Patriotyzm bez docenienia nauki i postępu zawsze będzie „patriotyzmem wczoraj”.
W skrajnie już uproszczonym performensie – znanym jako „polityka historyczna” – w którym swoje zadania wypełniają jasełkowe postaci zdrajców i bohaterów, nie ma miejsca na wiele subtelności. Obsada jest mocno zawężona (nie ma socjalistów, PPS-owców i spółdzielców? Dlaczego mieliby być, skoro żadna władza nie miała interesu, by ich tam wprowadzić), a możliwe do odegrania scenariusze nieliczne (w gruncie rzeczy to taka lub inna formuła katorżniczej śmierci).
Wewnętrzny problem oficjalnej „polityki historycznej” Polski w XXI wieku to ciążenie ku uproszczeniu i wulgaryzacji, które stoi w sprzeczności z deklaratywnie wyznawaną misją – propagowania postaw patriotycznych, pokazywania bogactwa polskich tradycji niepodległościowych, promocji polskiej historii na świecie i proponowania wzorców, w których może rozpoznać się młodzież. Inaczej mówiąc: dla upowszechnienia historii na stadionach pogrzebano wszystkie jej wersje, które dla stadionów (i szkolnych akademii oraz partyjnych konwentykli) są nieco zbyt zawiłe, a ich bohaterki i bohaterowie zbyt osobliwi, by zmieścić się między zakrystią a „żyletą”.
Oczywiście, dla realizacji krótkoterminowych celów politycznych – wzbudzaniu wrogości do mitycznej „komuny” i wskrzeszania kolejnych chochołów, na które przekierować można agresję – był i jest to wybór zasadny. Do tego komiksy, rapowe albumy i propagandowe kino nadają się świetnie – i po to też powstają. Spektakularny wymiar rekonstrukcji siłą rzeczy jest też mocniejszym magnesem uwagi niż, dajmy na to, krytyczne książki.
Ale co z dłuższym planem? „Patriotyzm jutra” – wraz z marzeniami o państwie innowacyjno-tradycyjnym czy „Bawarii w Polsce” – pozostaje w tym układzie konsekwentnie zakładnikiem „patriotyzmu wczoraj”, nie tylko zbudowanego na wybiórczo przyswojonych i zrozumianych kodach romantyzmu, ale poza być może imperialnymi tęsknotami wypranym również z jakiejkolwiek treści. Naukowczyni czy społecznik nie zmieszczą się na koszulkach obok goniącego islam husarza, a historyczne osiągnięcia polskiej nauki nie budzą zainteresowania porównywalnego z historycznymi klęskami polskiego oręża.
Naukowczyni czy społecznik nie zmieszczą się na koszulkach obok goniącego islam husarza, a historyczne osiągnięcia polskiej nauki nie budzą zainteresowania porównywalnego z historycznymi klęskami polskiego oręża.
Można oczywiście założyć, że w Polsce przyszłości, o jakiej marzą – i jaką za pomocą polityki historycznej chcą kształtować – prawicowcy wciąż lepszym pomysłem niż akcja „dziewczyny na politechniki” albo „Maria Skłodowska-Curie: urodziłam się w Warszawie” będzie kolejna rekonstrukcja egzekucji „Inki”. Ale jeśli tak, to może lepiej od razu to przyznać, że budujemy najnowocześniejsze państwo XIX wieku – z żołnierzami wyklętymi, powstańcami i matkami-Polkami, ze społeczeństwem jako ożywioną ekspozycją muzealną, co najwyżej o tyle nowoczesną, że multimedialną.
Tym bardziej warto przyjrzeć się, co w takim ujęciu znika i na co miejsca nie ma. Elementem „obcym” dla oficjalnej wersji są bowiem na przykład ludzie tacy jak Rudolf Weigl i jego współpracownik Ludwik Fleck – których fascynujące biografie przypomina we właśnie wydanej w Polsce książce Arthur Allen. Amerykański dziennikarz i autor przywołuje postaci, które wyznaczają przeciwny biegun dla polityki historycznej Polski XXI – pół-Niemca i Żyda, cywili, naukowców i mieszczan, postępowców i życiowych pragmatyków, nieuwiedzionych żadną ideologią, mitem i wielką narracją prócz pasji poznania. Prawdziwy to antykanon myślenia o Polsce i polskości.
Fantastyczne laboratorium doktora Weigla. Lwowscy uczeni, tyfus i walka z Niemcami nie tylko prowadzi nas przez scenariusz autentycznie porywający – przeniesiony na ekran przez Andrzeja Żuławskiego w Trzeciej części nocy – ale i przybliża bohaterów jak najdalszych od monolitycznej polskości, takich których patriotyzm jest świadomy i urefleksyjniony; bierze się z wyboru, a nie genealogii; nie stanowi tożsamościowej etykietki, ale ciągłą praktykę w najtrudniejszych z możliwych warunków – w okupowanym mieście, gettcie, obozie koncentracyjnym.
Przypominając w skrócie – choć w żaden sposób nie odda to klasy narracji książki, którą najlepiej przeczytać – Weigl i Fleck pracowali nad szczepionką na tyfus w międzywojennym Lwowie. Gdy miasto przeszło pod hitlerowską okupację, laboratorium Weigla dostało nowego, niemieckiego nadzorcę i nowe zadanie: produkcję szczepionki dla Wermachtu. Weigl wykorzystał laboratorium jako azyl dla inteligencji, umożliwiając przeżycie wielu osobom poprzez zatrudnianie ich jako „świeżej krwi” w swojej placówce – metoda zakładała bowiem hodowanie przenoszących tyfus wszy na żywych ludziach. Oficjalnie Weigl współpracował, a nawet naukowo pomagał, Niemcom – faktycznie jednak czuł się niezmiennie lojalny wobec nauki i Polski.
Dzięki pracy w warunkach okupacji nie tylko był w stanie posunąć naukę do przodu – licząc, że jego szczepionka będzie równie potrzebna w czasach pokoju – ale też uchronić od wywózki do obozu wiele rodzin. To jednak wymagało pracy pod rozkazami Niemców, na co Weigl się zdecydował – jednocześnie konsekwentnie odmawiając przyjmowania zaszczytów i honorów oferowanych przez III Rzeszę.
Zamiast uciec do lasu, dołączyć do partyzantki, popełnić samobójstwo – słowem, zamiast wybrać którąkolwiek z uświęconych dziś i usankcjonowanych dziś przez oficjalną historię honorowych dróg – Weigl podjął kontestowany, uważany przez wielu za dyshonorowy i kontrowersyjny pomysł pracy na rzecz niemieckiego wysiłku wojennego i niemieckiej nauki i jednoczesnego ich sabotażu.
Podobnego wyboru nie dano Ludwikowi Fleckowi, który jako Żyd nie uniknął najpierw getta, a potem obozu – w obu miejscach również pracując nad szczepionką, w Buchenwaldzie (podobnie jak Weigl we Lwowie) pod niemieckim nadzorem i w zespole dającym schronienie Żydom, komunistom i alianckim jeńcom najróżniejszych profesji. Fleck, wcześniej autor pracy Powstanie i rozwój faktu naukowego miał okazję – to jeden z najciekawszych wątków książki – testować własne hipotezy w najbardziej nieoczekiwanych warunkach. Lwowski profesor uważał – długo przed później kanoniczną praca Thomasa Kuhna – że nauka ma swoje społeczne ograniczenia, że to, co uznajemy za fakty, faktem się staje w wyniku pewnej zgody „kolekytwu myślowego”, podzielającego wspólne ograniczenia i skończony zasób narzędzi. W realiach obozu, gdy od wyników ich badań zależało życie dziesiątek osób – wiara i autosugestia wygrywały z obiektywnymi faktami. Naukowcy musieli oszukiwać siebie i swoich katów, że pracując w obozie, w zespole z cukiernikem i bez działających narzędzi oraz formuł rzeczywiście uprawiają naukę; nadzorujący ich Niemcy musieli zaś oszukiwać się, że w takich warunkach więźniowie opracują wystarczającą ilość skutecznej szczepionki. Obydwie strony utrzymywały wolały jednak podtrzymywać tę fikcję – dla innych niż naukowe celów – aż do wyzwolenia obozu. Pracę Weigla i Flecka łączy jeszcze jedno: oba laboratoria oddawały hitlerowcom szczepionkę nieskuteczną. Tę działającą Weigl wysyłał do gett, a zespół Flecka w Buchenwaldzie dawał do szczepienia więźniów na miejscu, w obozie.
Pracę Weigla i Flecka łączy jeszcze jedno: oba laboratoria oddawały hitlerowcom szczepionkę nieskuteczną. Tę działającą Weigl wysyłał do gett, a zespół Flecka w Buchenwaldzie dawał do szczepienia więźniów na miejscu, w obozie.
Naukowa i humanistyczna postawa Weigla i Flecka to przykład świeckiego, świadomego, aktywnie praktykowanego patriotyzmu, niepozbawionego przy tym heroizmu, jak i pewnej przebiegłości czy wręcz ironii, jakiej wymagał cały spektakl pozorowania wysiłku naukowego i pisania zmyślonych raportów. Ale jest też w tym akcent bardzo serio. Weigl – z niemieckobrzmiącym nazwiskiem i austro-węgierskimi korzeniami – uważał, że „człowiek raz na całe życie wybiera sobie narodowość”. I jego wybór był jednoznaczny. SS-manowi, który – już po zabiciu jego lwowskich kolegów – oferował Weiglowi profesurę w Berlinie odparł: „Czy nie byłoby to dziwne, że niemiecki oficer oferuje honory polskiemu profesorowi, który przyjmując tę niemiecką propozycję, okazałby się człowiekiem bez honoru?”.
Allen kończy książkę obrazem współczesnego Lwowa i obserwacją, że w przestrzeni miasta nie istnieje żaden publiczny wyraz wdzięczności czy pamięci o uczonych i ich dokonaniach. Od czasu ukończenia przez Allena książki zmieniło się tyle, że dziś we Lwowie wisi już tablica upamiętniająca Weigla. Ale równie, a może nawet bardziej, uderzającym brakiem – który warto dopisać przy okazji polskiego wydania tej książki – jest nieobecność nie tylko samego Weigla i Flecka, ale wszystkich Weiglów i Flecków, patriotów „niekanonicznych”, z wyboru, w świadomości społeczeństwa tak „chorego na historię” jak nasze.
***
Arthur Allen, Fantastyczne laboratorium doktora Weigla. Lwowscy uczeni, tyfus i walka z Niemcami, przeł. Barbara Gadomska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.
**Dziennik Opinii nr 140/2016 (1290)