywała tutaj oczywiście niebagatelną rolę. Odstraszająco działało także rosyjskie pochodzenie. Słowem, soczyste i bujne marzenie o bogactwie poczęło wkrótce marnieć i blednąć.
W tym właśnie momencie pojawił się w życiu Mistrza Adam. Trafił do niego właściwie przypadkowo, polecony Mistrzowi przez pewną wspólną znajomą jako doskonały pomocnik w trudnym zadaniu postawienia na serwerach strony internetowej sławiącej jego imię i skuteczność. Ich potrzeby i mniej lub bardziej ukryte oczekiwania w tym jednym momencie doskonale się ze sobą zespoliły. Po dziesięciu latach przebywania w izolującym go od świata inkubatorze magisterskich, a potem doktoranckich studiów socjologicznych, Adam przeżywał właśnie bolesne zetknięcie z rynkiem pracy; Mistrz – z sobie tylko znanych powodów cierpiący wygnanie w kraju obcym i nieprzyjaznym – usiłował negocjować między dojmującą niemożnością osiągnięcia bogactwa a głębokim przekonaniem, że się mu się ono bezwzględnie należy.
*
– Dobrze, spotkajmy się – powiedział wreszcie Adam. – Przyjadę do pana. Rozumiem, że mieszka pan w tym samym miejscu?
*
I momentalnie powróciło do niego tamto mieszkanie, w dobrej dzielnicy w centrum, trzypokojowe, żeby można było w jednym pomieszczeniu spać, w drugim żyć, a w trzecim przyjmować interesantów. Przekraczający te progi od razu pojmowali, że człowiek, który tu mieszka, a któremu zamierzają powierzyć swoje dusze, nie tylko nie bieduje, ale żyje w komforcie dzięki cichemu powiernictwu zadowolonych bogaczy. Ile godzin spędził w tym mieszkaniu? Ile trwały te rozmowy, te przygotowania do książki – taki był wszak plan pierwotny – na której kartach zapisane zostanie skomplikowane życie Mistrza: jego droga do tajemnej wiedzy przekazanej mu niegdyś w małej malezyjskiej chatce przez skośnookiego staruszka o zagadkowo intensywnym spojrzeniu, na mgnienie tylko przybierającego cielesną postać, żeby potem, po inicjacji, jakiej Mistrzowi udzielił, zniknąć bezpowrotnie, wraz z chatką, gdzieś w nieskończonych astralnych przestworzach?
Czy Adam naprawdę wierzył w tę opowieść? Czy wierzył w inne jej warianty – Mistrz bowiem zdawał się w ogóle nie przywiązywać wagi do tego, co i komu mówił, różne wersje pączkowały zeń jak na przyspieszeniu w przyrodniczym filmie?
Czy wierzył zatem, że pierwotnych wtajemniczeń udzielał Mistrzowi ojciec, podmoskiewski znachor, w czasach ciemnego stalinizmu zgłębiający, mimo skrajnego ryzyka, sekrety prastarego słowiańskiego czarostwa? Czy wierzył, że – innym znowu razem – Mistrz posiadł swoje umiejętności na drodze naukowych eksperymentów przeprowadzanych pod okiem czujnych ekstrasensów z KGB? Wbrew zwiedzionej na trzęsawiska racjonalizmu i naturalizmu zachodniej nauce doskonale zdawali sobie oni sprawę, że pod podszewką tego świata istnieje inny, a drogę do niego można odnaleźć i zoperacjonalizować w taki sam sposób, w jaki ongiś pionierzy ujarzmili stalowym kagańcem kolejowej trakcji stepy Wielkich Równin amerykańskich. Czy wierzył, że pisana wielką literą Wiedza przechowywana jest od niepamiętnych czasów gdzieś na rubieżach Rosji, kraju w przedziwny sposób stapiającego ekstatyczną mistykę z tandetną codzienną entropią? Że pieczę nad nią sprawują rozczochrani i wiecznie podpici wiejscy uzdrowiciele, do których nie trafisz, choćbyś był wyposażony w najlepszy GPS, bo drogę znaleźć mogą tylko ci, co znaleźć ją mają; a kiedy już ją znajdą, nic nie będzie takie samo, a z graciarni dostępnej pięciu zmysłom przebłyskiwać zacznie Światło, które reaguje na poruszenia twojej woli, niczym glina na mlecznobiałe dłonie jakuckiej garncarki?
*
Minęły dwa tygodnie od telefonicznej rozmowy, zanim zdecydował się pojechać do Mistrza. Stał przed drzwiami dłuższą chwilę, dopalał papierosa i zastanawiał się, dlaczego właściwie to robi. Postanowił przecież nieodwołalnie i definitywnie zerwać z Mistrzem, a tymczasem daje się zwieść na tak dobrze znane manowce. I to w dokładnie taki sam sposób jak zawsze.
*
Kiedy przed laty zrozumiał w końcu, że Mistrz jest po prostu nałogowym mitomanem, podręcznikowym wręcz przypadkiem pseudologia fantastica, ogarnęły go przerażenie i rozpacz. Towarzyszyły mu oczywiście już wcześniej, albowiem czas mijał, a obiecywane przez Mistrza ziszczenie pragnień, głębinowa metanoia, wciąż ledwie majaczyły na horyzoncie. Mijały dni i miesiące, a upragniona chwila nie nadchodziła, choć Adam w pocie czoła wykonywał zaordynowane ćwiczenia oddechowe, wpatrywał się godzinami w zapaloną świeczkę przyniesioną z cerkwi, co obudzić miało Adźnię, czakram trzeciego oka, a wraz z nim zdolności jasnowidzenia i spoglądania poza czas i przestrzeń; a przy tym był poddawany przez Mistrza regularnym ceremoniom i rytuałom. Nie przemienił się jednak w zupełnie innego człowieka, kabalistycznego Adama Kadmona, który współistniał z bóstwem w świecie przed upadkiem, był nieśmiertelny, wolny i posiadał pełne władztwo nad świeżo wykrojoną z odmętu materią. Nic takiego nie następowało, ale Mistrz zdawał się tym nie przejmować, a od pewnego momentu okazywał delikatne zniecierpliwienie, kiedy Adam skarżył się, że mająca iść w parze z rozwojem duchowym coraz wyraźniej dostrzegalna plastyczność świata zjawisk nie nadchodzi.
Adam zaczął dostrzegać też paradoksy, które wcześniej mu umykały.
Mistrz na przykład wielokrotnie zapewniał o swoim duchowym zaawansowaniu, a także o rozwiniętych umiejętnościach przewidywania przyszłości oraz wiedzy o poprzednich i kolejnych wcieleniach, a jednak w rozmaitych codziennych sytuacjach zdawał się stresować, zwłaszcza gdy chodziło o niekorzystny stan finansów, a to u człowieka, który wie, co będzie, wydawało się co najmniej dziwne. Krok po kroku Adam zbliżał się do ostatecznego zrozumienia – nie będzie żadnego oświecenia, żadnej przemiany, nie będzie wielkiego centrum, w którym on, przemieniony już i narodzony w duchu na nowo, wraz z Mistrzem przyjmować zaczną spragnionych metafizycznego pokarmu biznesmenów i aktorów. Nie będzie szczęśliwych przypadków, które usłużnie sformują rząd zdarzeń wiodących go do zaspokojenia wszystkich życiowych potrzeb.
Rozczarowanie mieszało się w nim ze zdziwieniem – jak mógł być tak naiwny, by dać się opleść tym bluszczem bzdur i banałów, jak mógł roztrwonić tyle czasu na te wszystkie idiotyczne ćwiczenia, niekończące się rozmowy, godziny spędzane przed monitorem, kiedy używając wszystkich swoich retorycznych umiejętności, tworzył kolejne foldery zachwalające umiejętności Mistrza. Unikał w swej pracy magiczno-ezoterycznej terminologii, ten bowiem aspekt przeznaczony był dla nielicznej garstki wiedzących czy raczej widzących, na której czele, jakżeby inaczej, stał Adam, uczeń, który nareszcie znalazł swojego nauczyciela.
Odciął się więc od niego, przestał odbierać telefony, zamknął ten rozdział i pokornie wrócił na uniwersytet. Wciąż unosiło się nad nim jednak widmo Mistrza, niczym ponure ptaszysko kołujące nad rozkładającymi się zwłokami. I pamięć tego jedynego prawdziwego momentu radości, kiedy uwierzył, że magia istnieje. I nadzieja, że jeszcze kiedyś nadejdzie – choć pod inną zupełnie postacią.
*
Drzwi się otworzyły, za nimi stał otulony cienkim brudnym szlafrokiem, przygarbiony mały szkielet, niemiłosiernie biały, zaciskający szpony na metalowych ramach chodzika, prawie pozbawiony zębów i włosów, dygoczący i z trudem połykający każdy oddech. Adam odruchowo się cofnął, przekonany, że pomylił mieszkania, co nie byłoby dziwne, biorąc pod uwagę lata, jakie minęły od ostatniej wizyty. Jednak szybko zrozumiał, może nawet w jakiś sposób przeczuł, że ma przed sobą Mistrza. Tego napompowanego witalizmem atletę, jogina i czarownika, jasnowidzącego uwodziciela, który nareszcie został zesłany między śmiertelników.
– Widzisz? – wyszeptał szkielet. – Widzisz, co się stało?
Musiał pomóc mu dojść do łóżka, wielkiego i brudnego, na którym resztki jedzenia mieszały się ze starymi rosyjskimi podręcznikami medycyny i tanimi poradnikami propagującymi cudowne metody leczenia raka. Słuchał długo jego rwanej opowieści – o niespodziewanej diagnozie, którą postawiono mu w szpitalu, gdzie trafił wprost z ulicy, bo nagle stracił przytomność, wcześniej nie czując, że cokolwiek złego dzieje się z jego ciałem; o beznadziejnej prognozie – że ma przed sobą najwyżej kilka miesięcy życia, a w jego stanie i w jego wieku jakakolwiek chemioterapia tylko przyspieszy najgorsze; o braku ubezpieczenia – i polskiego, i rosyjskiego, bo przecież nigdy nie miał głowy do zajmowania się takimi sprawami; o nowotworze, który miał nadzieję pokonać, stosując zmodyfikowane warianty swojej magii, tak przecież skutecznej w odniesieniu do wielu innych, najbardziej nawet drapieżnych problemów; o czasie, przede wszystkim o czasie, którego na opracowanie odpowiednio przemyślnej strategii w tej walce potrzebował; o ludziach, którzy się od niego odwrócili, a odwrócili się wszyscy, łącznie z rosyjską żoną, która nigdy go nie odwiedziła i przestała odbierać telefony; o pieniądzach, pieniądze są najważniejsze i potrzebne, bo na sprowadzany z Niemiec wyciąg z pestek moreli, który był rzekomo niebywale rakobójczy, wydał wszystkie oszczędności i teraz, dzisiaj, nie ma już nawet za co kupić sobie jedzenia, i nie ma właściwie siły, żeby wstawać z łóżka, więc Adam musi mu pomóc.
*
Mówił: „Pomóż mi, Adam, obiecaj, że mi pomożesz; że mnie tak nie zostawisz; że zbierzesz jakieś pieniądze; że mi kupisz jedzenie; że mnie będziesz odwiedzał i obmyślimy metodę, dzięki której poradzimy sobie z tą chorobą; ja potrzebuje tylko czasu i pieniędzy; wiesz, że jestem człowiekiem o niezwykłych umiejętnościach i o niezwykłej wiedzy; jeśli tylko dostanę jeszcze trochę czasu, na pewno sobie z tym poradzę; a wtedy napiszemy wspólnie książkę; wtedy założymy wielkie centrum, ale potrzebuję do tego czasu, więcej czasu; i więcej pieniędzy, żeby jeść, żeby żyć; kupimy wielką willę nad morzem i założymy tam szpital; będą do nas przyjeżdżali ludzie z całego świata; ale potrzebuję czasu, więc pomóż mi, Adam, obiecaj, że mi pomożesz”.
*
Mistrz śpi, jego zapadnięta pierś unosi się ciężko i powoli, spod kołdry wystaje noga – biały, cienki jak młoda gałąź szpon, pokryty siniakami i zadrapaniami, wstrząsany od czasu do czasu bezwiednym skurczem. Adam stoi nad nim i myśli, że to jest właśnie sprawiedliwe i potrzebne. Że oto działa los, przeznaczenie – te słowa odmieniane przez Mistrza na wszelkie sposoby w różnych baśniowych wariantach, w które sam chyba pragnął wierzyć; oto te słowa, dawno już przebrzmiałe, nabierają teraz zaskakująco świeżego, nowego znaczenia. Że wreszcie to bezbrzeżne rozczarowanie, w którym Adam żyje od czasu, kiedy poznał się na Mistrzu, stanie się także jego udziałem. Że Mistrz musi je poczuć i musi tym zostać zmiażdżony. Choćby przez chwilę, choćby w tym krótkim zrywie świadomości, zanim zgaśnie.
*
Mistrz wciąż śpi, a on bierze do ręki jego telefon komórkowy, wyjmuje kartę i odkłada telefon na szafkę przy łóżku. Wprawdzie nikt do Mistrza nie dzwoni, ale i on nie będzie mógł do nikogo zadzwonić. Wychodząc, starannie zamyka drzwi. To nie jest przecież żadne morderstwo – myśli – to raptem delikatne zaniechanie, ile temu człowiekowi pozostało – tydzień, dwa tygodnie, miesiąc?
Idzie chodnikiem i zastanawia się, czy kiedy Mistrz już zrozumie, że magia nie działa i pozostaje mu najwyżej skok z piętnastego piętra, skok z piętnastego piętra albo śmierć z głodu i raka, którego nigdy nie pokona – czy wtedy na ułamek sekundy się przebudzi i czy zdąży się w tym ułamku sekundy przemienić?
I czy przemieni się tak, jak teraz przemienia się Adam, przed którego oczami bezładna plątanina atomów, zdarzeń, wzlotów i upadków, rozpaczy i rozkoszy układa się wreszcie w jeden zwarty, uporządkowany wzór?
***
Opowiadanie znalazło się w finale konkursu na najlepsze opowiadanie w ramach 11 Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Po raz pierwszy ukazało się w pokonkursowej antologii „Obiecaj”, pod redakcją Dariusza Sośnickiego.
**Dziennik Opinii nr 357/2015 (1142)